Przejdź do zawartości

Trzej muszkieterowie (1913)/Tom III/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
UCIECZKA.

Oczywiście rana milady, jak to przewidywał lord Winter, nie była niebezpieczna. Zaledwo niedoszła samobójczyni znalazła się sam-na-sam z usługującą jej kobietą, i została przez nią rozebrana, otwarła oczy. Wypadało jej jednak teraz z kolei rzeczy grać rolę osłabionej i cierpiącej, co zresztą dla tak doskonałej aktorki, jak milady, nie przedstawiało bynajmniej trudu. To też biedna kobieta, oszukana pozorami, uparła się, wbrew usilnym prośbom uwięzionej, czuwać przy niej przez noc całą.
Obecność wszakże służebnej nie przeszkadzała milady w rozmyślaniach.
Nie ulegało już wątpliwości, że Felton został ostatecznie usidłany, że Felton należał do niej zupełnie. Gdyby nawet anioł zstąpił z nieba, aby oskarżyć milady, młody człowiek w sumieniu swem uważałby go z pewnością za wysłannika szatana.
Na myśl o tem uśmiech radości błąkał się na ustach milady, — Felton bowiem był obecnie jedyną jej nadzieją, jedyną drogą ratunku.
Lord Winter wszakże mógł powziąć co do młodego oficera jakieś podejrzenia, i być może — kazał go teraz pilnować.
Około godziny czwartej rano przybył lekarz. Ponieważ jednak tymczasem rana milady już się była zasklepiła, nie mógł ani zmierzyć jej głębokości, ani oznaczyć jej kierunku; zbadał więc tylko puls chorej i na tej podstawie uznał, że niema obawy o jej życie.
Rano milady, spodziewając się, że w porze śniadania przyjdzie Felton, odprawiła czuwającą przy niej kobietę pod pozorem ulitowania się nad nią, że nie spala przez noc całą i potrzebuje wypoczynku.
Felton jednak nie zjawił się wcale.
Czyżby sprawdziły się jej obawy? Czyżby skutkiem podejrzeń barona miało jej zbraknąć Feltona w rozstrzygającej chwili? Jeden dzień pozostawał jej już tylko: lord Winter zapowiedział, że dnia 23-go wsadzi ją na statek, — a oto nadszedł już poranek 22-go.
Oczekiwała wszakże jeszcze cierpliwie do południa.
Aczkolwiek rano nie tknęła śniadania, o zwykłej porze przyniesiono jej obiad. Przy tej jednak sposobności milady z przerażeniem spostrzegła, że strażnicy umundurowani byli inaczej. Odważyła się zapytać, co się stało z Feltonem; odpowiedziano jej, że wsiadł przed godziną na konia i pojechał.
Zapytała jeszcze, czy baron jest w zamku; żołnierz odpowiedział jej twierdząco i oznajmił, że ma polecenie zawiadomienia milorda, gdyby uwięziona pragnęła z nim mówić. Milady jednak oświadczyła, że w tej chwili nie posiada jeszcze dość sił do rozmowy i że pragnie jedynie, aby pozostawiono ją samą.
Zastawiwszy obiad, żołnierz oddalił się.
A więc — myślała milady — usunięto od niej Feltona i zastąpiono marynarzy żołnierzami z pod innego znaku, co najwyraźniej dowodzi, że młody oficer stracił zaufanie swego przełożonego.
Był to ostatni cios, zadany uwięzionej.
Pozostawszy samą, wstała z łóżka, które paliło ją, jak rozżarzone żelazo, a w którem dotychczas pozostawała jedynie przez roztropność, by zachować pozór osoby ciężko ranionej. Spojrzała ku drzwiom i zauważyła, że okienko, znajdujące się w nich, zostało założone od zewnątrz deską. Widocznie baron obawiał się, aby za pomocą jakiegoś szatańskiego sposobu nie uwiodła przez ten otwór jeszcze kogoś ze straży.
Uśmiechnęła się złośliwie. Teraz mogła już nie krępować się z objawami nurtujących jej duszę uczuć, gdyż nie było obawy, że ją podpatrzą. W gniewnem podnieceniu poczęła biegać po pokoju, niby oszalała furyatka lub tygrysica, zamknięta w żelaznej klatce. Gdyby pozostawiono jej nóż, przemyśliwałaby teraz nie nad tem aby sobie samej odebrać życie, lecz nad tem, jakby nim ugodzić barona.
O godzinie szóstej wszedł on do jej pokoju, uzbrojony od stóp do głów. Do chwili swego uwięzienia miała go milady za dość głupiego szlachetkę; teraz z każdą chwilą przekonywała się coraz bardziej, że człowiek ten jest genialnym dozorcą więziennym, przewidującym wszystko, odgadującym myśl wszelką i umiejącym wszystkiemu zapobiedz.
Zaledwo spojrzał na milady, pojął, co się dzieje w jej duszy.
— Aha! — rzekł, — dzisiaj nie zdołasz mię pani zabić; jesteś bezbronna, a ja mam się na baczności. Zaczęłaś przewracać w głowie mojemu biednemu Feltonowi, i uległ już twym szatańskim wpływom; ale postanowiłem go ocalić, i nie ujrzysz go tu już więcej. Przygotuj swoje kufry podróżne; jutro wyruszysz w drogę. Naznaczyłem termin odjazdu na dzień 24-ty; ale doszedłem do przekonania, że im rychlej to nastąpi, tem będzie pewniejsze. Jutro w południe otrzymam rozkaz deportacyi, podpisany przez Buckinghama. Niewolno ci odtąd odzywać się do nikogo, i na pierwsze twoje słowo, wyrzeczone do kogokolwiek, sierżant mój ma polecone roztrzaskać ci głowę. Gdyby zaś na statku przyszła ci ochota rozmawiać z kimś bez pozwolenia kapitana, zostaniesz wrzucona w morze; to postanowione. Do zobaczenia zatem! Oto wszystko, co pragnąłem ci dziś powiedzieć. Jutro przyjdę tu jeszcze, aby cię pożegnać.
Rzekłszy to, baron wyszedł, i milady, która całej tej groźnej przemowy wysłuchała z uśmiechem pogardy na ustach a z wściekłością w duszy, pozostała sama.
Gdy podano wieczerzę, uczuła potrzebę pokrzepienia sił, tem bardziej, że noc zapowiadała się groźnie, gdyż po niebie toczyły się ciężkie chmury, a dalekie błyskawice zwiastowały burzę, która mogła jej sen odebrać.
Około dziesiątej zahuczały pioruny, i milady doznała uczucia, że przyroda usiłuje dostroić się do tego, co się dzieje w jej sercu; zdawało się jej, że wicher targa nią, jak targa drzewami, odzierając je z gałęzi i ogołacając z liści; jęczała też dziko, jak orkan, a głos jej ginął w zamęcie głosów przyrody, która również zdawała się jęczeć i skarżyć.
Nagle usłyszała puknięcie w szybę i w świetle błyskawicy ujrzała poza kratami twarz ludzką.
Podbiegła do okna i otworzyła je.
— Felton! — krzyknęła. — Więc jestem uratowana!
— Tak, to ja — odparł Felton. — Lecz cicho! na Boga! Potrzebuję czasu na przepiłowanie krat. Uważaj, aby cię nie spostrzeżono przez okienko we drzwiach.
— Och! — zawołała milady, — okienko to zabito dzisiaj deską. To nowy dowód, że Bóg nam dopomaga, Feltonie.
— Tak, Bóg im rozum odebrał — rzekł młody purytanin.
— Co mam czynić? — pytała milady.
— Nic! Zamknij tylko okno i udaj się na spoczynek, lub przynajmniej połóż się w ubraniu na łóżku. Skoro ukończę pracę, zastukam w szybę, Ale czy zdołasz pójść za mną?
— Och! podołam wszystkiemu.
— A rana?
— Sprawia mi dużo cierpienia, lecz nie przeszkodzi w ucieczce.
— Bądź więc gotowa na pierwszy mój znak.
Milady zamknęła okno, zgasiła lampę i, posłuszna zaleceniu Feltona, położyła się w ubraniu do łóżka. Wśród huku burzy słyszała kiedy-niekiedy zgrzyt piły, przecinającej kratę, a w świetle każdej błyskawicy dostrzegała poza szybami cień Feltona.
Tak minęła godzina, podczas której milady, prawie bez tchu, oblewała się zimnym potem przy każdym szmerze, zasłyszanym na korytarzu. Była to dla niej jedna z tych chwil, które w pewnych okolicznościach wydają się długiemi, jak całe lata.
Po upływie godziny Felton zastukał powtórnie.
Milady zerwała się z łóżka i pobiegła otworzyć okno.
Wskutek wypiłowania dwóch krat powstał w niem otwór, przez który człowiek mógł się przesunąć.
— Czy jesteś gotowa? — spytał Felton.
— Tak. Czy mam zabrać co z sobą?
— Złoto, o ile je posiadasz.
— Owszem; na szczęście, pozostawiono mi to, co miałam przy sobie.
— Tem lepiej. Ja bowiem wydałem wszystkie swoje pieniądze na wynajęcie barki.
— Weź więc to — rzekła milady, podając mu kieskę, pełną luidorów.
Felton wziął woreczek i rzucił go na dół pod mur.
— A teraz chodź — rzekł cicho.
— Jestem gotowa.
I milady stanęła na krześle, a przesunąwszy się do połowy ciała przez otwór, spostrzegła, że młody oficer wisi nad przepaścią na sznurowej drabince.
Na ten widok dreszcz wstrząsnął nią całą. Poraz pierwszy w życiu ulękła się, jak prawdziwa kobieta.
— Spodziewałem się tego — rzekł Felton, dostrzegłszy trwogę w oczach milady.
— To nic, to nic! — szeptała, — zejdę z zamkniętemi oczyma.
— Czy ufasz mi całkowicie? — spytał Felton.
— Och! pytasz jeszcze?!
— Daj mi więc ręce i złóż nakrzyż.
Milady podała ręce, a Felton związał je w kostkach chustką i następnie powyżej chustki sznurem.
— Poco to? — zapytała milady, zdziwiona.
— Zarzuć mi teraz ręce na szyję i nie obawiaj się niczego.
— Ach, Feltonie! stracisz równowagę, i oboje runiemy w przepaść.
— Bądź spokojna; jestem marynarzem.
Nie było chwili do stracenia. Milady założyła ręce na szyję młodego człowieka i pozwoliła mu wyciągnąć się przez okno.
Felton powoli, krok za krokiem, począł schodzić po drabince ze swym żywym ciężarem, a huragan bujał ich ciałami w powietrzu.
Nagle młody oficer zatrzymał się.
— Co się stało? — zapytała milady.
— Cicho! — szepnął Felton. — Słyszę odgłos czyichś kroków.
— Odkryto nas!
Przez chwilę nasłuchiwali.
— Nie; niema obawy — rzekł wreszcie Felton.
— A ten odgłos kroków?
— To patrol.
— Gdzie?
— Pod nami.
— Więc dostrzegą nas!
— Nie dostrzegą, bo przestało się już łyskać.
— Mogą przypadkiem trafić na koniec drabiny.
— Na szczęście, jest zakrótka o sześć stóp.
— Nadchodzą już! o Boże!
— Cicho!
Wisieli tak czas jakiś na drabinie, nie poruszając się, nie oddychając prawie, na wysokości dwudziestu stóp nad ziemią. Tymczasem patrolujący żołnierze przeszli pod niemi, śmiejąc się i gawędząc ze sobą.
Straszna to była dla obojga chwila, i dopiero, gdy słabnący odgłos kroków ucichł zupełnie, w zbiegów wstąpiła otucha.
— Jesteśmy uratowani — rzekł Felton.
Milady westchnęła i omdlała.
Gdy Felton zeszedł na ostatni szczebel i nie znalazł już oparcia pod nogami, począł opuszczać się niżej na rękach, aż wreszcie zawisnął przez chwilę na samym końcu drabiny i puścił ją, zeskakując na ziemię. Podniósłszy następnie worek z pieniędzmi, chwycił go w zęby, a milady ujął w silne swe ramiona i począł się szybko oddalać w kierunku przeciwnym patrolowi. Niebawem zboczył z drogi, zeszedł na dół po skałach i, stanąwszy na brzegu morza, zaświstał.
Odpowiedziało mu podobne hasło, a w pięć minut później z ciemności nocnych wyłoniła się na morzu barka z czterema wioślarzami i zatrzymała się w pewnej odległości od brzegu, gdyż mielizna nie pozwoliła jej podpłynąć bliżej.
Felton ze swym żywym ciężarem wszedł w wodę, która mu po pas sięgała, i skierował się ku barce.
Burza, na szczęście, ustawała, a choć morze było jeszcze niespokojne, zaś mały statek skakał po falach, jak łupina orzecha, młody człowiek dobrnął do niego szczęśliwie i, oddawszy milady w ręce wioślarzy, sam wskoczył do barki.
— Odbijać! — zakomenderował — i wiosłować żywo!
Czterej marynarze chwycili za wiosła, i barka, skacząc po wzburzonych falach, oddaliła się od zamku.
Noc czarna osłoniła płynących, i w ciemnościach nie można było niemal rozróżnić krańców statku, — tem bardziej więc trudno było przypuszczać, aby łódź mogła być dostrzeżoną z wybrzeża.
Wkrótce przed oczyma płynących zarysowała się na morzu jakaś ogromna czarna masa.
Był to okręt.
Podczas, gdy barka zbliżała się ku niemu całym wysiłkiem ramion czterech wioślarzy, Felton rozwiązał sznur i chustkę, krępującą ręce milady, a następnie, zaczerpnąwszy z morza trochę wody, bryznął nią na twarz omdlałej.
Milady westchnęła i otworzyła oczy.
— Gdzie jestem? — zapytała.
— Jesteś ocalona — odrzekł młody oficer.
— Och! ocalona! ocalona! Tak! widzę niebo, widzę morze! I to powietrze, którem oddycham, mówi mi o wolności... Dzięki ci, Feltonie! dzięki!
Młodzieniec przytulił ją do piersi.
— Ale co się dzieje z mojemi rękami? — pytała milady. — Mam wrażenie, jakgdyby były pogruchotane w kostkach.
Istotnie ręce milady zdrętwiały zupełnie, i ledwie mogła je podnieść.
Felton obejrzał piękne te ręce i rzekł z rozrzewnieniem:
— Niestety! nie można było tego uniknąć.
— Och! nic to strasznego! — zawołała milady. — Teraz przypominam już sobie wszystko!
Rozejrzała się dokoła.
— Tam leży — rzekł Felton, trącając nogą — worek z pieniędzmi.
Gdy się zbliżono do okrętu, majtek, stojący na straży, odezwał się; z barki odpowiedziano.
— Jaki to statek? — spytała milady, gdy się zbliżono do okrętu.
— Wynająłem go dla ciebie.
— Dokądże on mię zawiezie?
— Dokąd zechcesz, bylebyś kazała wysadzić mię na ląd w Portsmouth.
— W jakimże celu udajesz się do Portsmouth? — zapytała.
— Aby wypełnić rozkazy lorda Wintera — odrzekł Felton ze smutnym uśmiechem.
— Jakie rozkazy?
— Czyż nie domyślasz się?
— Nie. Wytłómacz mi to, proszę.
— Nie ufał mi, więc postanowił sam cię dopilnować; mnie natomiast polecił udać się do Buckinghama po podpis na rozporządzeniu twej deportacyi.
— Ale, jeżeli ci nie ufał, dlaczego powierzył ci to zadanie?
— Był pewny, że nie wiem, co wiozę.
— To prawdopodobne. Więc okręt ten wysadzi cię w Portsmouth?
— Tak. I nie mogę tracić czasu, gdyż dzisiaj jest już 23-ci, a jutro Buckingham na czele floty odpływa z Anglii.
— Jutro? i dokądże to?
— Pod Rochellę.
— On nie powinien odpłynąć! — zawołała z mocą milady, zapominając o zwykłej przezorności.
— Bądź spokojna! — odparł Felton; — nie odpłynie...
Na te słowa milady aż drgnęła z radości. Otwarły się przed nią najtajniejsze głębie młodzieńczego serca, i wyczytała w nich... śmierć Buckinghama.
— Feltonie! — rzekła, — jesteś wielki, jak Juda Machabeusz!... I gdybyś musiał umrzeć, umrę wraz z tobą. Oto, co ci z rozkoszą oświadczam!
— Cicho! — odezwał się Felton. — Jesteśmy u celu.
Istotnie barka przybiła w tej chwili do statku.
Felton wszedł pierwszy na drabinę i podał rękę milady, którą podtrzymywali marynarze, albowiem morze było jeszcze bardzo wzburzone.
W chwilę później stanęli na pokładzie okrętu.
— Kapitanie! — rzekł Felton, — oto osoba, o której ci mówiłem, a którą masz pan przewieźć do Francyi w zdrowiu i bezpieczeństwie.
— Za cenę tysiąca pistolów — zauważył kapitan.
— Pięćset już wypłaciłem panu.
— Istotnie — rzekł kapitan.
— A oto drugie pięćset — oświadczyła milady, sięgając do sakiewki.
— Nie! — przerwał kapitan, — umowa może być tylko jedna, a ja zawarłem ją już z tym młodym panem; drugie pięćset pistolów należeć mi się będą dopiero z chwilą przybycia do Boulogne.
— A czy dopłyniemy tam?
— Zdrowo i szczęśliwie — rzekł kapitan; — zaręczam honorem Jakóba Buttlera.
— Dobrze! — odpowiedziała milady. — Ufam pańskiemu słowu. I jeżeli go pan dotrzymasz, dam ci nie pięćset, lecz tysiąc pistolów.
— Niech żyje piękna pani! — zawołał kapitan. — Oby Bóg raczył mi częściej zsyłać tak zacne osoby, jak Wasza Łaskawość.
— Tymczasem — rzekł Felton — zawieziesz nas pan do tej małej zatoki... wiesz pan zresztą, dokąd, bo mówiliśmy już o tem.
Zamiast odpowiedzi, kapitan dał załodze odpowiednie rozkazy, i okręt podniósł kotwicę.
Podczas tej przeprawy Felton opowiedział milady zdarzenia ostatniej doby. Oto, zamiast udać się odrazu z poleceniem lorda Wintera do Londynu, wynajął ten mały statek, wrócił pod zamek i, wbijając w mur od strony okna jej pokoju żelazne klamry, by znaleźć oparcie dla nóg, dostał się do krat okna, u których umocował drabinę sznurową. Reszta była już milady wiadoma.
Obawiając się, czy Felton wytrwa w powziętym zamiarze zamordowania Buckinghama, postanowiła milady umocnić go w tem. Lecz, zaledwo zaczęła o tem mówić, przekonała się, że młodego fanatyka trzeba raczej miarkować, niż podtrzymywać w zamiarze.
Umówiono się w końcu, że milady będzie czekała na Feltona do godziny dziesiątej przed południem, — a gdyby nie powrócił do tego czasu, wyruszy w drogą. On zaś, o ile nie wpadnie w ręce sprawiedliwości, natychmiast po zamachu podąży za nią do Francyi i połączy się z nią w klasztorze Karmelitanek w Béthune.
Około godziny siódmej rano statek, wiozący milady i Feltona, zarzucił kotwicą w oznaczonej przez niego zatoce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.