Strona:Gabriela Zapolska - W niedzielę.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ciemieniewska zwłóczy się z ceratowej kanapki, na której odbywała poobiednią drzemkę
— Czy to koniecznie pędzić na tę Strzelnicę? pyta nieśmiało, szukając pod łóżkiem swych prunelowych bucików, znudzisz się znowu, zmęczysz, jak przeszłej niedzieli!..
Lecz Karola odwraca się szybko.
— Ja nie zabraniam mamie chodzić do kościoła, skoro się to mamie podoba, niechże mi mama tej jedynej rozrywki nie odbiera w niedzielę.
Ciemieniewska już nakłada sznurówkę.
— Tylko się nie gniewaj! szepcze dzwoniąc całą massą medalików zawieszonych na tasiemce, widzisz przecie, że się ubieram i w mig będę gotowa.
Karola zbliżyła się do okna i stanęła przy niem, patrząc na szarą massę dachów, po której snuły się, jakby białawe smugi. Za nic w świecie nie chciała dziś opuścić festynu w Strzelnicy. Wczoraj wpadła do Miedźgiewiczów i dowiedziała się od Lesi, że wszyscy wybierają się na Strzelnicę. Lesia podkreśliła ów wyraz wszyscy, Karola teraz przekonaną była, że Lesia odgadła jej tajemnicę i pod owem słowem wszyscy rozumiała i pana Erazma. Od rana więc coś w jej sercu budziło się co chwila. Nawet przybrała pewien ton chmurnej powagi. Patrzyła na matkę z dziwnem rozdrażnieniem. Ciemieniewska bowiem nie odgadywała nic, co się w sercu jej córki działo. Karola postanowiła po zamążpójściu rozłączyć się z matką... jej trywialność i nawyczki starości raziły ją. Zresztą pan Erazm nie będzie sobie życzył zapewne, aby teściowa przy nich mieszkała...
I z pewnym niesmakiem śledzi Karola teraz z pod swej nastroszonej grzywy chudą i małą postać Ciemieniewskiej, kręcącą się po pokoju. Stara kobieta usiłuje właśnie wpakować ciasne rękawy stanika na rękawy barchanowego kaftanika, z którym pomimo upału rozstać się nie ma odwagi...
Wreszcie jest gotowa.
Zawiązała pod brodę brydy nieśmiertelnego kapelusza i wciągnęła rękawiczki.
Patrzy teraz na córkę nieśmiało, wie bowiem, że ile razy wychodzą razem w niedzielę, Karola w swych przygryzionych wargach ma jakiś wyrzut, niechęć, rodzaj wstrętu za tę mizerną postać w czarnej pelerynce, którą ze sobą wlecze.
Ciemieniewska swem pokornem spojrzeniem zdaje się prosić o przebaczenie za to cherłactwo własnego ciała i prostuje się, jak może, w fałdach swej tybetowej sukienki.
— Chodźmy! rzuca Karola.
Na ulicy idą obie w milczeniu zupełnem, gdyż Karola układa wargi wymawiając słowo: „Pomme“ i za nic owego układu psuć nie chce.
Wchodzą na szkarpy pod cień drzew co jest wielką ulgą dla samej Ciemieniewskiej. Ma ona bowiem w ręku parasolkę, ale otworzyć jej nie śmie ze względu na popękaną mantynę, którą jest pokryta.
Na szkarpach, całe sznury ludzi dążą w stronę Strzelnicy. Mrówki różnokolorowe ciągnące do wielkiego gniazda, z którego płyną tony muzyki.
Przy wejściu do Strzelnicy powiewają flagi czerwone i błękitne, całe massy uliczników ugrupowały się opodal.
Na widok kapelusza Karoli jeden z pauprów wykrzykuje:
— Srocze jajko w sowiem gnieździe!
Chór wybucha śmiechem.
Karola, prostuje się udając, że nie słyszy skierowanej do siebie apostrofy. Od chwili w której wyszła z domu, idzie jakby po fali steru. Coś ją pcha, niesie naprzód. — W duszy mówi sobie, że to przeznaczenie. Idzie po swój los! Chyba jeszcze nigdy tak wyraźnie swego przeczucia w duszy nie czuła.
Wchodzą do ogrodu.
Dużo ludzi kręci się na placu.
Na tle żółtego piasku, figurki ludzkie odcinają się z przedziwną dokładnością. Na lewo, na prawo, bielą się namioty. W nich aktorki sprzedają bilety na tombolę. Kilku mężczyzn ubranych jasno rozmawia z niemi siedząc na wyplatanych krzesłach. W chwili, gdy Karola wraz z matką przechodzi koło namiotów, rozmowy nagle milkną. Karola instynktem kobiecym zgaduje, że wszyscy na nią patrzą. Przy pierwszym namiocie czuje się dumną uczynionem wrażeniem, lecz już przy trzecim stoliku daje się słyszeć przyciszony chichot, który uderza w serce Karoli, jak grom niespodziewany. Otrząsa się z tego wrażenia i idzie dalej, wlokąc za sobą matkę, lecz już mniej pewna siebie i unikając, starannie zbliżenia się do namiotów.
Błądzą tak długo obie nie mówiąc nic do siebie, patrząc na tłum, wlokący się bez celu pomiędzy nędznemi pniami kasztanów o spalonych rudych liściach. Od czasu do czasu muzyka gra walca lub polkę i, słychać strzały po za szczelnie zamkniętem ogrodzeniem. Wreszcie znużone padają na ławkę, którą zdobyły cudem, podstępem i cierpliwością. Karola wyciąga nogi i układa fałdy sukni.
Ciemieniewska prostuje się i podciąga pelerynkę. Chwilę siedzą obie prosto z pewną fantazyą i energią. Właśnie muzyka gra galopadę i Karola uśmiecha się sama do siebie.
— Ładna galopka! mówi Ciemieniewska.
Lecz Karola jej nie odpowiada. Gorączkowo śledzi teraz przechodzące osoby. Wzrokiem szuka rodziny Miedźgiewiczów.
Lecz całe fale nieznanych osób przesuwają się przed oczyma dziewczyny, a nie widać ni-