Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bez gniewu, kuzynko — ale bez powrotu... Bądź zdrowa...
Hrabinie żal i wstyd się zrobiło, chciała rękę jego powstrzymać.
— Jesteś gorączka... rzekła cicho... nie gniewaj się... ale cóż miałam zrobić.
— Wszystko się stało, jak było powinno, to naturalnie...
Uśmiechnął się, skłonił, miał odchodzić, gdy niewiedzieć zkąd, jak... piorunowo wpadła pieszczotka Jadzia do salonu. Czy co słyszała? czy się domyśliła? któż to wie...
Oczki jéj bystre biegały z matki na Sławka, z niego na chmurną matkę... dorozumiewała się czegoś.
— Cóż to odchodzisz? spytała.
— Muszę... i właśnie chciałem cię pożegnać —
— Jakto, pożegnać? nie będziesz na obiedzie?
— Nie mogę...
— Wyjeżdżasz?
— Może...
— Ale tajemniczy kuzynku, mówże proszę jaśniéj — co ci się stało?
— Niema nic, przerwała matka, niema nic.
Jadzia rozśmiała się, całując mamę w czoło.
— Droga mateczko, rzekła, ty tak mało zmyślać umiesz, że kiedy ci się czasem trafi potrzeba skompromi-