Przejdź do zawartości

Władysław Herman i jego dwór/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVI
. . . Jej rozum znękany
Opuścił ster myślenia, wzrok jej dziko lata,
Blask, co świeci w jej oku, nie jest z tego Świata.
Byron.

Pamięta zapewne czytelnik, że Henryk z Kaniowa przed biesiadą jeszcze wyszedł z sali w towarzystwie jednego z sług dworskich, który się ofiarował go zaprowadzić do komnaty. W milczeniu postępował za nim dumający młodzieniec, nie zważając na miejsca, po których go wiedziono. Nareszcie poznał, że jest w lewem skrzydle zamku, najbliżej Wisły leżącem, i wnet potem wskazał mu przewodnik drzwi z dębu czarnego. Rzucił się Henryk miłością, wiedziony i rozemknął podwoje, ale okropny obraz nagle jego oczy uderzył, i śmiertelny mróz ścisnął mu serce, wrzące przed chwilą ogniem najsilniejszej namiętności.
W pokoju czarnemi obiciami zasępionym, leżała niewiasta srogiemi dręczona bólami. Rumieniec gorączki podwajał zdaleka urok wdzięków, w oczach płonął nadzwyczajny ogień, po którego natężeniu łatwo można było się domyśleć, że już niedługo miał ożywiać tak świeże dawniej i zawsze rozweselone lica; paciorki różańca rozsypane na ziemi i krzyż z kości słoniowej pęknięty we dwoje, dowodziły nieszczęśliwego stanu osoby przypatrującej się jemu dzikim wzrokiem z łoża śmierci. Stanął o kilka kroków od niej Henryk, i nie mógł wstrzymać żałosnego westchnienia.
Obudzona tym głosem lat jego młodych kochanka, odpowiedziała jękami, i wskazując na sztylet i szyszak niedaleko na podłodze leżący, zawołała:
— Zabili, zabili go, on go zabił, a jednak tak był wierny zawsze, tak mnie on kochał.
Nie mógł już dłużej wytrzymać rycerz, i rzuciwszy się, przycisnął do piersi drogą Katarzynę; z przerażeniem wtenczas uczuł krew, gwałtownie we wszystkich jej żyłach bijącą, i widział płomienie choroby coraz bardziej ogarniające twarz, do róży dawniej podobną. Najczulszemi wyrazami zaklinał oblubienicę, ażeby się nie oddawała rozpaczy, choć nie znał jej przyczyny, prosił o wytłómaczenie tak nagłej słabości.
— Wczoraj — rzekł — tak piękną, żywą, tak wesołą byłaś.
— Bo wczoraj jeszcze ojca miałam — odparła Katarzyna.
— Któż go zabił, kto? — krzyknął Henryk wzniesionym głosem — mów, a znajdziesz mściciela.
Wskazała dziewica na leżący szyszak, i nie mogąc dalej mówić, schyliła twarz rozognioną na miękkie wezgłowia.
Podniósł Henryk szyszak i sztylet. Ten ostatni niemieckiego był kształtu i po pilnem przejrzeniu spostrzegł na nim wyrytego węża.
— To oręż Mestwina — zawołał.
— A to szyszak mojego ojca — odparła Katarzyna i posępnie spojrzała wokoło — mojego ojca, tak, ten, który mi dał życie, który własne tyle razy dla Zbigniewa narażał, taką nagrodę odebrał z rąk Mestwina, przyniósł mi dzisiaj żołnierz ten hełm znaleziony na brzegu Wisły obok sztyletu.
— Zapewnie go opuścił Niemiec, zadawszy cios śmiertelny, a ciało pchnął w rzekę — przerwał Henryk, wpatrując się w szyszak, okryty czarnej krwi plamami.
Katarzyna znów wpadła w obłąkanie, i z niewinnej, wesołej dziewczyny, słaby tylko ślad pozostał na ustach, które wśród płomienistych rysów twarzy, rozognionego wzroku, przeszłych błogich chwil piętno zachowały.
— Droga, ulubiona kochanko, — zawołał Henryk, zbliżywszy się do łoża — nie rozpaczaj, oddal od siebie okropne obrazy. Postradałaś ojca, ale ja ci zostaję, ja, który wszystko uczynię dla Katarzyny, który pomszczę niewinność i zbrodniarza spętanego do twoich stóp przywlokę. O jedyna życia mego nadziejo! nie opuszczaj mnie, poznaj, że głos Henryka, głos tyle razy słyszany, dawniej wśród lasów niesiony po rosie, dolatywał zdala do twoich uszu. Dawniej widziałaś za granicami naznaczonemi oku ludzkiemu białe pióra mojej czapki, połysk mojej szabli, a teraz blizko ciebie niepoznany stoję, Ja jestem, Katarzyno, ja twój Henryk, obudź się, patrzaj na mnie.
Patrzała nań kochanka, ale jej oczy nie miłością świetniały, ponury ogień w nich błyszczał, a ręce w ciągnięte ku leżącemu sztyletowi dowodziły przedmiotu nieustannych myśli.
— Katarzyno! — zawołał już w rozpaczy młodzieniec — wierz moim słowom; jeszcze szczęście wszystkie róże swojego wieńca złoży na twoich skroniach. Błogie dnie młodości nie upłyną nam wśród trosk i udręczeń, rozwinie się przyszłość luba. Wystawisz grób ojcu, wiosna go przyozdobi swojemi kwiatami. Codzień, ale wsparta na mojem ramieniu, odwiedzać go będziesz, odzyskasz, coś straciła w tem co ci zostało. Ziemia jeszcze przedstawi ci miłe obrazy jej ułudy nie zginęły dla twojego serca; uspokój się, zdaj się na opiekę Boga i obronę mojej szabli, a pomszczę ciebie i szczęście ci wrócę.
— Szczęście, — przerwała córka Gierdy — jestto marzenie, szczęście, nierozsądny, szalony był, kto pierwszy to słowo wymówił na ziemi. Szczęście na tym padole zgryzot, o nie, to kłamstwo, to słodka trucizna, której szumne nadano imię. Precz stąd, ty mnie kusisz, ty chcesz mnie wciągnąć w przepaść, ty kłamiesz, ty jesteś szatanem... — i podnosząc się nagle, odpychała go rękoma, — ty kłamiesz, bo masz śmiertelną, ludzką postać, a wymówiłeś słowa bez znaczenia na ziemi, ty jesteś człowiekiem a mówisz o szczęściu. — Potem osłabiona, z przerażeniem na twarzy, opadła przyciskając spiekłe czoło do żelaznych łoża prętów.
— Pomnij na Boga i świętą jego sprawiedliwość — zawołał rycerz — zlituj się nade mną, zlituj się ulubiona. Czyż chcesz mojej śmierci?
— O nie, Henryku — odrzekła dziewczyna głosem nieoznaczającym już pomieszania, na chwilę bowiem ustąpiła gorączka i bladość zajęła miejsce rumieńca, kryjącego dotąd jej lica; lecz po tych słowach daremno siliła się coś dalej mówić, ruszała ustami, ale żaden głos z nich nie wychodził i daremno Henryk z Kaniowa objąwszy ją w ramiona, przyciskał kochankę, jak gdyby chciał część własnego życia z swych piersi w jej łono przelać.
Wtem szybkie kroki dały się słyszeć na poblizkim kurytarzu, w oddaleniu wzniosły się tłumne głosy, ozwał się szczęk orężów i wnet drzwi z hukiem się otworzyły i wpadł młodzieniec. Henryk sięgnął do oręża, ale nowo przybyły choć był pomieszany i dzikim wzrokiem patrzył naokoło, nie zdawał się mieć nieprzyjacielskich zamiarów, owszem przybiegł do rycerza i ścisnąwszy za rękę, zawołał:
— Przynajmniej jednego ocalę! — i spojrzał na Katarzynę, która usiłując powstać, z trudnością imię Ulrycha wymówiła.
— Chodź — rzekł giermek — twój pan otoczony, wojewoda w niebezpieczeństwie.
Dobył pałasza Henryk.
— Gdzie? prowadź — ale zatrzymał wylatującego z komnaty Ulrych.
— Wierz moim słowom, sam nie nie zdziałasz, biegnij lepiej do obozu.
— Już niema obozu, wojsko do miasta się przeniosło.
— A więc do miasta biegnij, jeśli ci miłe życie twojego pana.
— Wskaż wyjście — po chwili namysłu odpowiedział rycerz.
Ulrych klucz mu oddał i oznaczył miejsce, przez które przeszedłszy mógł się dostać na otwarte pole.
Rzucił Henryk wzrokiem miłości na kochankę, której już widzieć nie miał, i wyleciał z pokoju; namiętność ustąpiła miłości w prawem sercu rycerza.
Ulrych sam został przy łożu Katarzyny, przez niejaki czas niewzruszony na nią poglądał, ale nagle łzy przedarły się przez powieki i czułość niedopsutej jeszcze duszy ozwała się dla pocieszenia ostatnich chwil nieszczęśliwej ofiary.
Walczył jeszcze z sobą giermek, ale zdało mu się zbrodnią ukrywać prawdę, i nie wyznać zdrady przed tą, której zgonu po części był sprawcą. Rzucił się więc do stóp łoża i w obłąkaniu wyrzekł:
— Już się wszystko zakończyło, księżna nie żyje, Mieczysław z nią wypił truciznę, a ja was zdradziłem, chciałem ci przynajmniej jednę wyświadczyć przysługę ratując kochanka. Zasługuję na twoje przekleństwo, ale nie przeklniesz człowieka, który ocalił to, coś najdroższego na tym świecie miała.
Rażona okropnem wyznaniem, córka Gierdy uczuła w duszy tysiączne cierpienia. Śmierć ojca i śmierć ukochanej pani spadła na jej serce jak piorun niebios, który dzieła pracy ludzkiej w proch zamienia, a jednak w wzroku przez nią rzuconym na klęczącego giermka, znać było więcej przerażenia niż gniewu. Ostatnie słowa Ulrycha, odwróciły myśl stroskanej córki i przyjaciołki do miłej nadziei, że luby przynajmniej ocaleje, że zostanie ktoś, po jej zgonie na ziemi dla błagania za nią Stwórcy, i że choć jedno serce zadrży na jej wspomnienie. Łzy giermka przekonały ją o szczerości jego zgryzot, i sama płakać zaczęła. Jakaś smętność łagodniejsza od dotychczasowego żalu, rozlała się w jej duszy. Żegnała się spokojniej z otaczającym światem, z większą ufnością podnosiła oczy ku Niebu, którego cząstkę tylko widzieć mogła przez wzniesione okno. Kilka gwiazd świecących na czystym błękicie obudziło jej przeczucia i nadzieje; zdało się umierającej dziewicy, że promień blizki nieśmiertelności przedarł się przez kraty, że dusza wkrótce odlecieć mająca, przywdzieje złotą jego barwę, i w okazałości anioła wzbije się do Stwórcy. Pośród tych myśli uczuła powolne omdlenie, ujmujące miękkiemi więzami wszystkie członki. Im bardziej wznosił się jej umysł, tem mniej doznawała cielesnych boleści; a kiedy nareszcie zdało się jej, że już zaczyna nadpowietrzną drogę i słyszy harmonijne arf anielskich dźwięki, jej ziemska powłoka zupełnie czuć przestała, i wszystkie uczucia zgromadziły się w daleko szlachetniejszej części życia, w odlatującej duszy, i już Katarzyna skonała.
Opuścił Ulrych zdrętwiałe ciało i wyszedł zakrywając twarz oboma rękami.
Tymczasem Sieciech śpiesznie przechodził wraz z towarzyszami pole dzielące zamek od miasta. Bardan z Jaroszem podpierali drżącego Wszebora, który uśmiechając się czasem, wspominał o bojach w młodości odbytych. Już byli blizko miejskich okopów, kiedy tentent koni w najszybszym wypuszczonych pędzie dał się słyszeć, i wnet potem ukazał się na rumaku rycerz w zupełnej zbroi, wiodący za sobą orszak pancernej konnicy. Wojewoda z zadziwieniem poznał swoich ludzi.
— Gdzie tak pędzicie? — zawołał, kiedy go już mijali.
Poznał ten głos naczelnik hufca i przybiegł do wojewody.
— Czy już niema nadziei? gdzie książe?
— Ciszej — przerwał Sieciech — ciszej, już po wszystkiem, zdrada zakończyła życie bohatera.
Na te słowa ciężki jęk wydał rycerz i podniósł przyłbicę, a wszyscy poznali Henryka z Kaniowa.
— Przysięgam zemstę — zawołał, i ubódł konia ostrogą, ale Sieciech go zatrzymał.
— Zawarte bramy, setne hufce ich strzegą, zginiesz i zginiesz bez zemsty.
Ta uwaga uderzyła młodziana i zwrócił konia.
— Do króla lecę — zawołał — sprawiedliwość mi odda.
— Zaczekaj, jeśli Bóg ci miły; — krzyknął Sieciech — nic nie zrobisz, przerazisz słabego Władysława, zemdleje i na tem się skończy. Poczekaj do jutra, poproszę Biskupa, by go o tem uwiadomił.
— Biskup właśnie dzisiaj wyjechał — ozwał się Skarbimir — i dopiero za dwa dni wraca.
— Więc król za dwa dni się dowie — rzekł Sieciech.
— Na Boga, mości wojewodo krakowski! — krzyknął Henryk — tak mówisz o tem okropnem zdarzeniu jak o najprostszej rzeczy; puszczaj mnie, wojewodo, puszczaj.
— Nic z tego nie będzie — stanowczym głosem odparł Sieciech — i jeśli rozważysz moje słowa, przystaniesz na mój zamiar, inaczej każę cię przytrzymać.
Złożył ręce na piersi Henryk i dumał, nareszcie rzekł spokojniej: — Niech się wola Boska dzieje, ale przysięgam zemstę. — I wszyscy obrócili ku miastu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.