Przejdź do zawartości

W mętnéj wodzie/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Są w życiu chwile i położenia, najczęściéj jak burza po ciszy długiéj przychodzące — które z duszy człowieka dobywają mimowolnie pytanie poety. — Sen to czy jawa?...
Wśród zwykłego, prozaicznego najczęściéj trybu życia, jak grabarz w kopalni na żyłę złota, trafia człowiek na coś niezwyczajnego, niepodobnego do wiary, przechodzącego rozmiar jego sił powszednich... i staje nieumiejąc rzeczywistości zmierzyć.
Łatwiej jest może w takim wypadku znieść niespodziankę bólu i trudu, niżeli szczęścia i słońca.. Do pierwszych zawsze dusza trwogą wewnętrzną jest przygotowaną, do drugiego... niemamy prawa... wiemy, że to chwilowy tylko wyjątek... Od bólu człowiek umiera, a od radości szaleje.. nie jednego téż ona tak dobrze zabić umiała jak cierpienie.
Takim niesłychanym wypadkiem w życiu spokojném, umiarkowaném, poważném Sławka było spotkanie z Leną, z owéj sierotki łzawéj, wyrosłéj na niewiastę mężną, wyeksaltowaną i silną aż do lekceważenia ludzkiego szyderstwa...
Czysty młodzian niemógł inaczéj tego objawu współczucia od niéj przyjąć, tylko sercem czystém, spokojném i z wiarą, że je budziła wyidealizowana wdzięczność, potrzeba ducha, który do czegoś przywiązać się, coś uszanować łaknie. W jednym z charakterystycznych listów swych poufnych — biedny śpiewak Przedświtu, pisał do przyjaciela... „Człowiek tak w coś wierzyć potrzebuje, tak kochać coś żąda, iż w końcu gotów dać się uwieść bałamuctwu i zakochać w zalotniej.“ — Łagodzim wyrażenia.
Sławek téż eksaltacyą Leny przypisywał instynktowo téj serca potrzebie, a mówił sobie — przekona się, żem tylko słabym człowiekiem i złudzenie jeé zniknie. Ale w rozmowie z nią mimowolnie poczuł gorące jéj uczucia, przelewające się w pierś swoją, dał się pochwycić, uniósł się i w téj dobréj chwili ofiarował jéj serbskie owe pobratymstwo...
Podał jéj rękę jak siostrze i niezważając wcale na to, czy kto patrzy, czy ich słucha, nie myśląc, co ludzie na to powiedzą... Sławek odezwał się — odprowadzę cię do domu, pokażesz mi jak mieszkasz... powiesz mi, jak ci upłynęło życie... jesteśmy bratem i siostrą, wszystko mi się to należy.
Lena uśmiechała mu się łzawo — dobrze! dobrze! wołała... o! chętnie! brata nie miałam, byłam długo sierotą, Bóg mi dał tę chwilę za całe życie oczekiwania... ale dla ciebie... dla ciebie... dla ciebie... jeśli nas spotkają?
Sławek ruszył ramionami.
— Powiemy, żeśmy siostrą i bratem...
— A jak nieuwierzą?
— To im pozwolim szukać, co zechcą i szydzić, jak się podoba... z tém tylko, że pierwszemu, którego posłyszę, dam naukę obyczajności.
Lena posmutniała. — No — lepiéj nie mówmy o tém... wszak jeszcze niema nic, a potém... zobaczymy! Na trzeciém piętrze w kamieniczce nie opodal od teatra mieszkała biedna dziewczyna...
— Wstyd mi będzie, rzekła, i mojego mieszkania i ubóstwa. Kobiecie nędza urok odbiera... ale siostra powinna go mieć dla brata, nawet gdy jest bardzo nieszczęśliwa i zbiedzona! Nieprawdaż?
Sławek się uśmiechnął. — Ubóstwo bywa czasem promieniste, poetyczne...
— Tak, odparła kobieta, w powieści, a w rzeczywistości!! Ale chodźmy...
Mrok już gęsty okrywał ulice, gdzie niegdzie tylko pozapalane latarnie mdło wpośród wilgotnego powietrza błyskały... Uliczka, na którą weszli, nie była wdzięczną... Na dole w kamienicach żydowskie sklepiki jeszcze oświecone... na piętrach na przemiany jasne okna i całe szeregi czarnych otworów tajemniczych... W bramach kupkami pozbierani ludzie, na chodnikach gdzie niegdzie przesuwające się, nieodgadnione postacie. Przez sieni czarne... weszli na wschody oświetlone słabo i wcale niewytworne. Kamienica była bardzo uczęszczaną znać, gdyż stopnie drewniane mocno zużyte, chwiały się pod stopami. Na drugiém piętrze było gorzéj jeszcze, a ku trzeciemu wiodły już węższe i gorsze coraz wschódki... Ale Lena je przebywała, nawykła, pośpiesznie i poprzedzając chwilkę Sławka, otworzyła drzwi swe, natychmiast prawie zapalając świecę na kominie... Nim się miał czas rozpatrzeć nieco, pręciuchno schwyciła jeszcze jeden lichtarz.. ustawiła go na stole, a sama zrzuciła na sofkę chustkę i kapelusz...
Naówczas dopiero przy świetle jasném twarz jéj mógł lepiéj zobaczyć Sławek; ale dziwnym fenomenem, chociaż o mroku nie rozeznawał rysów, przeczuwał je takiemi właśnie, jak znalazł... Idea odpowiadała rzeczywistości, Lena miała postać piękną.. rysy wyrazu pełne, ale zmęczone wcześnie... oczy gorączkowo gorejące, usta bólem i szyderstwem jakby wyżarte. Pociągającego coś i strasznego było w niéj razem... i — jakeśmy mówili — coś niemal oszalałego...
Pokój, w którym go przyjmowała, ubogi, czysty, był bardzo obszerny... Pod oknem stały kwiaty nagromadzone.. w kątku mały, stary stolikowy fortepianik... na wielkim stole przed sofą nagromadzone były bezładnie nuty, rysunki, albumy i książki.
Ale nie były to oprawne wytwornie owe zabawki pospolitych salonów, skazane na pył, zapomnienie i posługę w dystrakcyach... były to nie książki arystokratyczne, co się nie czytają, ale te poczciwe, pracowite, skazane na zagubę, podarte, odrapane, bez okładek, rozszyte, pozakładane, poplamione, które są w istocie książkami — żołnierzami ginącymi dla sprawy oświaty.
Niewiem jak kto, ja dla brudnéj książki mam szacunek, jak dla starego gwardzisty, który wiele ran odniósł w boju — książka odpoczywająca na półce, zanumerowana, z którą się trzeba obchodzić ostrożnie, do któréj dostąpić trudno... obudza we mnie wrażenie nieboszczyka spoczywającego w mundurze, w numerowanéj katakumbie.
Co mi po takiéj nieboszczce... która nie świeci i nie grzeje!
Na stole u Leny.. pełno było tego rycerstwa, bez nóg, bez rąk, bez głów i poranionego okrutnie. — Był to stolik do pracy nie na okaz.. tak jak salon był dla niéj, dla przyjaciół, nie dla gości... W głębi drzwiczki wiodły do sypialnéj izdebki... naprzeciw miała drugą służąca.
Piękna Lena tym, co na nią rzucali potwarze, mogła z dumą pokazać swe mieszkanie, otworzyć szafki a — inwentarz jéj ubóstwa był najlepszém uniewinnieniem.
Mieszkanie w istocie podobniejszém było do studenckiego, niż do.. apartamentu artystki... Żaden u nas wprawdzie na wiele więcéj zebrać się nie może... ale uczciwy i sumienny mniéj ma, niż ci, którzy płocho pojmując życie, spożywają je w młodości... na późniéj suche zostawując łupiny.
Lena, o któréj głupcy pletli co chcieli, raz wszedłszy ma tę drogę artystyczną, ukochawszy sztukę... poświęciła się jéj cała i niezważała nawet na to, co z nią nie było w związku... Nie troszczyła się o to, gdy u niéj który artysta przesiedział wieczór do późna, gdy z nią chodził częściéj i pokazywał się publiczności. — Jeśli w kim poczuła serce, znalazła umysł, który się jéj zdawał wyższym — nie wahała się ani mu okazać współczucia, ani potém odepchnąć, gdy z niego chciał korzystać śmiesznie i zarozumiale.
Im rzadszym u nas jest artysta, szczegółniéj dramatyczny — im zjawisko to w naszém społeczeństwie, trudniéj się mieści we właściwéj sobie sferze... tém Lena obudzała większy podziw, mniéj była zrozumianą... i życie jéj było twardszém...
Teatra nasze mają utalentowanych ludzi, ale talent a nawet miłość sztuki rzadko idą w parze z wykształceniem, z umysłu wyrobieniem — są instynktem szczęśliwym, nic więcéj.
Za kulisami ci, którzy się nam wydali tak znakomitymi na scenie, tracą niezmiernie, często z podziwem spotyka się mierność i nieuctwo — obok intuicyi artystycznéj, znakomitéj.
Lena nie od razu trafiła do teatru, i może dla tego teraz była... lub sposobiła się zostać artystką w całém tego wyrazu znaczeniu. Co to jest być na łasce ludzi, na miłosierdziu ich i opiece?? Sierotkę po śmierci matki oddano do jakiéjś szkółki, ale za nią płacono szczupło, a dziecko miłosierdzia zawsze bywa służką dzieci szczęśliwych i możnych. Uczono wprawdzie Lenę czegoś i obchodzono się z nią bardzo surowo, ale... musiała być kopciuszkiem i po troszę niewolnicą. Osamotnienie, które zabija na pustyni, wśród ludzi czasem dźwiga, budzi do współzawodnictwa, dodaje bodźca.
Lenka prześcigała rówieśnice i wkrótce postrzeżono w niéj niepospolite talenta, ale zarazem charakter dumny i nieugięty, który często wyrabia niesprawiedliwość losu w odrzuconych.
Ze szkółki przeszła, zawsze o łasce i groszu ubogim, na pensyą... tu czyniąc postępy znaczne przydała się wielce do publicznych popisów w pomoc guwernantkom znudzonym. i gdzie tylko posłużyć się nią było można.
Szło wszystko świetnie i dobrze, aż do pewnéj chwil, gdy względem ubogiéj dziewczyny bez opieki nie wahano się popełnić niesprawiedliwości krzyczącéj. — Lena oburzyła się, wywołało to scenę, za nią poszło usunięcie jéj z pensyi. Nieugięty charakter nie dał się tém ustraszyć i zmusić do upokorzenia. Panie dobroczynne już ją miały własnym losom porzucić i dać na łup niedoświadczeniu i ubóstwu, gdy jedna z nich, sumienniejsza, ulitowała się. Znaleziono dla niéj w przyzwoitym domu na wsi pomieszczenie, które na pół boną, na pół ją czyniło nauczycielką. Dopóki żyła sama pani, szło wszystko dobrze, przywiązała się do niéj i do dzieci, ale nieszczęściem... zmarła, a w kilka miesięcy po zgonie dom wdowca stał się dla Leny nieznośnym i jednego dnia pieszo z niego uszła do miasta. Zrzucono winę tego postępowania na eksaltacyą, na dumę, na wady jéj charakteru. Utrudniło to powtórne umieszczenie podobne... Jednakże opiekunka Leny wszedłszy surowiéj w położenie, uniewinniła ją w duchu i postarała się o nową posadę nauczycielki. W tym drugim domu — na nieszczęście starszy syn gospodarza szalenie się w niéj rozkochał i Lena w niespełna rok znalazła się znowu bez miejsca. Zaczęła taniemi lekcyawi zarabiać na życie w mieście. Piękna, śmiała, dumna, eksaltowana i nie kryjąca się z myślami, na ile wypadków narażona była... pojąć łatwo — często kończyły się one potwarzą, goryczą, łzami... tajemnice téj eksaltacyi, ledwie się dadzą odgadnąć po wypłakanych oczach i złamanéj duszy.. Lena widząc w końcu, że ten tryb życia ani jéj usposobieniu nie odpowiada, ani się da przedłużyć bezkarnie... bo rozpacz stała za nim i przepaść... postanowiła z odwagą, na którą długo się zbierała, poświęcić się teatrowi. Ledwie wstąpiwszy jako figurantka na deski, rozpocząwszy studya, poczuła, że trafiła na jedyną drogę wyznaczoną jéj... na prawdziwe powołanie. I ten rodzaj życia obfitował w męki, próby i bóle, ale gdy w nim chwile jasne, ozłacała go poezya... otwierał się świat marzeń przed nią. Lena czytała wiele, nie lękała się zbliżyć nawet do surowéj teoryi sztuki — i znalazła w nauce pociechę.
Otaczający ją artyści, którzy nigdy nie sięgali tak głęboko, śmiali się z niéj wprawdzie.. ale ją to nie bolało nawet, tak dalece wyżéj stała umysłem nad nich.
Obcowanie z książkami, z poetami, z dramatem, który jest życiem skondensowaném, wygotowaném na rodzaj ekstraktu — musi zawsze eksaltować, upajać i nadaje człowiekowi coś niezwyczajnego, silniejszego, wyrazistszego nad pospolitych śmiertelnych żyjących w rozrzedzonym żywocie powszednim.
Dramat podziałał na energiczną z siebie, szlachetną naturę Leny, podnosząc ją jeszcze aż do tego tragicznego szału niemal, z jakim powitała Sławka w ogrodzie. Ludzie, których dotąd spotykała po świecie, w ogóle wydawali się jéj trywialnymi do niezniesienia — brak ideału dla duszy zastępowała w marzeniu, tworząc sobie obraz tego Sławka, którego widziała studentem... do najwyższéj potęgi piękności moralnéj podniesiony, oddawała mu w duszy cześć, i jak pobożni znoszą z najpiękniejszych kwiatów wieńce do cudownego obrazu, tak ona wszystkiemi cnoty i przymiotami ubierała swe marzenie.
Mogła się bardzo zawieść, bo tak się co dzień zawodzą śniący na jawie o ideałach — szczęściem, trafem, cudem nie zawiodła się wcale... Sławek był w istocie, jeśli nie doskonałością samą, to gorącém jéj pragnieniem cały...
I ona stanąwszy naprzeciw niego, wpatrywała się chciwie w te rysy młodzieńca, chcąc w nich wyczytać myśli, uczucia, tajemnice.. które często wypowiedzieć się nie dają, a mówią wejrzeniem jedném.
Jakże się jéj wydał pięknym! a gdy rzuciła wzrokiem w zwierciadło, młodsza od niego, jakże się sobie wydała starszą i zwiędłą! Ale tam tego miłość matki wykołysała... tę przeciwności biły i wyrzuciły na brzeg piasczysty poranioną — on wierzył jeszcze w ludzi, ona się ich tylko lękała...
Sławek zmięszany rzucił okiem na stół i pierwszą z tych wymęczonych książek, którą znalazł pod ręką, był Wilhelm Meister Göthego.
Z niemniejszém podziwieniem obok spotkał pani Sand — Lettres d’un voyageur... Daléj nie patrzał... te dwie książki uspokoiły go, rozradowały, widział z nich, że siostra ta, trochę dzika, dziwna trochę, tak do salonowych niewiast niepodobna — zrozumieć go mogła i żyła w tym świecie, do którego nie zawsze wejść umieją strojne panie wielkiego a dziwnie zacofanego świata...
Na twarzy jego musiało się odmalować zdumienie, bo Lena uśmiechnęła się i odezwała...
— Nieprawdaż... trochę to was dziwi... że ja śmiem czytać Göthego? i porywam się na Listy pani Sand?...
— Dziwi... trochę, ale cieszy mnie bardzo, odparł Sławek... Mój Boże, ile musiałaś pracować, aby dojść i do pojęcia i do pokochania rzeczy nieprzystępnych dla połowy tych ludzi nawet... co je niby czytają...
— Ale téż patrz, bracie! zawołała Lena, co to mnie kosztowało życia... tyś młody, rozkwitły, jasny, jam stara, znużona i zwiędła, jak astry moje... po téj twarzy zdeptanéj życiem... jakby całe stado trosk i trudów przeszło... Jestem okropna.
Jesteś prześliczna — rzekł Sławek, ale ja ci tego nie powiem więcéj, bo między bratem a siostrą...
— Tak, przerwała Lena — siadaj bracie i mówmy nie o sobie, ale o sztuce, o poezyi! bądź moim nauczycielem... mentorem, opiekunem... Będę cię słuchać, zobaczysz!
Uśmiechnęła się smutnie; miała już usiąść w krześle, gdy niewieścia troskliwość o gościa nagle ją chwyciła.
— Będziesz się śmiał, ale jesteś gościem moim... to godzina herbaty i jak ja potrafię mego wykwintnego brata przyjąć na tém poddaszu ubogiém!
Zaczęła dzwonić, otwarłszy drzwi, nadbiegła służąca, we drzwiach poszeptały z sobą coś i Lena siadła nieco uspokojona.
— Mów mi o sobie... rzekła.
— Szczęśliwe narody niemają historyi, odparł Sławek, ja wolę posłyszeć twoją.
— Chcesz jéj? prawda! należy ci się, odparła Lena, wzdychając. — Bądź co bądź, muszę się wyspowiadać...
Spuściwszy oczy, powoli, czasem nie bez łzy gorącéj — poczęła tęskno opowiadać historyą, którąśmy w kilku skreślili słowach... Sławek słuchał, wpatrując się w nią, to świeże braterstwo coraz się mocniéj zawięzywało zajęciem, jakie jéj los obudzał. Lena mogła, opisując mu życie, odkryć głąb serca nie zepsutą, pokazać duszę gorącą, a nawet dumę tę proletaryuszowską, która ją zbawiła od wiele złego, choć często może śmieszną i dziwaczną uczyniła.
Wśród téj powieści sługa przyniosła nakryty stolik szarą serwetką, mały samowarek, dwie białe filiżanki, tacę wytartą i trochę ciastek, po które do cukierni biegła. Przyjęcie było tak skromne, że Sławkowi przypomniało żywo jego uniwersyteckie czasy. — Był téż z nią, raz dawszy jéj imie siostry, jak z rodzoną, z poszanowaniem, ze swobodą... Ani się spostrzegli, jak czas na rozmowie upływał..
Lena wpadła na sztukę, i twarz jéj smutna rozpromieniła miłością dla niéj,
— Taką, jaką mnie widzisz! z tą męczarnią doskonałości, ideału — jestem może jedną z najgorszych artystek teatru... Czemu? wiesz czemu... oto obok mnie stoją ludzie, co się jak papugi nauczyli swéj roli, co się nie rozumieją, których głos zdradza idyotyzm... fałszywy ruch, słowo wyrzeczone razi mnie, zabija... świat on zaczarowany przeradza mi się w komedyą, ostygam, nastrajam się do tego, co mnie otacza... staję się pospolitą. Nie mam w sobie tyle siły, ażebym poszła o własnéj, depcąc wszystko pod nogami — potrzebuję harmonii, otoczenia, podtrzymania... bez nich upadam.
— Mnie się zdaje — dodał Sławek, że nie ty jedna jesteś w tém położeniu, że najlepszy artysta potrzebuje téj atmosfery łudzącéj... a pokrzepiającéj go...
— Gdzież ją znaleść! westchnęła... talenta nie idą do teatru, bo w życiu znajdą lepsze pomieszczenie, a niedobitki... nędze i kalectwa... nie mają głosu, bo myśli nie mają. Dodajcie słuchaczów, salę pełną ludzi, którym potrzeba przesady i jaskrawości, aby przebiła obojętność i sercem zawładła... prostota nie będzie zrozumianą, natura wyda się bladą... a jarmarczny kuglarz zdobędzie oklaski.
Nie chodzi o nas, dodała — ale gdy wielkiego mistrza dzieło nieśmiertelne, zepsute, zbladłe... rozkruszy się o obojętność i nieusposobienie tłumu... chce się płakać z rozpaczy.
Mówili tak długo o sobie, o sztuce, Lena pokazywała swe rysunki, bo miała talent pełen życia, — potém jak młodzi, przerywając sobie, prawili nie wiedzieć o czém, śmiali się, paplali... Byli szczęśliwi.
Sławek spojrzawszy na zegarek, zobaczył na nim... godzinę tak późną, iż się przestraszył... Lena zbladła.
— Późno już? spytała...
— Straszliwie! zawołał Młyński, chwytając kapelusz, przebacz mi...
— O! nie żartuj! jam ci na klęczkach powinna dziękować... to jest uroczysty wieczór mojego życia, o jakim nawet marzyć nie śmiałam... Czekaj — nie idź! co nam tam ludzie! Jutro! kto wie z czém przyjdzie jutro i czy dusze nasze potrafią znowu tak do siebie przemówić... tak spokojnie wtórować sobie..
Chwyciła go za rękę i pałającym wzrokiem dziękowała mu razem, błagała...
— Nie lękaj się tak o jutro, odpowiedział Sławek — jesteśmy bratem i siostrą... więc nic nas rozerwać nie może. Mąż i żona często się rozwodzą, rodzeństwo wyrzec się siebie nie może... Bądź spokojną!... Ale mów kiedy mi tu przyjść wolno?
— Jakto kiedy? zawsze! zawołała Lena — zawsze, o każdéj godzinie dnia, wieczora... ranka...
— Dobrze, więc jutro... prócz tego, rzekł Sławek, całując ją w rękę — mam coś powiedzieć...
— Nie powiedzieć — cicho szepnęła Lena, tylko... na dobranoc... pocałuj siostrę... w czoło...
Sławek zbliżył usta... do gorącego jéj białego czoła.. z uczuciem brata, ale zadrżał, gdy go przycisnęła do siebie i nie mogąc wyrzec słowa... milczący wyszedł z pokoju...
— Do jutra! szeptali oboje w progu. Rozespana służąca czekała z kluczem i świecą w sieniach.. Sławek sam nie wiedział czy zszedł, czy stoczył się, czy zleciał z tych wschodów.. myśli jego zostały na górze...


Najzimniejszy z ludzi pod wrażeniami tak nowemi byłby doznał wzruszenia i uczuł się pochwyconym niemi. Sławek trzymał się wprawdzie... ale nieraz czuł, jakby zawrót głowy i jakby gwałtowniejsze serca bicie.

Dla tego pomiędzy sobą a Leną postawił to braterstwo czyste, niewinne, które ich obojga strzedz było powinno.
Artykuł p. Drabickiego obiegał tymczasem po mieście i wyrywano go sobie z rąk do rąk, a usłużni przyjaciele zanieśli go zaraz pragnącéj o wszystkiém wiedzieć... wszystkiego być uczestniczką hr. Wartskiéj. Zwrócono jéj uwagę na ostatnie wyrażenie o Sławku i jego stósunkach w różnych sferach towarzystwa...
— Cóż to ma za znaczenie? spytała hrabina pana Samiela, który już był od kilku dni urzędowym przyjacielem domu i starał się, aby ludzie o tém wiedzieli, a Sławka rad był usunąć, aby mu w jego planach nie zawadzał.
— Nie śmiem się nazbyt otwarcie tłómaczyć, nieotrzymawszy na to pozwolenia — skromnie odpowiedział Samiel, spuszczając oczy. — Kocham Sławka, szacuję go, nie radbym mu szkodzić... ale.
— Ale mów pan otwarcie, nietylko pozwalam, proszę o to. Nie jestem przecie pensyonarką.. i nie lękam się obrazów życia, na które patrzeć muszę...
— Te rozmaitych sfer stósunki oznaczają naprzód, mówił cicho przyjaciel, dom pani hrabinéj, bo wszystkim wiadomo, że Sławek jest tu codziennym gościem.
— Cóż dziwnego? krewny... lubię go...
— Ale zarazem Sławek ma inne stósunki, w których pewien jestem, że nic nie ma zdrożnego, dla ludzi wszakże, dla złośliwych języków...
Zamilkł.
— Jakież stosunki?
— A! to dziwna historya — zawołał Samiel. Jeszcze podobno był tu studentem, gdy się maleńką sierotką, naówczas dwunastoletnią, zaopiekował... Pochodziło to z bardzo dobrego serca, za które zawsze człowiek bywa ukarany. Sławek wyjechał, sierotka wyrosła na śliczną pannę i po wielu różnych a rozmaicie tłómaczonych w życiu wypadkach, dostała się do teatru... Od tych lat dzieciństwa przechowała się w niéj pamięć Młyńskiego, miłość dlań, cześć... eksaltowana... Teraz gdy przybył do miasta, piękna Lena wciągnęła go, zajęła i zawiązał się między nimi najściślejszy stósunek.
Hrabina straszliwie brew zmarszczyła.
— Ale to nie może być! zawołała — to nie może być! zawołała — to nie może być, w tém jest coś przesadzonego.
— Że z jéj strony miłość dla Sławka najgorętsza nie jest żadném zmyśleniem, to pewna. Piękna Lena wcale się z tém nie ukrywała... Spotkali się tu w ogrodzie, mówią, że ktoś był pierwszéj rozmowie przytomnym i że Młyński zupełnie się dał zawojować. Bywa tam codziennie, przesiaduje późnemi wieczorami... Zapewne... niepodobna mu tego mieć za złe, każdyby inny uległ, będąc w jego położeniu — ale... pewne decorum zachować by należało... Całe miasto o tém mówi, chodzi z nią pod rękę w biały dzień.
Hrabina załamawszy ręce, przeszła się kilka razy po salonie.
— Niepojęta rzecz — zawołała, po nim bym się tego nie spodziewała nigdy...
— Ani ja — dodał Samiel... bo w początkach, kiedym ja ostrzegał, że Lena afiszuje swą miłość, śmiał się z tego. Teraz rozumie pani Hrabina, iż stósunki w różnych sferach są zręczną aluzyą do... salonu pani i... teatru.
Jakkolwiek bardzo liberalnych wyobrażeń hrabina, oburzyła się na to zestawienie siebie i swego domu z jakąś tam aktorką bezwstydną. Miała jednak siłę pomiarkować się, uśmiechnąć, nie powiedzieć nic, odprawić Samiela bardzo grzecznie, nie nie dając poznać po sobie — i — czekać na kuzynka.
Sławek w parę godzin po Samielu przyszedł wedle zwyczaju. W salonie była Jadwisia, z którą paplał i swawolił wesoło z pół godziny, postrzegł jednak na twarzy hrabinéj chmury, zakłopotanie, jakąś niecierpliwość, ale nie przypisywał ich sobie.
Dopiero gdy się hrabina Jadzi pozbyła jakoś, pozamykała drzwi, przystąpiła poważnie do Sławka i spytała.
— Powiedzże mi... co te wszystkie hałasy znaczą?
— Jakie? zapytał naiwnie Młyński — któremu dotąd oszczędzono przykrość, jaką miał mu zrobić artykuł. On jeden go nie czytał. — Jakie?
— Ale ten nie poczciwy artykuł w gazecie?
— Ja o niczém nie wiem.
Hrabina, która chowała go przed Jadzią, wydobyła z kieszeni, podała Sławkowi, a sama niespokojna poczęła się przechadzać po saloniku.
Sławek czytał, źle zrozumiał zrazu, nie pochwycił znaczenia, potém zarumienił się, zmarszczył, rozpłomienił i cisnął pogardliwie na stolik...
— Niech sobie szczekają! tém mnie oni ani zastraszą, ani odwiodą od tego, co za obowiązek uważam.
— Bardzo dobrze! zawołała hrabina, ale pozwólże, byśmy za ciebie nie padały ofiarą.
— Wy? za mnie? jak to? zapytał Sławek.
— Czytałeś przecie! stósunki w różnych sferach towarzystwa, wszyscy w mieście tłómaczą sobie bywaniem codzienném u mnie i... ale bo to nie do darowania taki skandal!
— Jaki skandal?
— Doprawdy, dziwisz mnie ty tak dalece, nadto dobrze odegrywaną komedyą... Całe miasto wie o romansie z aktorką.
— Romansie! począł się śmiać Sławek... i hrabina temu wierzysz!!
— Ale cóż mam myśleć..? siedzisz tam dnie... i noce...
Sławek był oburzony niezmiernie, ale nie chciał się prawie tłómaczyć, tak czuł się niewinnym.
— Nie można więc mieć ani litości ani przyjaźni, ażeby nie być posądzonym o szkaradę, rozpustę! zawołał z gniewem.
— Nie trzeba nigdy dawać powodów do posądzeń — odparła zimno hrabina. Przyznam ci się, że jeśli nie zerwiesz z tą aktorką... bo, jakkolwiek cię szacuję, i żal mi cię będzie, ale niepodobieństwem stanie się i dla mnie, dla mnie szczególnićéj — przyjmować cię w mym domu...
Sławek zczerwienił się cały, ale pohamował prędko.
— Szanowna pani i droga kuzynko — rzekł biorąc za kapelusz... niezmiernie mnie boleć będzie, tak miłe utracać towarzystwo, ale jeśli to jest ostateczny warunek... powiem szczerze, podłości zrobić nie mogę. Byłoby bowiem podłością z méj strony, poświęcić ubogą, biedną, mnie jednego za opiekuna mającą istotę, dla kochanéj kuzyny, która masz i mieć będziesz opiekunów i przyjaciół bez miary...
— Sam więc wyznajesz, żeś opętany przez nią! z gniewem prawie zawołała hrabina..
— Tak jest — mówił Sławek... ma tę władzę nademną nędza, osamotnienie, nieszczęście, sieroctwo, że mnie opętać mogą. Dla innych urok ma przeważny bogactwo, siła... wziętość, dla mnie to, co opuszczone i nieznane...
— Bardzo to poetyczna teorya... rzekła hrabina, ale ja która muszę żyć w świecie, stósować się do niego, zważać na opinią dla siebie i dla córki... niemogę, tolerując to postępowanie jawnie urągające się prawu... powszechnemu... ściągać na siebie przekąsów...
— Ja téż tego po kuzynce nie wymagam wcale, rzekł urażony Sławek. Potrzebuję tylko zaręczyć przed wami, bo mi chodzi o dobrą u was opinią, że między mną a panną Leną Prater niema żadnego stósunku, któryby świat potępiać miał prawo... na to daję wam słowo honoru... uczciwego człowieka,
— Więc na cóż się kompromitujesz? zawołała hrabina...
Młyński nic nie odpowiedział na pytanie, twarz jego już teraz zbladła, okazywała energią niezłomną.
— Żegnam panią hrabinę, rzekł... jest to rzecz skończona... raz wygnany z domu, nigdy w życiu do niego nie powracam... zatém... ostatnie pożegnanie. Podał jéj rękę.
— Bez gniewu, kuzynko — ale bez powrotu... Bądź zdrowa...
Hrabinie żal i wstyd się zrobiło, chciała rękę jego powstrzymać.
— Jesteś gorączka... rzekła cicho... nie gniewaj się... ale cóż miałam zrobić.
— Wszystko się stało, jak było powinno, to naturalnie...
Uśmiechnął się, skłonił, miał odchodzić, gdy niewiedzieć zkąd, jak... piorunowo wpadła pieszczotka Jadzia do salonu. Czy co słyszała? czy się domyśliła? któż to wie...
Oczki jéj bystre biegały z matki na Sławka, z niego na chmurną matkę... dorozumiewała się czegoś.
— Cóż to odchodzisz? spytała.
— Muszę... i właśnie chciałem cię pożegnać —
— Jakto, pożegnać? nie będziesz na obiedzie?
— Nie mogę...
— Wyjeżdżasz?
— Może...
— Ale tajemniczy kuzynku, mówże proszę jaśniéj — co ci się stało?
— Niema nic, przerwała matka, niema nic.
Jadzia rozśmiała się, całując mamę w czoło.
— Droga mateczko, rzekła, ty tak mało zmyślać umiesz, że kiedy ci się czasem trafi potrzeba skompromitowania kogoś, to ci z oczu zaraz można wyczytać, że.. bałamucisz... Sławku... powiedz mi co się stało?
Młyński smutnie spojrzał jéj w oczy.
— Nie pytaj moja Jadziu! o plotkach i złości ludzi, dowiesz się aż nadto wcześnie, śpij spokojnie, póki cię one nie dochodzą. Sądzę, że mamie doniesiono, iż musiałem zabić ludzi ze sześciu i zjeść na pieczysto kilkoro niemowląt... dla tego... dla tego dała mi odprawę... i ja sobie idę.
Jadzia rzuciła się do matki, rękę wyciągając ku Sławkowi, którego chciała zatrzymać, ale nim potrafiła przemówić, Młyński wyszedł, zbiegł ze wschodów i już go nie było.
Hrabina siedziała zamyślona, posępna... a Jadzia rozpłakała się i przez okno popatrzała za nim... tylko...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.