Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

twarzy, opadła przyciskając spiekłe czoło do żelaznych łoża prętów.
— Pomnij na Boga i świętą jego sprawiedliwość — zawołał rycerz — zlituj się nade mną, zlituj się ulubiona. Czyż chcesz mojej śmierci?
— O nie, Henryku — odrzekła dziewczyna głosem nieoznaczającym już pomieszania, na chwilę bowiem ustąpiła gorączka i bladość zajęła miejsce rumieńca, kryjącego dotąd jej lica; lecz po tych słowach daremno siliła się coś dalej mówić, ruszała ustami, ale żaden głos z nich nie wychodził i daremno Henryk z Kaniowa objąwszy ją w ramiona, przyciskał kochankę, jak gdyby chciał część własnego życia z swych piersi w jej łono przelać.
Wtem szybkie kroki dały się słyszeć na poblizkim kurytarzu, w oddaleniu wzniosły się tłumne głosy, ozwał się szczęk orężów i wnet drzwi z hukiem się otworzyły i wpadł młodzieniec. Henryk sięgnął do oręża, ale nowo przybyły choć był pomieszany i dzikim wzrokiem patrzył naokoło, nie zdawał się mieć nieprzyjacielskich zamiarów, owszem przybiegł do rycerza i ścisnąwszy za rękę, zawołał:
— Przynajmniej jednego ocalę! — i spojrzał na Katarzynę, która usiłując powstać, z trudnością imię Ulrycha wymówiła.
— Chodź — rzekł giermek — twój pan otoczony, wojewoda w niebezpieczeństwie.
Dobył pałasza Henryk.
— Gdzie? prowadź — ale zatrzymał wylatującego z komnaty Ulrych.
— Wierz moim słowom, sam nie nie zdziałasz, biegnij lepiej do obozu.
— Już niema obozu, wojsko do miasta się przeniosło.
— A więc do miasta biegnij, jeśli ci miłe życie twojego pana.