Verte/Część pierwsza/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Verte
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

W wigilję wielkiej obławy na wilki Elża siedziała w swoim pokoju, zaczytana w pamiętniku z Riviery. Często jednak unosiła głowę z nad zeszytu i myśl jej wracała z dalekich przestrzeni do Warowni. Przymykając oczy, Elża gięła umysł swój gwałtownie, nachylając go ku rodzinie Burbów. Skupiały się wówczas jej brwi pod wpływem nakazu płynącego z duszy pod wpływem okrutnej a stanowczej woli.
— Wyrwać się stamtąd; wyrwać z tego koła czarów myśl, tęsknotę i cud wspomnień. Niech to wszystko spopieleje, niech się zapadnie w- mrok zapomnienia. Lecz czy to możliwe, abym zapomniała?..
Spuściła oczy na otwarty kajet. Zaczęła czytać:

— „Wdziękiem tchniesz cała,
Wdziękiem promieniujesz,
Wdzięk twój płynie z duszy,
Wdziękiem swym czarujesz”.

Czterowiersz ten usłyszałam z ust Artura, gdyśmy płynęli na smukłej „Tosce” po falach Śródziemnego morza. On sam wiosłował. Wyrwaliśmy się z towarzystwa, bo nikt więcej płynąć nie chciał. Dziwna rzecz, — często z wytrawnym wioślarzem bałam się wyruszać na pełne morze, lecz z Arturem czułam się zupełnie spokojną. Jego pewność siebie i zimna krew, przytem śmiałość i siła, z jaką swobodnie rozgarniał wiosłami spiętrzone bałwany, działały na mnie tak, że jechałabym z nim na koniec świata. Ufałam mu. Imponował mi. Jego ciemne, lwie źrenice, badały mnie z pod przymrużonych powiek. Jego usta ironiczne w wyrazie, trochę szatańsko skrzywione i twarz chłodna i sztywna, a taka wybitnie rasowa, o niepospolitym wyrazie, — wszystko to działało na mnie odurzająco. Byłam całkowicie pod jego wpływem. Zdaje mi się, że gdyby mi rozkazał skoczyć w wodę na dno morza, zrobiłabym to bez wahania. Cóż za szczególny objaw we mnie? Ale taki tylko mężczyzna potrafi mną zawładnąć, takiemu jedynie mogę się poddać i do takiego należeć z rozkoszą. Gdy wypowiedział ten czterowiersz, — zdrętwiałam. Artur wytrzymał mnie długo pod mocą swego wzroku, wreszcie rzekł matowym zimnym głosem:
— Ta improwizacja — to hołd dla pani...
— Nie posądzałam pana o liryzm.
— Ja sam się sobie dziwię. Wogóle odnajduję w swej istocie pewne zmiany od czasu poznania pani i zdumiewają mnie one. Per Bacco! — nie groziło mi nigdy nic podobnego. Nadzwyczajne!
— Więc obecnie grozi panu...
— Katastrofa. Hm!
— Nie trzeba, aby się pan przeistaczał.
— Dlaczego? — spytał.
— Bo zmieniłby się wtedy właściwy jego charakter.
Na twarzy Artura drgnęły lekko muskuły.
— Ale może wówczas przestałbym być — lodowcem — jak mnie pani nazywa.
— I zatraciłby pan swój typ, ja tak nie chcę!
Krótki błysk zamigotał z pod zmrużonych rzęs Artura; pochylił głowę z nikłym uśmiechem.
— Dla pani gotów jestem stać się nawet — biegunem północnym.
Zaśmiałam się wesoło.
— Ale już na — równik nie stać pana w żadnym razie?
Uśmiechnął się ubawiony.
— Hm, na równik?.. Och, no, lepiej zaniechajmy denatów nad tak krańcową zmianą atmosfery i nad tem, — kiedy by to nastąpić mogło... u mnie.
— Dlaczego? — brnęłam, — czy to temat... niebezpieczny?
— Trochę. Pani igra ze mną, pani Elżo. Ale tak nie można.
— Dlaczego?.. — powtórzyłam.
— Bo... ja nie pozwalam.
Chwilowy bunt powstał we mnie i zgasł, gdy spojrzał mi w oczy. Po dłuższem milczeniu rzekłam, patrząc mu prosto w źrenice:
— Pan jest pierwszym mężczyzną — który tak do mnie przemawia.
— Bardzo mi to pochlebia.
Zagryzłam wargi. Jego chłód zaczynał mnie nagle drażnić.
— Niech pan zawróci, nie chcę dłużej pływać.
— Jak pani każe.
Skierował łódkę W stronę brzega.
— Cóż znaczy takie nagłe ustępstwo pańskie?...
— Nie chce się pani sprzeciwiać.
— Doprawdy?.. Jakiż pan uprzejmy.
Artur milczał, tylko usta jego zarysowały się linją sarkastyczną.
On mnie lekceważy.
Jak bezpodstawnym jednak był mój wniosek, przekonałam się w kilka minut potem, gdy dobiliśmy do brzega.
Dovencourt wysiadł pierwszy i podał mi rękę. Nie sprowadził, ale prawie porwał mnie z łodzi. Gdy stanęłam na piasku, nagle, nie puszczając mnie, uchylił kapelusza skłonił się nisko i bez powodu, długo całował moją drżącą rękę. Coś gorącego było w jego oczach, zasnutych rzęsami. Mnie zaś oblał war. Żywo pobiegłam naprzód. On szedł za mną wolno, z flegmą zapalając cygaro. Ach, jak mnie ten anglik drażni i jak... porywa. Co się ze mną dzieje, na Boga, na Boga!
Tegoż dnia przedstawił mnie swojej matce, która bawi w Nicei. Wahałam się, ale prosił mnie o to, prawie nakazując. Lęk mnie ogarniał na myśl o spotkaniu tej wielkiej damy, chociaż była polką. Słyszałam od pani D’Ivonie, że bardzo kocha swego jedynaka. Pani Dovencourt-Howe siedziała w swym fotelu, na Promenade des Anglais, za nią stał nieodstępny groom, który ją wozi, gdyż lady Dovencourt cierpi na lekki paraliż nóg. Gdyśmy się zbliżali z Arturem, matka jego czytała dzienniki w cieniu wielkiego parasola. Trapiła mnie myśl, czy się jej podobam. Miałam na sobie skromny, ale elegancki kostjum ciemny i zgrabny Windhorst na głowie. Chciałam wyglądać dobrze. Podeszliśmy. Lady Dovencourt-Howe w swych czarnych etaminach i koronkach, wyglądała bardzo poważnie i surowo. Na siwych pasmach włosów spływała pajęczynowa czarna koronka; twarz blada jak z kości słoniowej i duże siwe oczy, — miały w sobie wdzięk i wybitny typ starej rasy. Gdy mnie Artur przedstawił, utkwiła w mej twarzy badawczy ale miły wzrok, poczem podała mi białą, wązką, wytworną rękę z uśmiechem.
— Przepraszam panią, że ją tak witam, lecz nogi mam słabe — rzekła bardzo uprzejmie. Wskazała mi miejsce przy sobie. Artur stał. Rozmawialiśmy chwilę o jej zdrowiu i klimacie, lecz szybko zmieniła temat, pytając o Polskę, o moje rodzinne strony i najbliższych krewnych. Zauważyłam, że chociaż delikatnie, ale wyraźnie bada mnie oczyma i widzi tylko mnie, osobę, człowieka, twarz, oczy, — nie przesuwa jak inne pospolite kobiety wzroku po szczegółach ubrania. To mnie do niej dobrze uprzedziło. Po pewnym czasie Artur odszedł do Palais de la Jeteé, by kupić bilety na jakiś koncert. Zostałyśmy same. Lady Dovencourt patrzyła na mnie uważnie, ja zaś pod tym przejmującym wzrokiem doznałam lekkiego niepokoju.
— Czego ona tak patrzy?..
Pytając spojrzałam na nią. Pochyliła się ku mnie i, kładąc swoją miękką dłoń na mojej ręce, rzekła z prostotą, cichym, słodkim głosem:
— Sądziłam, że... jesteś piękniejsza.
Uczułam żar na twarzy i jakąś wewnętrzną miłą falę ciepła. Dziwne wrażenie zdumienia z powodu tej szczerości pierwszy raz poznanej kobiety, — zawstydzenia, że zawiodłam jej nadzieje i radości... głębokiej radości, że pomimo, iż nie jestem piękną, jaką powinna być kobieta w mniemaniu tej pani, by zainteresować jej syna, to jednak... to jednak...
Prawie odruchowo, wiedziona szczególnym popędem uczucia i wdzięczności dla jego matki za tę jej szczerość kochaną, która mi tyle, tyle powiedziała, pochyliłam się nagle do jej ręki i ucałowałam ją gorąco. Staruszka drgnęła, poczułam jej serdeczny uścisk i dotyk ust do mojej skroni.
— Przepraszam cię, dziecko, za moją bezceremonjalność, jestem polką jak i ty. Bardzo się cieszę, że pani nie... obraziłam, to miły dowód, że nie jesteś próżną.
W tej chwili podszedł Artur z kimś jeszcze. Podczas ogólnej rozmowy spoglądał na mnie z pod rzęs. Znalazł sposobność, by powiedzieć:
— Ma pani zorzę promienną na twarzy...
— Bardzo mi się podobała pańska matka, — palnęłam najniedorzeczniej.
— Tak... To mię cieszy. Posiada więc moja matka taki wpływ czarujący.
— Tak, to jej wpływ.
— Muszę to zbadać głębiej.
Nie mówiliśmy o tem więcej. Jestem istotnie pod wrażeniem tej dostojnej pani. Ma niezwykle szlachetną postać i coś, co przykuwa do siebie. Jest polką a jednak wyszła za anglika i była bardzo szczęśliwą. Dovencourt mi opowiadał trochę o jej rodzinie, pochodzącej ze starego i zacnego rodu z Wielkopolski. Gdy była mowa o jej rodzinie lady Dovencourt rzekła
— Burba... to stara i dobra szlachta.
Boże... Boże... co mi w głowie.
Artur wywiera na mnie wpływ niebywały, niepokojący. Przed zabawą kwiatową w Monte-Carlo państwo D’Ivonie i jeszcze parę osób zaprosiło mnie do ukwieconego samochodu, który miał otrzymać pierwszą nagrodę. Automobil czarny w kształcie torpedy zatrzęsiony był ponsowemi gwoździkami. Tonął w gwoździkach. Panowie w czerni, panie postanowiły być w sukniach czarnych jedwabnych z pękami gwoździków purpurowych przy gorsach. Miałam szaloną ochotę być w tym samochodzie, tembardziej, że mi mówiono, iż proszonym będzie również Dovencourt. Całe towarzystwo zebrane w hotelu paryskim omawiało szczegóły zabawy. Otoczono mnie kołem, prosząc o decyzję ostateczną. Artur stał nieco dalej, rozmawiając z Verrunim, Włochem. Słysząc, że mnie przynaglają, przerwał nagle rozmowę i utkwił we mnie wzrok badawczy, pytający. Zachwiałam się w swoim postanowieniu. Poprzez głowy otaczających mnie osób, patrzałam w przymrużone oczy Artura z dreszczem niepokoju, czując, że on mi coś nakaże. Artur wolno obcinał cygaro i z twarzą zimną, sztywną jak posąg, z lekko pochyloną głową nie spuszczał ze mnie wzroku, którym mnie wprost zniewalał. Odczułam go i jak zahypnotyzowana po długiej chwili walki z sobą odmówiłam udziału w zabawie kwiatowej, chociaż perspektywa jeżdżenia pięknym, ukwieconym samochodem uśmiechała mi się bardzo. Ale nie! On mi tego zabrania, on tego nie chce, czytałam to w jego oczach. Odmowa moja wywołała zdumienie i oburzenie, widziano bowiem poprzednio mój zapał i szczerą chęć do tej zabawy.
Artur proszony o to samo, odmówił grzecznie lecz stanowczo. Odetchnęłam. Gdyśmy się znaleźli oboje w parku, spytałam go wprost.
— Dlaczego mi pan nie pozwolił na taką dla mnie przyjemność... Tak tego pragnęłam.
Na jego twarzy drgnęły muskuły, oczy spuścił na mnie, objął mnie całą tym aksamitnym wzrokiem i rzekł miękko:
— Jednak pani odmówiła.
— Bo pan mnie do tego... skłonił... Nie byłabym, w stanie w onej minucie przyjąć zaproszenia. Za nic.
Ujął moją rękę i, odwracając ją dłonią do góry, ucałował krótko, chyląc nisko głowę. Oblał mnie żar, szliśmy chwilę milcząc, poczem on rzekł matowym głosem:
— Widok pani w tym samochodzie defilującym w tłumie, w gronie tych osób, w uniformie tych pań byłby dla mnie zbyt przykrym. Jestem egoistą, więc panią izoluję dla siebie tylko. — Unosi mię duma, że mnie pani... zrozumiała.
— Czy tylko to... — spytałam nieśmiało.
A on odrzekł ciszej z naciskiem.
— Może zbyt wiele mógłbym wypowiedzieć, ale niech mnie pani zawsze jednakowo odczuwa, wówczas wątpliwości znikną. Tego pragnę.
Szliśmy długo bez słowa.
Zupełnie, zupełnie jestem przez niego opanowana.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wtem jakiś szczególny odgłos zwrócił uwagę Elży. Podniosła głowę i przez kilka chwil nasłuchiwała pilnie. Z poza okna, zda się z pod ziemi płynęło przeciągłe wycie jakby jęk żałosny.
— Co to jest?... Upiory cmentarne sabat swój odprawiają... Co to się dzieje? — spytała Elża samej siebie z przykrym dreszczem trwogi.
Usłyszała pukanie. Z okrzykiem skoczyła ku drzwiom i gwałtownie szarpnęła je. W progu stał młody Burba.
— To ty, Tomku! co się stało?
Tomek milczał, chłonąc ją wzrokiem. Elża oprzytomniała. Dopiero teraz spostrzegła, że jest w negliżu. Cofnęła się żywo w tył zawstydzona.
— Przepraszam, jestem nieubrana.
Z poza zamkniętych drzwi spytała powtórnie:
— Co się stało, Tomek?..
— Nie trwóż się... Elżo... tylko sądziłem, że jeszcze nie śpisz.
Drżący głos jego, jakiś zupełnie zmieniony, mimo trwogi, rozśmieszył ją.
— No nie śpię, ale o co chodzi?
— Słyszysz, wilki wyją, przyszedłem, aby cię ostrzec, że zaraz będziemy strzelali.
— Teraz, w nocy?...
— Ze strzelnic, więc bałem się, że cię przestraszymy. Zresztą myślałem, że nam zechcesz towarzyszyć. Wilki są pod samym domem, pożerają barana, możesz je z okna zobaczyć.
Gorską ogarnęła gorączka myśliwska.
— Ach, Tomek, zaczekajcie na mnie, zaraz przyjdę. Nie idźcie bezemnie na strzelnicę.
— Poczekam na ciebie tu.
— Dobrze, dobrze.
Zamknęła drzwi i jęła się szybko, jako tako, ubierać. Po kilku minutach zgasiła lampę i wyjrzała przez okno. Gdy oko oswoiło się z mrokiem, dostrzegła w oddali, w zaćmie śnieżnej, kilka ciemnych punktów kręcących się zajadle. Dreszcz nią wstrząsnął.
— Niebywała rzecz!
Wyszła na korytarz.
— Tomek, jesteś?..
Burba podsunął się w milczeniu i wziął ją za rękę.
— Chodźmy tędy prosto na schody; trzymaj się mnie, Elżo.
Oparła się na jego ramieniu, a on ją wiódł przez ciemny korytarz w zupełnej ciszy nocnej. Trzymał ją silnie i miękko. Elża słyszała przyśpieszone bicie jego serca i odczuła, że dzieje się z nim coś niezwykłego.
— Czego tak drżysz, Tomku, czy to tak się objawia żyłka myśliwska?..
Tomasz milczał.
— Okropnie jestem ciekawa tego polowania. Co ci jest, Tomku? nic nie odpowiadasz.
Tomasz nagle przystanął. Podsunął Elżę naprzód, ku schodom, i zawołał zdławionym głosem:
— Idź na górę, te schody cię zawiodą... na strzelnicę, ja... zaraz przyjdę.
Puścił jej rękę i szybko oddalił się.
— Tomek.
Ale Burby już nie było.
— Oszalał, — przemknęło przez myśl Elży. Wzruszyła ramionami i pobiegła na górę. Stopnie schodów, obite grubym wojłokiem, głuszyły jej kroki. Nagle owiał ją chłód i czyjaś ręka ujęła ją za ramię.
— Cicho. Czy to Elża?..
— Ach, to dziadzio?..
— Gdzież Tomek?..
— Po coś tam poszedł jeszcze.
— Marudzi, a już najwyższy czas, wilki tuż. Cicho...
Elża, wciągnięta przez starego, stanęła w rogu strzelnicy pod daszkiem, Obok niej stał Uniewicz i gajowy, Stacho Domalewski, obaj ze strzelbami, gotowemi do strzału. W drugim rogu znalazł miejsce stary Burba i sybirak, pan Krywejko. Uniewicz podał Elży lekką i zgrabną fuzję.
— Proszę, to dla pani przygotował Tomek.
Wzięła broń, radośnie zdziwiona.
— Ach, panie. Czy będę mogła strzelać?...
— O ile pani czuje się na siłach.
— Ale czy trafię do wilka?..
— Ba, to inna rzecz.
— Ciiiicho, — ostrzegał stary Burba niecierpliwie.
Umilkli. Młoda kobieta patrzyła w dal na czarny bór i ciemne żywe plamy wilków na śniegu. Zaczynała się niepokoić coraz więcej, wytężając wzrok przed siebie. Tymczasem wilki zbliżały się do domostwa, a gdy już słychać było ich wark i charkotanie, stary Burba syknął cicho ze złością:
— Tomek, błazen, nie przychodzi.
— Czemu nie strzelacie? — w samo ucho Uniewiczowi szepnęła Elża. Lecz on położył tylko palec na ustach.
Elża stwierdziła niesłychaną czujność wilków. Najbliższe z nich stanęły jak wryte, nastawiły słuchy i kręciły trójkątnemi głowami, węsząc. Oczy ich świeciły w ciemnościach, jak małe płomyki.
W tej chwili cicho wsunął się Tomek. Był bez czapki. Stanął przy Uniewiczu i w milczeniu wziął swoją strzelbę.
— Pal, Tomek, — szepnął ojciec.
— Coś ty kąpiel brał? — spytał jednocześnie Uniewicz.
Huk strzału zatrząsł, zda się, ścianami domu. Wilk najbliższy rozciągnął się na śniegu. W ślad za pierwszym strzałem huknęły trzy inne i znowu Tomek pociągnął za cyngiel. Pomiędzy czarnemi plamami martwych wilków żywe biegały we wściekłych skokach, spłoszone, ogłupiałe z przerażenia. Jeden zapędził się prawie pod sam dom.
— Ten mój! — krzyknęła Elża i wymierzyła.
Jednocześnie z nią strzelił Tomasz Burba tak, że dwa te strzały zlały się w jeden. Nieruchome cielsko na śniegu było jego rezultatem. Gdy Gorska po strzale spojrzała przed siebie, nie było już na pobojowisku ani jednego żywego wilka, — czerniło się tylko kilka trupów. Przerażone stado zwierząt w panicznej ucieczce dosięgało już lasu.
— Brawo, pani Elżo! Pyszny, śmiertelny cios, — wołał Uniewicz.
— Śmiertelny duet, niech pan powie, — sarknęła gniewna.
— Ach, więc pani zauważyła?
— Tomek wyrwał się jak Filip z konopi z tym swoim strzałem. Mógł tego wilka darować mnie.
— Toż zostaw, Elżuniu, wilk poszedłby w bór cały, a teraz, ot leży bestja.
— Mogłam go sama zabić.
— Ach, facecja, na to trzeba wprawy. No, udała się zasadzka. Zejdźno, Stachu, serce, i przelicz, ile ich tam jest, a uwolnij brytany z więzienia. Ja strzelałem tylko raz.
— A mnie strzelba spaliła na panewce, — żalił się Sybirak.
— Ja dwa razy, — rzekł Uniewicz.
— I ja dwa, — dodał Stacho, — ale najwięcej walił panicz.
— Strzelałem cztery razy, — mruknął Burba.
— I pół, — dodała Elża zła, — ja zaś tylko pół, złożona z tego całość zabiła wilka.
— Nie, wilk jest wyłącznie twój, ja spudłowałem.
— Dziękuję ci, Tomku, za twoją uprzejmość, ale trzeba dać świadectwo prawdzie. Trudno!
— A przedewszystkiem nie przyznawaj się nigdy do pudła wobec kobiety, — rzekł Uniewicz tonem mentorskim.
— Otóż właśnie, słuszna uwaga i doświadczona, — zaśmiał się stary Burba. — No, a teraz spać, mili państwo, wilki pozbieramy jutro, jeszcze nad nimi psy odprawią larum.
Zeszli razem ze strzelnicy. Gdy w korytarzu oddawali sobie dobranoc, pan Cezary, całując głowę syna, zawołał zdumiony:
— A toż co, lałeś wodę na głowę, czyś tak spotniał? Patrzajcie, jakby nurka dawał, taka mokra głowa.
Uniewicz zaś dodał:
— Odrazu to spostrzegłem i pytałem, czy brał kąpiel. A on sobie widocznie jak Kmicic wodę na łeb lał. Ale chyba nie z powodu wilków...
Tomasz milczał. Gdy podszedł do Elży, nagle chwycił jej obie ręce i gorąco, namiętnie prawie do ust przycisnął. Nikt tego nie spostrzegł. Tomek podskoczył za ojcem i Uniewiczem, Elża zaś wpadła do swego pokoju z dziwnym jakimś dreszczem. Rozebrała się szybko i położyła, nie zapalając światła. Była pod szczególnym wrażeniem, natłok myśli nie pozwalał jej zasnąć. Wzrok Tomka, gdy mu otworzyła drzwi, i późniejsze jego zachowanie się, było dla niej nazbyt wyraźne, by nie zrozumieć, co się z nim dzieje. Spostrzegła to zresztą już parokrotnie. Odkrycie to bawiło ją i wzruszało, dziś jednakże drgnęło w niej jakieś inne uczucie i zaniepokoiło ją silnie. „Jakże można, czyż to możliwe, wszak tamten jedynie istnieje i panuje”, — robiła sobie wymówki, a sumienie odpowiadało: „wszak odtrąciłaś tamtego i wspomnienie o nim zatracić chcesz, dopełnia się twój wyrok łatwiej niż przypuszczałaś, ucieczka z pod wpływu tamtego odniosła skutek”. „Ja nie chcę, nie chcę, nie chcę!” — wołała strwożona. „Czemu kokietujesz Tomka?” — zapytał inny głos wewnątrz. „Czemu?” — pytała sama siebie w zdumieniu — „nie znam celowej i sztucznej kokieterji, więc jeśli robię to bezwiednie, czyż moja w tem wina?..”
Rozmowa z własnem sumieniem nie uspokoiła Elży. Przeciwnie, obrony nie znajdywała przed sobą, gdyż istotnie Tomasz podobał się jej coraz więcej. Tak różnił się od Artura, ale pomimo to był dziwnie pociągający nieprzemożną siłą kontrastu. Tamten niepokoił, drażnił, — ten oddziaływał raczej kojąco, łagodził nerwy pomimo swej buńczuczności i zawadjactwa. W tamtym przeczuwało się pod grubą powłoką lodową ogień, podsycany zwolna i umiarkowanie, — ten oddziaływał wybuchowo jak płomień, który parzy, ale jest miły i nie wzbudza lęku. Tamten porywał trochę po szatańsku, — ten unosił, jak burza. W tamtym był jakiś urok tajemniczy a potężny, czasem wzbudzający grozę, — w tym bezpośrednio przebijał czar młodej i dzielnej natury męskiej.
„Ten złoty Tomek, jest dla wszystkich zrozumiały, — Artur dla wybranych”, — myślała Elża, pełna wewnętrznej podniety.
Myśli tłoczyły się jedna za drugą, sen odleciał zupełnie. Obrazy Riviery nasuwały się plastyczne, pełne życia i kolorytu. I powoli, powoli — Warownia, Burbowie, strzelanie do wilków, zima, śniegi, bory, wszystko to malało, nikło gdzieś, zapadało, wreszcie rozwiało się zupełnie. Majaczył najdłużej Tomek Burba i jego oczy, te dziwne oczy, gdy spotkały ją w białym negliżu. Widoki jasnego brzegu panoszyły się despotycznie. Nadpływały coraz nowe, zasłaniając sobą wszystko. Tomek Burba jeszcze trwał: jego oczy i głowa, zlana wodą. Istotnie, — archaiczny, kmicicowy sposób, gaszący zapały, widocznie skuteczny, bo jakże on później celnie walił do wilków. Tomek trwa, ale oto nasuwa się wysoka rasowa postać Artura, smukła i taka wykwintnie patrycjuszowska, więc Burba nagle maleje i chwieje się, jego oczy ciemno-błękitne, takie energiczne i pełne iskier, gasną, zacierają się pod mocą magnetyczną przymrużonych źrenic tamtego. Dovencourt wypływa na falach wizji niby potężny pancernik, przed którym szybko, szybko cofa się żaglowiec — Tomek. Wreszcie zatonął zupełnie w spiętrzonych falach morza wspomnień. Wizją, tęsknotą, wyobraźnią stanęła tam wśród słońca, błękitów, kwiatów i słodkiego szumu morza. Widzi się oto na tarasach Monte-Carlo. Jest wieczór, niebo granatowe, a przezrocze, jakby czarny djament, połyskujący mnóstwem brylantowych gwiazd. Taki sam czarny djament, tylko płynny ma pod stopami. Poza nią kasyno jarzące od świateł, niby wielka czarodziejska latarnia zaczarowanej nocy. Dalej błyszczą hotele, pałace; coraz wyżej, wyżej lśnią pojedyńcze światła, ogniki lamp. Przed nią, poza płynną taflą czarnego djamentu majaczy Monaco, łyskające słabem światłem, nikle również zarysowuje się świetlna szarfa bulwaru Condamine na prawym brzegu. Latarnie oddalone gasną wobec magnackiego przepychu rakiet, tryskających z wyniosłego cypla Monaco. Jest jakaś uroczystość i dlatego puszczają cudowne te ognie. Na tarasach tłumy wyległe z sal gry kasyna, zebrane z całego wybrzeża. Stoją Chreptowscy, D’Ivonie z żoną, ale Artur i Elża są nieco odosobnieni od wszystkich, poza tłumem. Przed chwilą ona, zmęczona gwarem sal gry, uciekała na górę gmachu, do bibljoteki. Spotkała Artura już przy schodach w momencie, gdy jakiś przygodny adorator, moskal, czy gruzin o bardzo wyraźnym charakterze swej rasy, prześladujący ją wzrokiem cały dzień, spieszył za nią również do bibljoteki. Dovencourt-Howe zauważył to, a gdy dostrzegł niepokój w jej spłoszonych oczach, stanął przy niej spokojnie, zimny i sztywny jak zwykle, zamykając przejście napastnikowi, i tak wymownie spojrzał mu w oczy, że tamten, jak po policzku, cofnął się wgłąb atrium. To nieme zwycięstwo Artura uradowało ją niezmiernie. W bibljotece podziękowała mu gorąco, a on, uścisnąwszy jej dłoń, rzekł krótko:
— Chcę czuwać nad panią.
Zaraz potem zaczęło się puszczanie rakiet. Oboje wyszli na tarasy, złączywszy się z towarzystwem, lecz wkrótce jakby niechcący znowu się odsunęli. Ona była pod potężnym wrażeniem jego mocy i tajemniczego uroku, jaki posiadał. Stała przy nim blisko, on ją odgradzał od tłumu, opiekował się nią jak dzieckiem, czuła się bezpieczną, wyjątkowo spokojną i upojoną. A przed nimi działy się cuda. Z wzniesionego nad zatoką cokołu skały Monaco wykwitł nagle olbrzymi bukiet krwawo-ponsowych i purpurowych maków, wielkich, z czarnemi trzęsieniami środków. Bukiet wystrzelał pod ciemny, gwiaździsty strop nieba szalonym pędem, rozwiązywał się w powietrzu i, rozsypany, opadał pojedyńczemi kwiatami ku morzu, kapiąc gęsto karminem płatków. Zaledwo stopiły się gorące maki, gdy oto wytryska snop białych, przeczystych lilij. Kolosalne kwiaty, drżące wewnątrz swych kielichów pomarańczowo żółtym piórkiem, zwisają ciężką więzią i pojedyńczo chwieją się w powietrzu coraz niżej, niżej, aż kładą się cicho na fali, toną w jej ciemnej lawie. Za liljami wyfruwa niezliczone stado bajecznie barwnych motyli. Są ogromne o szerokich skrzydłach koloru drogich kamieni, lecą wysoko w górę, zda się szum ich słychać, lecą chmurą, wtem, — oddziela się kilka od masy i oto rozpryskują się na wszystkie strony, całe niebo osnuwają świetlną tęczą swych kolorowych skrzydeł i lot ich opada, obniża się, aż giną w falach. — Nowe więzie kwiecia wyrzuca cokół Monaco; teraz — rozchwiane, gorąco-żółte pióra chryzantemów. Wspaniałe korony kwiatów olśniewają przepychem, zdobią przez kilka sekund ciemne przestwory nocy i, posłuszne przeznaczeniu, płyną w toń morską. Coraz nowe niespodzianki pojawiają się na granatowem niebie; kwiaty, rajskie ptaki, wreszcie deszcz gwiazd złocistych, a wszystko z charakterystycznym pękaniem i trzaskiem suchym. Po rakietach, witanych oklaskami zachwyconych widzów, strzelały hen, w górę, przebijając jakby niebo, gigantyczne świece rzymskie, niesłychanie długo palące się pod obłokami i w gęstych brylantowych łzach z sykiem zanurzające się w wodzie. Elża, pierwszy raz widząc takie cuda techniki sztucznych ogni, była oczarowana. Zionący huraganem płomieni cokół skalny Monaco przerażał złudzeniem żywiołowej katastrofy pożaru, takie łuny szalały nad nim. Cichym głosem Elża wyrażała swe zachwyty Arturowi, z przedziwnie miłem uczuciem, że jest z nim i z nim razem patrzy na te zjawiska. Aż oto, zaniepokojona jego milczeniem, podniosła na niego oczy. Przeniknął ją ostry, jak iglica, bolesny dreszcz. Dovencourt spuszczoną miał lekko głowę i patrzył na nią tak, jak nigdy. Było w tym wzroku wszystko, co może wyrazić mężczyzna wybranej kobiecie; więc była przedewszystkiem — miłość i rzewność jakaś przenikająca do głębi i namiętność tytaniczna, hamowana siłą woli. Nie trzeba słów; takie nieme patrzenie mówi wszystko, co dusza chce wypowiedzieć, nie zatai nic, wyjawi całe credo istoty, zdradzi najtajniejsze uczucie. Zdrętwiała, zamarła prawie pod wrażeniem wymowy jego oczu. Stała przy nim, jak zahypnotyzowana, nie spuszczając powiek, bojąc się drgnąć, by nie uleciał czarowny urok tej chwili. Znikły dla niej łuny świetliste sztucznych ogni, zgasły rzymskie świece i trzask rakiet, sypiących kwiaty i gwiazdy, widziała tylko ciemne oczy Artura. Gdyby ją teraz pociągnął w morze, poszłaby bez wahania; gdyby ją zabijał, nie czułaby bólu i lęku. Zapanował nad nią wszechwładnie jak tyran, jak demon. Wszystko, świat, skały, morze, tarasy, tłumy zawirowały w jej umyśle huraganowym pędem, runęły w bezdeń otchłanną, nad którą stali tylko — ona i... Artur... Rozkosz, zapomnienie i szał, a potem — niech zaniknie dusza i ciało, byle się nie ocknąć, byle w tym uroku zginąć.
Dotknięcie ręki jego sparzyło ją jak rozpalony węgiel. Zadrżała. On pochylił niżej głowę i szepnął ledwie dosłyszalnie:
— Elly... pójdziemy razem... w świat.
— Dobrze, — odrzekły bezpamiętne jej usta.
Lecz w tej chwili ocknęła się. Zerwał; zerwał złotą nić czaru. Poco ją zerwał?..
— Co, co pan powiedział?.. — zapytała roztargniona. Poco ten zgrzyt?
Ścisnął jej dłoń mocno.
— Elly... pani Elżo, proszę się przebudzić. Czy ty wiesz, coś mi odpowiedziała?..
— Wiem, tylko, że coś prysło, co powinno było trwać.
— Chcę właśnie to... utrwalić.
— Nie, nie, nie można, pan wie, że... nie można.
Nowy wybuch ogni na cokole Monaco otrzeźwił ją zupełnie. Zerwała się gorączkowo, jakby do lotu, ale on ją silnie zatrzymał za rękę.
— Dokąd... pani?..
— Chodźmy stąd! — krzyknęła prawie głuchym głosem i zawołała znajomych. Artur puścił jej dłoń i wyprostował się sztywno. Podszedł D’Ivonie. Po kilku słowach o rakietach, wesoły francuz spytał:
— Co robimy z resztą wieczoru?..
— Chodźmy do kasyna, — rzekła jego żona.
— Jedźmy w góry samochodem, — sucho zaproponował Dovencourt.
— Jakto, teraz w nocy?..
— Nic nadzwyczajnego, powiozę sam.
D’Ivonie błysnął niebieskiemi białkami oczu i zrobił zdecydowany ruch ręką, poczem rzekł z naciskiem:
— „Powiozę sam”. To absolut, to już pewnik, niweczący wszelkie obawy, to twierdzenie zasadnicze, gwarantujące bezwzględne bezpieczeństwo. Dobrze mieć taką pewność siebie, opartą na uznaniu opinji.
Niezwykłą przyjemność sprawiły Elży te słowa, spojrzała na Artura; zimna maska jego nie wyrażała żadnego uczucia, był to inny człowiek, niż ten, który przed chwilą patrzył na Elżę i mówił do niej. Wtedy był — dla niej, teraz jest — dla ludzi. Jakże ją upajała ta jego znamienna odrębność.
Projekt Artura przyjęto z zapałem. Elża porozumiała się z wujostwem i w kwadrans potem byli już w samojeździe Artura. Ona siedziała obok niego, za nimi D’Ivonie z żoną, Chreptowska i Verruni, młody Włoch, literat-marzyciel. Ruszyli z pod kasyna i, minąwszy Monaco, pędzili drogą górną, zwaną „route de la vielle corniche”. W dole widniało morze, światła, osady i ludzie. Nad niemi — niebo przesiąkłe granatem nocy, zamieć gwiazd złotych i brylantowe pyły dróg mlecznych, i przestrzeń powietrzna szeroka, świeża, pełna upojnej czystości. Pędzą po skalnych drogach, — nad niemi wiatr jeno po skałach hula i świszczę, rozdrażniony pędem samochodu. Elża nie uczuwa żadnej trwogi; przecie maszynę prowadzi Artur, więc jest taka spokojna, taka szczęśliwa. Coś tam do niej mówi Chreptowska, Verruni prosi ją, by improwizowała opis tej nocy i jazdy podniebnej, bo lubił, gdy słowami malowała naturę. Jej opowiadanie nazywał „epiczno-malowniczą ilustracją”. Ale ona odpowiada im półsłówkami, zbywa ich byle czem — w uszach jej brzmią ustawicznie słowa Artura: „Elly... pójdźmy razem... w świat“ — oczy jej zatopione są ciągle w jego ciemnych, lekko przesłoniętych powiekami, źrenicach, w których wyraża wszystko to, co może wyprowadzić z równowagi umysł kobiety. A przytem siedzi tuż blisko przy nim, widzi go obok siebie, obserwuje jego rękę, opartą na kole steru, rękę, w której trzyma życie jej, własne i tych czworga, za nimi siedzących.. Jadą nad przepaściami, — jedna omyłka, jeden fałszywy kierunek i będą zgubieni. Ale ona mu ufa i nie tylko ona, bo i tamci. Ona jechałaby z nim, pod jego opieką i kierunkiem w świat tak, jak on chce.
Wspomnienie Elży zaczyna przeistaczać się z przeżytej wówczas prawdy w fantazję. Pęd automobilu staje się już nienaturalnie szybkim; to raczej — lot ptaka. Góry wznoszą się niebywale i sięgają nieba; trącane przez nie gwiazdy osypują ich deszczem złota, a oni — pędzą, lecą wzwyż, sami już, we dwoje, zapatrzeni W siebie, gdzieś poza kręgami bytu ludzkiego. Elża słyszy jeszcze szum automobilu i powiew z górskich wichrów, czuje plastycznie obecność Artura przy sobie i łowi nozdrzami woń dymu jego cygara. I słyszy wciąż jego słowa: „Elly... pójdźmy razem... w świat” i swoją odpowiedź: „dobrze”. Ale czy to jej odpowiedź?.. Głos płynie gdzieś z daleka, jakby z za gór, z poza tej granatowo-gwieździstej przestrzeni. I wszystko gdzieś się oddala, głuchnie, maleje...
Elża zasnęła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Obudził ją dziwaczny jakiś i dość brutalny odgłos. Pokrzepiona snem, oprzytomniała odrazu i usiadła na pościeli..

— Co to jest?... Ach, rogi myśliwskie! Obława.
Zerwała się gwałtownie, zawstydzona, i skoczyła do umywalni. Gdy, ubrana już, wyszła do stołowego pokoju, zastała tam trzech mężczyzn przy śniadaniu i krzątającą się panią Burbinę. Oczy Tomasza błysnęły na jej widok. Pan Cezary zawołał wesoło:
— Ot, zuch — Elżunia! Tomek nie pozwalał dąć w rogi, bo bał się ciebie obudzić, a ona już na nogach.
— Właśnie obudziło mię granie rogów.
— A co, widzi ojciec, — z lekką wymówką rzekł Tomek.
— No, tak i cóż za bieda! Jak obława, to obława. A teraz, moja miła waćpanno, jakże humor służy, bo wczoraj na strzelnicy był wcale kwaśny?.. Tak, czy odrazu wyruszasz z nami w knieje, czy potem z babami i bigosem przyjedziesz?
— Z jakiemi babami znowu?..
— Sąsiadek parę przyjedzie do Urszulki. A koło południa przywieziecie nam bigos i starki.
— Toż chyba Elżunia niech ze mną zostanie, przystojniej, — odezwała się pani Urszula.
Elża złożyła ręce błagalnie i wdzięcznie spojrzała w oczy dziadka.
— Ja tak pragnę zobaczyć obławę. Weźcie mnie z sobą. Babcia się nie zagniewa?.. — spytała Burbinę z przymileniem. — Babciu, proszę o urlop.
Jednocześnie, przebiegając koło Tomka, rzuciła mu w ucho cichutko:
— Zlituj się, ratuj mię od tych bab.
— Masz rację! Proś ojca, — odszepnął.
Ale pan Cezary już wolał:
— No, tak i jedź z nami w bór. Urszulka tu z Jasiową, gospodynią i kuchtą dadzą sobie rady, a my — marsz do kniei.
— „Na łów, na łów, towarzyszu mój” — zaśpiewał basem stary Burba, chwycił Elżę i wycisnął na jej czole głośny pocałunek. Ona objęła go za szyję i wycałowała rzetelnie.
— Ach, ty urwisie. Patrzaj, jak całuje zgrabnie; nawet nie wiedziałem, że tak potrafisz.
— Rozbisurmani się do reszty pod twoją opieką, Cezary, — zrzędziła pani Urszula,, z kolei teraz wycałowana przez Elżę.
— Mantyczysz, serce, a uśmiechasz się i nadstawiasz policzki. Facecja! No, tak teraz, Elżuniu, Tomka pocałuj, a to on prowadzi obławę, gotów cię nie zabrać.
— I mnie się coś należy — dodał Uniewicz skromnie.
Tomek sponsowiał i nagle zbladł. Elża złożyła obu panom głęboki aż do ziemi, dworski dyg, z twarzą pełną uśmiechów.
— Niech wam to wystarczy.
Wybiegła z pokoju.
— Czysta zawierucha, — śmiał się stary Burba, lecz, spojrzawszy na syna, spoważniał.
— No, Tomek, kiń niebieskie migdały, bo wilki na nas czekają.
— Lękam się, że ich dziś niewiele padnie z fuzji Toma przy takich konjunkturach, — zauważył Uniewicz.
— A z pańskiej, panie Melu? Ha?! Ot śmiałbym się, gdyby tu... kocioł garnkowi przyganiał.
— Eee, ja jestem już trudny do osmolenia. No, panowie, jeszcze po kieliszku starki. Tobie, Tomek, radzę nie pić.
Ale młody Burba już wybiegł z pokoju.
Troje sań sunęło cicho po kopnej drodze wśród czarnego boru, bez jańczarów, nawet bez prychania wyuczonych koni. W pierwszych małych saneczkach: Tomek i Uniewicz, w drugich: Cezary Burba z Elżą i na końcu, w dużych, rębnych saniach: stary pan Krywejko i Stacho Domalewski z gajowymi. Elża rozmawiała przyciszonym głosem z dziadkiem, wypytując go o szczegóły polowania i słuchając jego myśliwskich wywodów, z wielką i nową dla siebie przyjemnością. Stary pan rozgadał się, co chwila mówił — „cicho!” — jakby do Elży i do siebie, ale rozmowę dalej prowadził. Opowiadał o polowaniach w Warowni i w odległych kniejach, przypominał różne wypadki niebezpieczeństwa. Gorska słuchała z prawdziwym zajęciem.
— Patrz Elżusiu, — oto nasz „Pyszny Bór”, — rzekł stary Burba.
Niebotyczne sosny i wyniosłe, zwiesiste, sumiaste jodły pokryte były grubą okiścią śniegu i szronu. Nadawało to im wyrazu wiekowej sędziwości. Szczególnie jodły, których zwieszone festony igliwia, oblepione były białemi błamami śniegu, miały wygląd praojców tego boru, ich królów i władców. Przepychem tchnęły gałęzie, imponujące wielkością i majestatem wysokości podchmurnej. Elża spoważniała, zacichła. Z nabożeństwem prawie rozglądała się dokoła, podziwiając kolosalne pnie, zanurzone w topieli śnieżnej. Wszędzie białe połacie śniegu, białe futra. Elża zaczęła mówić prawie szeptem:
— Niech dziadzio patrzy — bór cały w bieli zaklęty, śni biały sen. Jak tu cicho, jaki spokój otchłanny, jaki mistycyzm rozlany W naturze. Świat zatrzymał się na progu tego boru i nie ma odwagi wniknąć do jego głębin, bo tak się zasadniczo z nim różni; świat to zmysły, a w tym borze panuje duch. Tu się może odbywają tajemnicze misterja nieznane ludziom, bo tu tak czysto, a tak szeroko dla myśli. Pierwszy raz w życiu widzę taką puszczę magnacką i zdaje mi się, że ją rozumiem, ale jej jeszcze nie zgłębiam. Zbyt wielka potęga jest w tej pustoszy i boska dwoistość: wielmożność bytowania, materjalnego jakby, oraz idealny spokój niebytu, coś niby nirwana buddystów. Głusz, zamykająca w sobie całą zagadkę życia. Mam wrażenie, że bieg ludzkich myśli i natchnień skupia się w tym borze, że tu ucieka wszystko, co najlepsze w świecie, i poza jego progiem śni swój biały sen. Tu Wszystko śni i marzy. Patrz, dziadziu, na tę jodłę: Czyż można przypuszczać, że ta jodła nie myśli? Te niskie gałęzie mają w sobie godność zamyślonych matek nad losami dzieci, te ciężkie konary, to głowy obciążone zadumą i tęsknotą. Bo wszystko, dziaduniu, co żyje, to i tęskni, więc i w tym borze tęsknota istnieje i w tych konarach również. One tęsknią do szerokich prądów powietrznych, do pełni słońca, do przelotów ptasich, do gwiazd i tarczy księżyca. Ich dzieci, czyli szczyty jodeł, mają to, czego już im brakuje, mają wielki przestwór lazuru nieba i złote oblicze słońca, słyszą chrzęst piór lecących stad, szum swych czubów roznoszą w dal bezkreśną i daleko rzucają swój wzrok. A niskie konary, zakapturzone białemi puchami śniegu, słuchają tylko tego, co im mówią czuby, wchłaniają w siebie ich dreszcze i ich pragnienia i śnią w bezbrzeżnej ciszy i martwocie swój biały sen o minionej przeszłości, kiedy i same były... szczytami. Te jodły mają w sobie tęsknotę wyraźną, ale nie są smutne, są jedynie trochę ociężałe ze zbytniej wagi gałęzi, i to im nadaje taki apatyczny wygląd. Tkwi w nich energja i świadomość własnej siły i pewnik, że się jest szymś potężnem w społeczeństwie boru, że się jest wybitną jednostką. Takie przeświadczenie musi dawać szczęście — prawda dziadziu?..
Stary Burba patrzał na młodą kobietę ciekawie. Widział jej rumieńce, jej płonące podnietą oczy i — zdumiewał się.
— Czemu dziadzio patrzy na mnie tak dziwnie? — spytała niespokojnie.
— Powiedz mi, Elżuniu, czy ty nigdy wrażeń swoich nie zapisujesz?
Krwista łuna przeleciała przez jej twarz. Zanim zdołała odpowiedzieć, stary pan rzekł jeszcze:
— To nie może być, abyś ty nie pisała.
— Dlaczego, dziadziu?...
— Ot, dlaczego?... bo dużo myślisz i odczuwasz, boś wrażliwa jak rzadko kto, bo zresztą zauważyłem już parokrotnie, że umiesz słowami malować i rzeźbić. Ot te jodły bodaj, były dla mnie zwykłemi pniami, które przysypał śnieg, a teraz już mają fizjognomię taką, jaką tyś im nadała. Tak i przyznaj się, pewno mażesz bibułę?....
Elża zaśmiała się, zarzuciła staremu ręce na szyję, gorąco go całując.
— Ot mi odpowiedź? Ach, wykrętnica ty jesteś, Elżuniu. A jakże piszesz, prozą czy wierszami?
— Wierszami, trochę prozą dla siebie.
— Pewno pamiętniki?..
— Tak.
— Ot ciekawy byłbym. A drukowałaś już co?..
— Trochę, bardzo mało. Ale chciałabym dużo, dużo pisać i dobrze, tylko czyż ja potrafię?... Ej, miły Boże.
— Jak masz talent i natchnienie, tak czemuż nie! A zacznij tylko w siebie wątpić zanadto, tak i daleko zajedziesz, — do Berdyczowa, miast na Parnas.
— Wierzyć w siebie, to jeszcze gorzej.
— Trzeba pracować, moje dziecko, to najpewniejsza droga. Znasz francuskie przysłowie: le génie c’est la patience. Ot widzisz.
— Musiał je ułożyć jakiś skromny genjusz, ale genjusz i w tem cały sekret; do wszystkich się to stosować nie może, bo bez talentu i praca nic nie wskóra.
— Ty masz talent.
— Niewiadomo, dziadziu.
— No, no, mówię ci: nie oglądaj się na Berdyczów, jeśli nie chcesz w nim ugrzęznąć. Boję się tylko, że tobie za nudno w Warowni, ty do szerokiego świata stworzona, a tu głusz.
— Jest mi tu jak w raju, dziadziu, tyle nowych wrażeń.
— A ciągle myślą na Rivierze siedzisz. Ha!
Drgnęła i spojrzała na Burbę zdumiona.
— Ja? Skądże znowu?...
— A ot tak, jak o Rivierze mówisz, to się cała zmieniasz, promienie od ciebie idą. Oj ty, bałamutko, pewno tam kogo zwiodłaś i od niego uciekłaś, a teraz za nim tęsknisz.
Elża uśmiechnęła się trochę nienaturalnie, cała w ogniu rumieńca. Poczem nagle twarz jej ściągnęła się smutkiem.
— Nie, dziadziu, nikogo nie zwiodłam, — rzekła cicho.
Stary Burba przysunął wąsy do jej ucha. Szepnął:
— A... Tomka nie bałamucisz?... Hę?...
— Cóż znowu? Skądże takie przypuszczenie?!
— No, patrzajże, bo jego serce to złote, szczere, nie żadna, tam zagraniczna imitacja, to dusza — chłopak. Szczęśliwa, którą on pokocha; można go zabrać, lecz nie wolno złamać, taki już się nie sprostuje. Za wielka byłaby szkoda jego dla igraszki.
Mówił tonem poważnym, trochę surowym. Elża była dotkniętą, zwykła jej porywczość uniosła ją. Przemówiła sucho:
— Jeśli to ostrzeżenie dla mnie, dziadziu, to... zupełnie zbyteczne.
Stary nie obraził się.
— Wiem, bo cóż tam on dla ciebie, nie świetny pod żadnym względem, nie nazbyt wykształcony, jakich ty lubisz, ale i bez tego wszystkiego, to skarb dla kobiety. Ot, że chwalę własnego syna, będziesz się śmiała ze mnie, Elżuniu.
— Ani trochę, sama znam Tomka i wyjątkowo go cenię.
— Bo i ty kochane dziecko, ale z Tomkiem mam kłopot.
— Jaki?...
— At, zakochał się w jakiejś tam dziewczyninie, ona za nim szaleje i podobno, jak Uniewicz dowodzi, chcą go zawieść do ołtarza.
— To niemożliwe! — wyrwało się Gorskiej.
— Otóż to właśnie i bieda! Tomek miękki jak wosk, a ona głupiutkie biedactwo; jak go przyprze do muru, gotów ulec, a to już nie daj Boże. Tomek nie filozof, ale ono gęsiątko też nie dla niego, ani mózgiem, ani rodem, ani stanowiskiem, tylko że na licach gładka jako kwiat wiosenny. Strasznie ja się trwożę o Tomka.
Elża siedziała zamyślona z chmurą na czole i zmierzchem na pobladłej twarzy. Burba jeszcze coś mówił, lecz oto wyjechali na małą polankę, na której stało kilkoro sań i grupa myśliwych z Tomkiem na czele.
— Jesteśmy na punkcie zbornym. Zaraz hajda w las! — rzekł pan Cezary, witając sąsiadów. Poczem wszystkich przedstawił swojej wnuczce.
Obrzuciły Elżę ciekawe spojrzenia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.