Przejdź do zawartości

Władysław Herman i jego dwór/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ III.
Walter pojął Aldonę. Niemcy, wy pewnie myślicie,
Że tu koniec powieści; w waszych miłosnych romansach,
Gdy się rycerze pożenią, kończy trubadur piosenkę.
Wallenrod . . .

Zamek księcia Zbigniewa niedaleko Płocka, wznosił się nad brzegiem szerokiej Wisły. Znacznie oddalony od królewskiego, wystawiał widok warowni opatrzonej we wszystkie wojenne porządki. Z jednej strony rozległa rozciągała się równina. Z drugiej zaś toczyły się fale poważnej rzeki, w oddaleniu ukazywał się środek miasta, z którego wieże zamku królewskiego i kopuła kościoła katedralnego, jak dwa olbrzymy panujące wznosiły się. Nie oszczędził niczego Zbigniew, we własnym zamku, coby mogło służyć ku obronie. Dowodziły tego wysokie mury, szerokie baszty, liczne strzelnice, ogromny wór opasujący zamek, most zwodzony, brama opatrzona kratami żelaznemi i z dębowego drzewa zrobiona. Tą bramą wchodzono na obszerny dziedziniec, na którym stały stajnie dla koni orszaku księcia i budowle na skład broni wszelkiego rodzaju i ubiorów służące.
Na środku dziedzińca wznosiła się szubienica, ostrzegająca każdego o losie nań czekającym, gdyby się oparł woli możnego tych miejsc pana. Dalej ukazywał się wysoki gmach, w którym liczne pokoje służyły to dla Zbigniewa, to dla jego przyjaciół i znaczniejszych gości.
Wieże z ciemnemi lochy i okropnemi więzieniami strzegły obu stron gmachu i wszystko dowodziło, że, choć wśród pokoju, zawsze książe Zbigniew gotów był do walki i odparcia napaści, które mogły nań kiedyś sprowadzić jego postępki i duma. Nie dziwiono się jednak temu, gdyż to było zwyczajem wtenczas w Polsce, że pośród nędznych domów drewnianych składających miasta, często przedniejsi panowie i książęta, zamki i gmachy warowne budowali.
I tak w Płocku oprócz zamku króla Władysława, księcia Zbigniewa i kościoła katedralnego, wszystkie inne domy do chat wieśniaczych podobne, były drewniane.
Pośród ciągłych kłótni i rozruchów nie miał czasu ani panujący starać się o upiększenie miasta, ani mieszkańcy o to się nie ubiegali; owszem, panowie chcąc utrzymać swoję powagę i potęgę, niechętnem patrzyli okiem na tych, którzy przy ich dumnych zamkach lepsze i porządniejsze wznosili domy.
Ale zamek księcia Zbigniewa teraz był pusty, choć już noc ciemna i pochmurna pokryła ziemię. Nie widziano w nim żadnego światła, tylko w jednem oknie migał się kaganiec i małą część murów przeciwległych bladawo oświecał, i jeden tylko człowiek przechadzał się po dziedzińcu, uderzając pałaszem o kamienie po ziemi rozrzucone. Słyszał on dzwony kościoła katedralnego, ogłaszające czas przeznaczony na spoczynek; a jednak pozostał i wciąż szerokiemi kroki w różnych kierunkach dziedziniec zamkowy okrążał.
Wtem silny choć cichy głos zawołał: — Gierdo! — a natychmiast się odwrócił, pobiegł do bramy, mniejsze drzwi w murze otworzył i wypuścił męża wysokiego wzrostu i pięknej postawy.
— Stój na warcie, Gierdo — rzekł — a ktokolwiek tu przyjdzie, możesz go posłać do piekła.
— Dobrze, potężny mój panie — odparł sługa i podniósł ciężki topór — nieraz on mi już podobne wyświadczał usługi. Wypełniłem twoje rozkazy, córkę moję, Katarzynę, posłałem na usługi tej urodziwej pani, którą tu przywieźli. Ale gdyby szło, potężny panie, o jakie morderstwo, lub otrucie, lub zdradę, mnie wyznacz, córki mojej nie namawiaj, bo serce jej dotąd czyste, jak serce anioła niebieskiego.
— Milcz, nie myślę nawet o tem — odparł Zbigniew, którego czytelnicy zapewne poznali. Oddalił się, rzuciwszy kilka sztuk srebra usłużnemu mordercy i wszedł do zamku. Doskonale znał drogę i pomimo ciemności doszedł bez żadnego przypadku do komnaty, którą smutny kaganiec oświecał. Nie zastał tu nikogo, a zapaliwszy pochodnię szedł dalej. Bladość jego licom zwyczajna, zamieniła się w żywy radości i spełnionych życzeń rumieniec. Ogniste czarne oczy pałały miłością, kształtny i bogaty strój, na pół ciemnym zakryty płaszczem, dodawał mu jeszcze piękności. Miał on na głowie aksamitną czapkę okręconą kilka razy łańcuchem złotym, spiętym drogim nad czołem kamieniem, zpod którego białe wznosiły się pióra. Na piersiach nosił kolczugę aż do kolan spadającą, której pierścienie ze świetnej wyrobione stali, błyszczały tysiącznemi połyski. U pasa wytwornie tkanego złotem i srebrem, wisiał z jednej strony miecz nigdy nieopuszczający boku pana, z drugiej tkwił sztylet z kosztowną rękojeścią. Złote ostrogi zdobiły bóty z giętkiej skóry, pokrywające stopy, które nieraz wśród pocisków i szczęku broni, wdarły się na wysokie wały i najeżone rycerzami mury. Złoty łańcuch, oznaka godności rycerskiej, błyszczał na piersiach. W takim więc ubiorze szedł książe Zbigniew na spełnienie czynu, usprawiedliwiającego po części porwanie córki bez zezwolenia ojca.
Liczne komnaty, któremi przechodził, smutny wystawiały widok. Znać było, że już nikt ich nie zamieszkał oddawna, a nawet w tej swego zamku nigdy nie przebywał Zbigniew i nigdy nie przyjmował gości. Te pokoje smutne, niezamieszkane, bronią i orężem rozwieszonym po ścianach, nie zabawy, ani wesele, ale srogie mordy i klęski przypominały. Tu szyszak rdzą pokryty z żalem odpierał promienie pochodni, niemogące jak dawniej promieni z niego wydobyć, tu zbroja okryta kurzem na rogu jelenim wisiała. Tam znowu miecz poszczerbiony dowodził, że wytrwał długie wojny, tam kopia oparta o ścianę zdawała się żałować, że teraz w nieczynności zapominając o bojach, musi się stawać pastwą zepsucia i czasu. Przybył nareszcie nasz bohater do szerokiej komnaty, żadnego niemającej wyjścia ale dobrze znajomy tajemnic swego zamku, zbliżył się do ściany i pchnął silną ręką żelazny gwóźdź, na którym wisiały rycerskie rękawice. W mgnieniu oka otworzyły się drzwi tak przystające do ściany, że niepodobna było ich rozeznać. Odkryły się wschody na dół zstępujące, poszedł niemi Zbigniew i po niejakim czasie dostał się do komnaty błyszczącej świetnemi obiciami i mnóstwem lamp srebrnych, u sklepionego sufitu zawieszonych.
Siedzenia, krzesła, stoły, największym wyrobione kosztem ozdabiały salę podpartą rzędem marmurowych filarów, za któremi ukazywało się łoże purpurowemi zasłonione firankami, które w lekkich faldach spadając na ziemię, kończyły się złotemi brzegami. Przy niem, na stole z dębu czarnego, stały pyszne naczynia ozdobne drogiemi wschodu kamieniami. Kołowrotek z kości słoniowej, z śnieżną wełną do jedwabiu podobną, dowodził, że to było pomieszkanie Hanny, kochanki a za kilka chwil żony Zbigniewa. Z tej pierwszej komnaty przeszedł książe do drugiej równie świetnej, w której wszystko nagromadzono, co się oczom kobiety podoba. Kosztowne ozdoby, naszyjniki, drogie pierścienie zewsząd błyszczały, piękne obicia tkane w złoto i srebro pokrywały ściany. A Pismo Święte, największa rzadkość w tym wieku, oprawne w skórę, leżało na hebanowej półce pod obrazem Najświętszej Panny. Dwie jeszcze podobne komnaty przeszedł książe i stanął wreszcie u drzwi żelaznych, na których wyrobiony był kształtnie wieniec cierniowy nad trupią głową. Za ich otwarciem ukazała się kaplica, oświecona rzęsistem światłem i strojna w obrazy Świętych i pyszne narzędzia kościelne. Ołtarz z marmuru dźwigał ogromny krzyż srebrny, a przy nim stał kapłan w zakonnym ubiorze, ze wzrokiem ku Niebu wzniesionym z założonemi rękami na piersiach, Przy drugich drzwiach wiodących wprost na brzeg Wisły, bo kaplica stała nad samą rzeką, opierał się o filar Mestwin w bogatym stroju ówczasowych rycerzy niemieckich, a po drugiej stronie ołtarza klęczała najpiękniejsza Mazowsza dziewica.
Przebacz Hanno, moje kochanie zawołał książe nie mogłem przyjść pierwej, bo mnie ojciec zatrzymał w swoim zamku. Ale zapewne z radością się dowiesz, że przychodzę połączyć się z tobą na wieki, pogodziwszy się z moim rodzicem i królem.
Na głos tak dobrze znany, odwróciła się Hanna z Ciechanowa i okazała oblicze godne zazdrości aniołów. Bladość je pokrywająca, była skutkiem gwałtownych wzruszeń, doznanych od dni kilku, ale już z tą bladością mieszał się powracający rumieniec, który zwyczajnie boskie jej wdzięki umilał.
Słodycz nadludzka odbijała się w niebieskich oczach i nadawała uśmiechowi jej twarzy powab wszystko pociągający. Znać jednak czasem było we wzroku, że duma nie opuściła córki Wszebora, i że pani Ciechanowa, przyszła żona księcia polskiego, czuła swoję godność, czuła że jej się należą hołdy i poszanowania, i to jej spojrzenie nieraz odparło lekkomyślne słowa Mestwina, nieraz pokryło zmieszaniem bezwstydne jego czoło. Za ujrzeniem Zbigniewa powstała, zdało się, jak gdyby chcąc się rzucić w jego objęcia, wstrzymała się nagle i poważnym wyrzekła głosem:
— Zbigniewie! wykonywam com ci obiecała, oddając ci rękę i świadczę się Niebem, jak i tobą szanowny kapłanie, że z własnej to czynię woli. Niech więc kara moich grzechów na mnie tylko spada. — To powiedziawszy, zbliżyła się do Zbigniewa, i poglądając na młodzieńca okiem pełnem miłości. — Za chwilę będę twoją żoną — rzekła — za chwilę Hanna wieczną przysięgnie wiarę, którą już ci oddawna w sercu przyrzekła.
— Hanno! — zawołał książe podaj mi rękę i klęknijmy u stóp ołtarza, odtąd nic nas nie rozłączy.
Podczas obrzędu ślubnego stał Mestwin niewzruszony. Przewidywał on nieszczęścia mające wypłynąć z tego kroku, i niechętnem patrzał okiem na czyn Zbigniewa. Ale kiedy zwracał wzrok na kapłana, oczy jego wyrażały coś zgubnego i okropnego, choć nie znać było w nich ani niechęci, ani gniewu, owszem zdawało się, że zimny rozmysł jego zamiarami kierował. Przy końcu modlitw podczas ślubu odmawianych, wyjął sztylet i oglądał go z spokojną rozwagą, potem zbliżył się do księcia i Hanny odchodzących od ołtarza i oddawszy głęboki pokłon, rzekł:
— Przyjm pani moje usługi, przyjm usługi tej ręki nawykłej do bronienia twego męża.
Ale podczas tych słów nie mógł wstrzymać szyderczego uśmiechu, który tak był wydatnym, że Hanna odwróciła głowę. Tymczasem Zbigniew, wyjąwszy worek pełen srebra, oddał go swemu powiernikowi.
— Te pieniądze mogą mnie zapewnić o milczeniu. Jest to pewny sposób zachowania tajemnicy.
— Zmam ja pewniejszy — odparł pocichu Mestwin i znów się ukłoniwszy, wyszedł wraz z kapłanem drzwiami wiodącemi nad brzeg Wisły.
W kilka chwil później usłyszano słaby krzyk i wkrótce potem łoskot podobny do tego, jaki sprawia ciężkie ciało wrzucone w wodę. Zadrżała córka Wszebora, Zbigniew mimowolnie cofnął się kilka kroków.
— Idź, moje kochanie — rzekł do żony — idź do swojej komnaty, ja zaraz za tobą pospieszę.
Posłuszna radzie Hanna niepewnym oddaliła się krokiem, a Zbigniew sam został w kaplicy. Są chwile w życiu, kiedy człowiek otoczony weselem i szczęściem, wśród przyjaciół, po osiągnieniu celu najgorętszych życzeń, przypomni nagle swoje winy, przypomni nieszczęścia mogące nań runąć, a wtenczas smutek okropny jest jego udziałem, trwa tylko przez jednę chwilę, ale ta chwila zatruwa radość serca, ta chwila jest piekłem. Właśnie w podobnem był Zbigniew położeniu. Sam wśród nocy u stóp ołtarza, otoczony przepychem i bogactwy, po dopełnieniu najżywszych pragnień, czuł jakiś ciężar na sercu.
Wszystkie klęski i niebezpieczeństwa mogące nań się zwalić, stanęły mu na myśli, a choćby w innym czasie nie wzdrygnął się na ich wspomnienie, uczuł teraz nieznośną, nadzwyczajną trwogę. Ujrzał przeklinającego ojca, ujrzał postawę Wszebora wyrzucającego mu porwanie córki, i widział Mieczysława pałasz, na swoję podniesiony głowę. Zobaczył najzaciętszych wrogów przesuwających się przed oczyma, dawne zatarte pamiątki ozwały się groźnie, popełnione występki tłumnie się gromadziły w jego umyśle. Chciał kilka razy wyrwać się z tego przykrego położenia, ale jak gdyby przykuty pozostać musiał na miejscu, głowę oparł o ołtarz, przed którym niedawno najżywsze czuł szczęście, i pogrążony w rozpaczy, zapomniał o żonie. Zamknął oczy, nie mogąc znieść światła błyszczącego w kaplicy oświeconej licznemi lampami, których blask podwoił się odbity od bogatych naczyń i złotych krzyżów. Dopiero usłyszane kroki Mestwina wróciły mu przytomność i wstydząc się słabości, porwał się z miejsca, a udając najżywszą radość, poszedł ku niemu.
— A cóż — zawołał — czy pomogło srebro, czy nie wyda tajemnicy?
— Naco — odparł ze zwyczajnym uśmiechem Mestwin — naco tak drogiego używać kruszcu, kiedy nierównie podlejszym można wymódz milczenie i wieczne milczenie? — To mówiąc, pokazał Panu swemu sztylet z którego krew świeżo wylana kroplami spływała.
— Niepotrzebna zbrodnia — rzekł ozięble Zbigniew, który już odzyskał był moc duszy.
— Niemałą jest rzeczą życie człowieka — rzekł Mestwin — i gdyby nagła nie wymagała tego potrzeba, nie byłbym dni jego skracał.
— Mestwinie, zazdroszczę ci tak zimnej krwi, tak zimnego serca!
Po tych słowach, roześmiał się Mestwin i pytał Zbigniewa o rozkazy, mówiąc, że zapewnie teraz zechce sam pozostać.
— Wyszlij natychmiast gońców, Mestwinie, — zawołał książe — do moich ludzi, do moich zamków, do moich przyjaciół; niech zaraz siadają na koń i tu przybywają. Trzeba nam się przygotować na wszelki przypadek. Może za kilka dni krew na tych dziedzińcach lać się będzie.
— Jużem wszystko przewidział i wszystko poczynił. Jutro, najdalej pojutrze ten zamek napełni się ludźmi gotowymi umrzeć za księcia mego i pana. Ale najlepiej trzymać wszystko w skrytości i nikomu nie nie wyjawiać, może przejdzie burza i nie rzuci piorunu, o czem jednak bardzo po wczorajszych pogróżkach wątpię.
— Nieoszacowany przyjacielu! — krzyknął Zbigniew; rzucając się w objęcia Mestwina — odprowadź mnie do: pokoju żony.
Książe polski wziąwszy za rękę rycerza, udał się do pięknej Hanny. Zastał ją klęczącą przy obrazie Matki Zbawiciela. Za przybyciem męża powstała i pospieszyła na jego przyjęcie.
— Zbigniewie, nieznana trwoga opanowała me serce, całą mą duszę przeraziła. Czy nie spotkało jakie nieszczęście sługę Bożego, który przed chwilą połączył nas na zawsze?
— Nie wiem — odparł Zbigniew — słyszałem jakiś łoskot.
— Zapewnie, pani — przerwał Mestwin — łoskot sprawiony rzuconemi pieniędzmi do Wisły przez tegoż sługę Bożego, który mi odpowiedział, że nie potrzebuje zapłaty dla zachowania tajemnicy.
Słowa Mestwina, szyderczym wyrzeczone głosem, nową bojaźnią napełniły serce Hanny. Wtem zbliżył się do niej rycerz niemiecki i uklęknąwszy przed nią, zawołał.
— Witam cię księżno, witam cię moją panią, — i śmiałą rękę wyciągnął po rękę córki Wszebora.
Odskoczyła w tył o kilka kroków Hanna, ale Zbigniew prosił ją, by dała ten dowód łaski najwierniejszemu przyjacielowi.
— Chyba dla ciebie uczynię tę ofiarę — odparła księżna oddając swą rękę rycerzowi, który ją, z taką siłą do ust przycisnął, że aż krzyknęła przerażona Hanna, ale w tym krzyku znać było przerażenie pomieszane z pogardą. Zrozumiał ten głos Mestwin, ścisnął usta, powstawszy, oddał głęboki pokłon i odszedł. Została się Hanna sama ze Zbigniewem.
— Odszedł już — po chwili rzekła, jak gdyby cężar jaki spadł z jej serca — odszedł po tych słowach zamilkła, ale nagle porwała się z siedzenia, zbliżyła się do Zbigniewa i porywając go za rękę, z okiem pełnem rozrzewnienia, głosem przenikającym do duszy, z zapałem cnoty i miłości zawołała.
— Mężu mój, oddal chytrego powiernika, odrzuć zdrady i obłudę dopóki czas jeszcze, odepchnij od piersi węża, nim w swoje zamknie cię kłęby, z których się już nie będzie mógł wydobyć. Zbigniewie, uwierz przeczuciom mojej duszy. Mestwin grozi ci zgubą i nieszczęściem. Mestwin jest twoim najzaciętszym wrogiem. Zbierz całą moc twoją i uwolnij się od tego szatana, który pod pozorem przyjaźni, mami twoje serce; wróć do spokojności i cnoty. — Czy myślisz, Zbigniewie, żem nie spostrzegła twojego zadumania? Czy myślisz, że kiedy cię pierwszy raz poznałam, że kiedy przychodziłam do ciebie w borach ciechanowskich, czy myślisz, żem nie spostrzegła burzy miotającej tobą? Ileż razy widziałam cię niespokojnym, błędne wymawiającym słowa! ileż razy niepewny wzrok zwracałeś na mnie, a w tym wzroku znać było srogie wspomnienia i srogie przyszłości przewidywania. Tak, mężu mój, Hanna wie, żeś wiele złego popełnił, wie, żeś przekroczył powielekroć granice nakazane ludziom od Boga, a jednak oddała ci serce i rękę, bo cię kochała nadewszystko, bo wiedziała, że jesteś szlachetnym i wielkim, bo wiedziała, że źli doradcy, że obłudnicy i podstępni doprowadzili cię do przestępstw i gwałtów. A któż do tego czasu nieprawne wskazywał cele? Kto wiódł twe kroki dotąd po drodze skażenia i zepsucia? Mestwin, Mestwin, on cię zamieniał często szlachetnego i wzniosłego, na nizkiego i niegodnego rodu i sławy naddziadów.
— Hanno — odparł uroczystym głosem Zbigniew — nadszedł czas wyznania ci moich przestępstw i odkrycia serca, bo nie myśl, że chcę cię zwodzić. Nie, wystawię ci wszystko w prawdziwem świetle. Jednę tylko kochałem na świecie kobietę. Ty nią jesteś, a ta, dla której wszystko poświęciłem, dla której naraziłem się na przekleństwo ojca i mordercze zamachy wrogów, nie będzie nigdy miała prawa wyrzucać mężowi, że krył się pod pozorem cnoty i sprawiedliwości. Tak Hanno, słuchaj mnie uważnie i nie przerywaj słów, które jedna tylko na tym świecie usłyszysz i raz tylko w życiu.
Tu zamilkł Zbigniew i jak gdyby coś sobie przypominał, dosyć długo dumał oparty o filar, podpierający bogatą komnatę, nareszcie w te odezwał się słowa:
— Kochanko mego serca, żono ulubiona, jestem zbrodniarzem. Choć jeszcze młody, uniesiony namiętnościami, daleko już zaszedłem w drodze niesprawiedliwości. Raz podsycała mnie, chęć sławy, to znów żądza zaszczytów i wielkości. Nie jednegom już tą ręką strącił z tego padołu nieszczęść. Zdradą pozbywałem się wrogów, głuchym byłem na jęki niewinności lub prośby pokonanego nieprzyjaciela. Wśród burzy i nocy zatapiałem mój sztylet w serca podobnych sobie, wśród biesiad i radości, w lśniących się puharach posyłałem śmierć w darze, zawziętym na mnie. Ale przyjaźni, dopóki mi wierną była, nigdym nie zdradził. Dlatego kocham Mestwina, bo nigdy mi się ani słowem, ani czynem nie przeniewierzył. Tak Hanno, tak córko Wszebora, truchlejesz, ale jużeś wyrzekła przysięgę, już moją jesteś, a choć trwoga twą duszę napełnia, widzę w twych oczach miłość dla Zbigniewa. Odtąd nasz los nierozłączony. Jeśli zstąpię do piekła i ty pójdziesz za mojemi ślady, jeśli zasiądę na tronie, i twoje czoło świetna okryje korona. A chociaż twój Zbigniew był mordercą, zbrodniarzem, chociaż wszystko to może ciężyć na duszy człowieka, obarcza moje sumienie, musisz kochać mnie i kochać bez granic, musisz wszystko dla mnie znosić. Twe serca pała ogniem wszystko pożerającym. Zapomnij o zbrodniach i oddaj się miłości. Dopełniłem mego obowiązku, znasz teraz Zbigniewa, a wiem jednak, żebyś mnie nie opuściła i za nic w świecie nie chciała rozłączać się ze mną.
To mówiąc, przyłożył do ust żony gorejące usta i przycisnął ją do piersi, z całem uniesieniem najgwałtowniejszej namiętności.
— Zgadłeś mężu mój — zawołała Hanna — zgadłeś, miłość moja wszystkie względy przemaga, a choć może teraz wieczności brama zamyka się przedemną, nie odstąpię Zbigniewa. Ale możesz nas oboje jeszcze uratować, wracając do cnoty, poskramiając burze miotające szlachetnem sercem. Upokorz się przed Panem Niebios — dodała wznosząc oczy i ręce ku Niebu — zawołaj Panie, Panie, a usłucha cię Bóg i okiem litości spojrzy na grzesznika.
— Już zapóźno, Hanno — odparł Zbigniew — już zapóźno! Zadalekom się posunął. Zbrodnia żadna mnie nie straszy, rzadko odzywają się zgryzoty sumienia, bo w ciągłej wrzawie, wśród wojen i bojów, zapominam o własnych winach, by nowe popełniać lub zaniedbane dokonywać jeszcze. A jeśli Bóg zechce, to spojrzy na mnie, jeśli to Jego wola, wyratuje mnie z tej toni, jeśli nie, niech się dzieje wola Boża. Poświęconym na wszystko, na tej ziemi nieraz znosiłem rany i okropne boleści, nie przestraszyły mego serca zbrojnych wojsk tysiące, ni miecze na moję wzniesione zgubę.
Podczas tych słów jakiś rodzaj dumy rozjaśnił mu czoło, zaświetniał w oczach, a po chwili kląkł na ziemi, złożył ręce i głosem, w którym odbijała się najżywsza wiara i największa pobożność, zawołał:
— Niech się dzieje wola twoja, o Boże!
Tak więc ten nieszczęśliwy młodzieniec brał za wolę Boga, własne skażenie i pociąg do złego.
— Zbigniewie, Zbigniewie, cóż się z moim ojcem stało? krzyknęła Hanna nagłem uderzona wspomnieniem — ojcze, ojcze! i padła na krzesło obfite łzy lejąc.
— Twój ojciec, moje kochanie, szuka cię teraz z dobrym naszym bratem księciem Mieczysławem, po okolicach Płocka, ale nie smuć się Hanno, przyjdzie czas, w którym twój ojciec przyjmie cię na swoje łono i pobłogosławi córce.
Wtem nagle porwała się Hanna i upadła do nóg mężowi.
— Zbigniewie, znam przewagę twej ręki i gniew gwałtowny twego serca. Ale zlituj się nad starcem chcącym uratować córkę, On może myśli, że ją rozbójnicy porwali, że jest blizką, utraty czci lub życia. Zlituj się mój mężu i przysięgnij, że nigdy uniesiony gniewem lub zemstą, nie podniesiesz miecza na siwą głowę ojca twojej żony. — Pobiegła Hanna do półki i podniósłszy księgę — przysięgnij! — powtórzyła mdlejącym głosem i w najsroższem oczekiwaniu.
Zbigniew zbliżył się do stołu i położył prawicę na księdze.
— Przyrzekam ci przed Bogiem, na miłość, którą czuję ku tobie, że przytłumię w sercu zemstę, że poskromię gniew i że nigdy nie podniosę ręki ani dam rozkazu na uczynienie najmniejszej krzywdy ojcu mej żony.
— Zbigniewie, szlachetny mój mężu, otwórz Boską księgę, a na każdej jej karcie znajdziesz, że Bóg rozkazał ludziom złe dobrem odpłacać. Jeszcze jest jeden człowiek, ku któremu pałasz nienawiścią Zacznij od tego dnia powracać: do cnoty i przyrzecz podobnież, że nie będziesz go ścigał, że krewnego, że członka własnej rodziny nie zamordujesz.
— O kim chcesz mówić? — zapytał Zbigniew z dzikiem spojrzeniem.
— O bracie twoim, Mieczysławie.
— Lepiejbyś nigdy nie wymówiła jego nazwiska — krzyknął książe, a w oczach jego odbiła się wściekłość i gniew najsroższy. Odepchnął daleko od siebie książkę, uderzył o rękojeść miecza — zapomnij — dodał srogim głosem — że Mieczysław żyje na świecie, bo wkrótce żyć przestanie. Pierwszemu człowiekowi od urodzenia, darował swoje krzywdy Zbigniew za twoją prośbą, boś podobniejsza do anioła niż do ziemianki, ale drugi raz już to się nie powtórzy. Zapomnij o nim, bo ile razy powtórzysz imię, o tyle chwil śmierć jego przyśpieszysz.
— Daruj mu, o Boże — zawołała Hanna — daruj mnie, żem się stała nieszczęść bliźniego przyczyną. Ale nie, nie tak źle sądzę o sercu Zbigniewa, usłucha on głosu i żony i cnoty.
— Nie, zginie Mieczysław. Śmierć jemu i wieczna zguba odparł książe dopóki miecz mi wierny będzie, dopóki ta ręka zdoła udźwignąć oręż lub czarę pełną trucizny, żadnej niema dla niego nadziei.
— Bądź jednak pewny — rzekła nakoniec Hanna — że nigdy nie przestanę wołać na ciebie, nawróć się mój mężu i pokochaj cnotę, bo mi same Nieba ten obowiązek wskazują.
— Dość już na tem, moja luba Hanno — zawołał Zbigniew, przyciskając nadobną żonę do łona.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.