Władysław Herman i jego dwór/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVII.
Przekleństwo ojca wszystkie na ziemi
niweczy nadzieje.
La Bruyére.

Drugi już dzień był upłynął od zawarcia pokoju i rozpuszczenia wojska oblegającego, a jeszcze nic pewnego nie wiedziano w Płocku o losie księcia Mieczysława. Rozległy się wprawdzie pogłoski, ale ciemne, tak powikłane, że z nich niczego dojść nie można było. Niektórzy utrzymywali, że syn Bolesława został na godach u brata jego, ale dlaczegóż, pytali się drudzy, wyłączył Zbigniew od nich Sieciecha? dlaczegóż przybiegł dawny giermek księcia wśród nocy do miasta i obudziwszy śpiących żołnierzy poleciał na ich czele, a kilka chwil później wrócił? To wszystko szerokie otwierało pole domysłom, to bliższym, to dalszym od prawdy. Ta niepewność była skutkiem ostrożności Sieciecha, który oczekując biskupa Stefana, zabronił towarzyszom odkrywać zdarzenia tak okropnego i tyle nieszczęśliwych skutkow pociągnąć mogącego. Smutek jednak rozlany po twarzy Henryka z Kaniowa, wymowniej od słów oznaczał stan jego serca, stąd niektórzy dziwne i rozmaite wyciągali wnioski, a wszyscy gotowali się do odebrania wieści o wielkiem nieszczęściu.
Już noc nadeszła i deszcz jesienny zaczął spadać na ziemię, wiatr silny pogasił kagańce palące się przed bramą królewskiego zamku, i w zupełnej pogrążył go ciemności. Rzadko kto tamtędy przechodził i ulice bezludne smutnem ciągnęły się pasmem czarnych domów, oblanych rzęsistemi potokami. Wewnątrz zamku nie widziano już światła oprócz w jednej z komnat, w prawem skrzydle leżących. Tam bowiem nietylko lampa świeciła, ale oprócz niej jeszcze zapalony w szerokim kominie ogień buchał jasnym płomieniem. Przy ognisku siedział w krześle wojewoda krakowski, z puharem w ręku, za nim stał Wolimir z Moskorzewa, którego wesołość i zwyczajne żarty nie mogły pobudzić już do śmiechu dumającego Sieciecha, trochę dalej Skarbimir z Gulczewa, małemi błyszczącemi oczyma wpatrywał się niewzruszony w twarzy towarzyszów, jak gdyby chciał koniecznie domyśleć się ich uczuć.
— Dobrze się stało — rzekł Wolimir — żeśmy wyprawili starego Wszebora do Ciechanowa, bo cóżby tu robił?
Tu przerwał mu odgłos zbrojnej stopy, zbliżającej się powolnemi krokami do drzwi komnaty.
— Cóż to za sokół tak późno przylatujący? — zawołał pan Moskorzewa.
Ledwo tych słów domówił, aliści otworzyły się podwoje i ukazał się mąż wysokiego wzrostu, w zupełnej zbroi i z spuszczoną przyłbicą. Wszystkie jego poruszenia, chód, postawa, nadzwyczajną powagę i godność wydawały. Podniósł śmiało głowę, jak gdyby pogardzał otającymi, i nie powitawszy żadnego z nich, dobrze znajomy drogi, zbliżył się do drugich drzwi i zniknął w długim kurytarzu, wiodącym do komnaty króla Władysława.
Rzucili się za nim Wolimir i Sieciech, ale skinął tylko ręką rycerz, a kiedy posuwali się dalej, stanął i założył ręce na piersi.
— Jak się zowiesz? kto jesteś? — krzyknął Sieciech. — Tu króla mieszkanie.
— A więc dobrze, — odparł nieznajomy — bo właśnie chcę się z królem widzieć.
Po tych słowach podwoił kroków rycerz, otworzył drzwi komnaty Władysława i przymknął je za sobą.
Wolimir już miecza dobywał, sądząc, że to może jaki morderca, ale Sieciech go wstrzymał.
— Wracajmy, głos jego poznałem.
Król polski siedział w szerokiem krześle, a jeden z jego dworzan w bogatym ubiorze odmawiał mu litanie, stojąc o kilka kroków, kiedy wszedł mąż zbrojny. Ten widok przeraził monarchę, ale rycerz odkrył przyłbicę, a Władysław rozciągnął ramiona i ścisnął niemi ukochanego syna.
— Dobrześ zrobił, Zbigniewie, żeś sobie ojca przypomniał. Dobrześ zrobił, żeś zawarł pokój, żeś zaprosił Mieczysława do siebie, piękne tam musiałeś wyprawiać gody, zaiste szkoda, że mi wiek nie dozwolił dzielić waszej radości. Dobrześ zrobił synu, a dzięki ci Boże! niechże cię pobłogosławię mój synu.
Zbladły i pomieszany stał przed ojcem Zbigniew, bo idąc do niego nie spodziewał się takiego przyjęcia, nie spodziewał się słyszeć słów tak łaskawych; przybył zobaczyć jeszcze raz ojca i oddalić się na długo, może na zawsze, ale kiedy zamiast gniewu dobroć, zamiast przekleństw błogosławieństwo go spotkało, wzdrygnął się na myśl, że tak dobry, czuły ojciec, zobaczy za chwilę wszystkie nadzieje powiędłe i radość zniszczoną. Jednak kląkł przed rodzicem i schylił czoło, a Władysław położył mu ręce na głowę i wezwał Boga sprawiedliwości, by nagrodził cnotę syna i ciągle nad nim czuwał.
Po tym tkliwym obrzędzie, powstał książe i kazał oddalić się dworzaninowi.
— A więc — ozwał się Władysław — już Wszebor odzyskał córkę, Mieczysław narzeczonę, a ty czyste sumienie.
Milczał Zbigniew, starając się oddalić chwilę wyznania, ale słysząc pochwały Władysława, uczuł, że niegodnem było dłużej uwodzić ojca i króla, a kiedy monarcha zapytał się po raz drugi:
— Więc już pewno mój synu, Mieczysław i Hanna na zawsze zostali połączeni?
— Tak, — odpowiedział uroczystym głosem — połączeni na zawsze w grobie — a potem rzucił się do stóp króla, i w krótkich słowach zdradę żony opowiedział i zbrodnie wyznał. Trudno opisać wrażenie, jakie uczyniła ma duszy ojca mowa księcia. Kołysany dotąd miłem złudzeniem, że Zbigniew wrócił na prawą drogę, ujrzał w jednej chwili wywrócone nadzieje, i syn szlachetny, który poświęcił ojcu i krajowi najgorętszą namiętność, zamienił się w jego oczach na wyrachowanego zbrodniarza, i zimnego brata i żony mordercę. Nieprzygotowany do tak strasznej nowiny, uderzony nagłem odkryciem bez poprzednich domysłów lub przeczuć, uczuł starzec cały ciężar lat i rozpaczy spadający na serce. Krew w żyłach się ścięła, i przez chwilę nie nie wiedział, nie nie słyszał. W obłędzie i zamęcie wyobrażeń zdawało mu się, że już ziemię porzucił, i cierpi męki piekła, których tak za życia się obawiał, a tymczasem książe Zbigniew wciąż klęczał u stóp jego, i czekał ostatniego wyroku, choć i on zapewnie w okropnem był położeniu; zachował jednak całą spokojność i pewny rodzaj dumy, pochodzącej z uczucia dopełnionej bez obawy trwogi i powinności, błyszczał na ponurem czole jak ostatni promień zachodzącego słońca, który czarne przedzierając chmury, jeszcze raz żegnał się z zieloną łąką i srebrnym strumieniem.
Wtem wrócił do życia król Lechii, a zarazem do najsroższych cierpień, ujrzał przy sobie syna i z drżeniem odsunął krzesło, wyciągnął bladawe ręce, twarz odwrócił, i pamięć na brata, którego syn zginął, na nieszczęśliwego Wszebora, któremu daremno sprawiedliwość obiecywał, zajęła zupełnie jego umysł. Zdało mu się, że występki syna nań spadną w dniu ostatecznego sądu, i że Bóg sam każe mu Zbigniewa ukrócić.
— Morderco! — zawołał — precz z moich oczu; bez woli ojca, sprzecznie z chęcią narodu pojąłeś za żonę oblubienicę brata, by potem potargać związki święte przed Niebem, godną piekła zbrodnią. Wyrzekam się imiona ojca, nie znam już ciebie, oddaję cię Boskiej i ludzkiej sprawiedliwości, nic cię nie ochroni od wyrzutów i zgryzot. Rycerzem, księciem być już przestajesz, spadłeś poniżej człowieka. Dzieci cię palcami wytkną, wołając: to morderca brata i żony. Zginiesz marnie, przepowiadam ci, zginiesz od żelaza zabójcy, zginiesz z najbliższej ręki, Bóg odwraca oblicze od ciebie, a ja cię przeklinam...
Lecz jak tylko wyrzekł to słowo wyroczne, zatrzymał się jak gdyby sam nie wierzył sobie, spojrzał na księcia, a kiedy ujrzał szlachetną jego postawę, i głowę pokornie choć jeszcze z ostatkiem dumy schyloną przed ojca wzrokiem, zalał się łzami i zapomniawszy o wszystkiem, o synu tylko pamiętał.
— Nie, Boże! — zawołał — nie wysłuchaj nierozważnych słów człowieka w rozpaczy, odwołuję to, com wymówił.
— Już się stało, panie, i ojcze mój, — rzekł poświęcony na wszystko Zbigniew — ostatnie nieszczęście już mnie dotknęło. Straciłem obóstwianą dawniej istotę, imię moje świetne niegdyś, pokryłem zasłoną obrzydzenia i zawiści. Tego jeszcze nie dostawało, ale i to rączem przyleciało skrzydłem, może prędzej obarczony łudzi i ojca przekleństwami życie zakończę, a wtenczas lepiej będzie. Teraz żegnam cię, ojcze, jeszcze dzisiaj opuszczam to miasto i udaję się do mojego zamku na Pomorzu. Żegnam cię, kochany ojcze.
To mówiąc, ze łzami w oczach ścisnął kolana króla, i ostatni pocałunek złożył na jego ręce.
— Nie, nie przekląłem cię — rzekł osłabiony Władysław.
— Już się stało — odparł mocnym głosem Zbigniew — i twój wyrok już zapisany w księdze przeznaczenia.
Po tych słowach oddał głęboki pokłon i wyszedł; ale jak tylko drzwi oddzieliły go od jednej osoby, od której niższym się uznawał na ziemi, zmienił i postawę i wyraz twarzy. Schyloną dotąd z uszanowaniem głowę podniósł wysoko, smętność zamknął w głębi serca, a jej znamię spędził z bladawego lica, na którem pycha się została. Zamiast chwiejących się kroków poważny chód przybrał, i nieustraszona śmiałość zabłysła na czole, jak gwiazda nocy na błękicie niebios. Kiedy doszedł do komnaty, gdzie siedział wojewoda z towarzyszami, groźno spojrzał na wszystkich, i prawicę złożył na rękojeści miecza, a potem obracając mowę do Sieciecha, rzekł:
Zatrudnij się, wojewodo krakowski, pogrzebem tych, co mnie zdradzili, ich ciała leżą w biesiadowej sali.Takie zlecenie daje ci syn twojego króla, odjeżdżając na Pomorze.
Wszyscy milcząc i osłupieni, słuchali tego głosu, który tyle razy grzmiał w bojach, a teraz jeszcze po najokropniejszych wypadkach nie z swojej mocy nie stracił, a choć brzydzili się widokiem tak okrutnego człowieka, choć się już zdawało, że patrzą na poświęconą sprawiedliwemu gniewowi niebios ofiarę, przejęci śmiałością nie śmieli ani odpowiedzieć, ani najmniejszem nawet poruszeniem wewnętrznych uczuć wyjawić.
Zostawił ich książe, i tym samym poważnym, którem wszedł krokiem, oddalił się od wojewody, dosiadł konia czekającego nań przy bramie, i puścił się wśród ciemności dobrze znaną drogą do swojego zamku.
Stały już tam pod bronią szeregi mające towarzyszyć księciu w dalekiej drodze. Nielicznemi pochodniami oświeceni żołnierze, podobni byli do czarnych duchów oczekujących na zdobycz, a kiedy Zbigniew wleciał między nich na rumaku pianą, okrytym, kilka tylko okrzyków: niech żyje nasz książe, zmieszało się z świstami wiatru. Jordan i Krystyn objęli dowództwo nad hufcami porzucającemi zamek, który przez trzy miesiące był świadkiem ich poświęcenia dla pana i dzielnej odwagi.
Książe odmienił konia i naprzód wyruszył. Mówili później żołnierze, że choć wiatr gwałtowny i ciemność wydzierały ich uszom głosy; a oczom przedmioty, niezawodnie zdało im się, jakoby Zbigniew westchnął odjeżdżając, i wyciągnąwszy ręce, załamał je z rozpaczy. Pochodnia przez jednę tylko chwilę oświeciła twarz jego, a choć błyszcząca przyłbica nie kryła liców, odbił się promień o coś świetlnego na nich, i przez chwilę tylko zdała się ta twarz okryta jaśniejącemi łzami.
Wtem rycerz Wilderthalu zawrócił konia, i przybiegłszy do orszaku z tyłu postępującego, skinął na jednego z ludzi go składających; wnet wysunął się on z szeregów i zaprowadzony przez Mestwina pod mury zamkowe, spytał się o rozkazy.
— Pomyślałem i rozważyłem — rzekł rycerz — a stąd wypływa, że się tu zatrzymasz wraz z ludźmi w zamku pozostałymi. Bądź na pogrzebie waszej wielmożnej księżnej. Ach! ach! ach! jakże się nam udało, mój giermku. Gdyby stary skąpiec chciał się z czem wygadać, gdyby mnie wydać zamyślał, niech twój sztylet pierwej jego serca dojdzie, niż jego słowa otaczających uszu; nie spuszczaj go z oka, wszędzie mu bądź towarzyszem, ale nieznacznie, a potem przybiegnij do nas na Pomorze.
— Stanie się, jakeś rozkazał, panie i rycerzu mój — rzekł Ulrych, a Mestwin spiął konia ostrogami i zniknął.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.