Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

towania kogoś, to ci z oczu zaraz można wyczytać, że.. bałamucisz... Sławku... powiedz mi co się stało?
Młyński smutnie spojrzał jéj w oczy.
— Nie pytaj moja Jadziu! o plotkach i złości ludzi, dowiesz się aż nadto wcześnie, śpij spokojnie, póki cię one nie dochodzą. Sądzę, że mamie doniesiono, iż musiałem zabić ludzi ze sześciu i zjeść na pieczysto kilkoro niemowląt... dla tego... dla tego dała mi odprawę... i ja sobie idę.
Jadzia rzuciła się do matki, rękę wyciągając ku Sławkowi, którego chciała zatrzymać, ale nim potrafiła przemówić, Młyński wyszedł, zbiegł ze wschodów i już go nie było.
Hrabina siedziała zamyślona, posępna... a Jadzia rozpłakała się i przez okno popatrzała za nim... tylko...


Młyński nie wiedział jeszcze, co miał począć z panem Redaktorem — chciał się wprzódy naradzić z towarzyszami swymi, ale ci zostawiwszy na jego barkach pierwsze starania o dopełnienie formalności, jakich wymaga założenie każdego pisma, rozproszyli się po mieście. Nie łatwo ich było zgromadzić.
Po wielkiéj bieganinie nareszcie udało się jakoś na wieczór sprosić wszystkich do gospody, w któréj stał dotąd Sławek, nie znalazłszy w mieście pomieszkania. Wyprosił sobie tylko u gospodarza sąsiedni salonik,