Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVII wieku |
Wydawca | Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Teraz zatem musimy jeszcze dowiedzieć się tylko, co się stało z Atosem — odezwał się d’Artagnan do rozradowanego Aramisa, skoro go już zaznajomił ze wszystkimi wypadkami, jakie się wydarzyły w stolicy od czasu ich wyjazdu, i skoro wyborny obiad pozwolił zapomnieć jednemu z nich o pisanej rozprawie, a drugiemu o zmęczeniu.
— Czyżbyś sądził, że spotkało go jakie nieszczęście? — spytał Aramis. — Atos jest nazbyt rozważny i dzielny, a przytem doskonale włada szpadą, więc niema o niego obawy.
— Niewątpliwie, i nikt bardziej odemnie nie ocenia odwagi i zręczności Atosa we władaniu bronią. Wolę jednakże iść ze szpadą na oszczepy, aniżeli na kije, a właśnie obawiam się, czy Atos nie został pobity przez gawiedź, która jest w takich wypadkach bez litości i nieprędko bić przestaje. Dlatego to pragnąłbym jaknajrychlej wyruszyć w drogę.
— Radbym ci towarzyszyć — oświadczył Aramis, — ale nie wiem, czy starczy mi sił, by dosiąść konia. Wczoraj próbowałem biczować się tem oto narzędziem, jakie widzisz na ścianie, lecz ból przeszkodził mi w dalszem odbywaniu pobożnego ćwiczenia.
— Bo też, drogi mój przyjacielu, kto słyszał kiedykolwiek, aby ranę postrzałową leczyć uderzeniami rzemienia? Tylko to usprawiedliwia cię tutaj, że byłeś chory, a choroba osłabia władze umysłowe...
— Kiedyż chcesz wyruszyć w drogę?
— Jutro o świcie. Wypocznij więc dzisiaj w nocy, a jutro, o ile ci sił starczy, pojedziemy razem.
— Do jutra zatem — rzekł Aramis. — Aczkolwiek bowiem żelazne masz siły, potrzebujesz i ty niewątpliwie wypoczynku.
Nazajutrz rano, gdy d’Artagnan wszedł do pokoju Aramisa, zastał go przy oknie.
— Czemu się tak przyglądasz? — zapytał go.
— Na honor! podziwiam te trzy wspaniałe konie, które chłopcy stajenni trzymają tam oto za cugle; to poprostu królewska rozkosz podróżować na takich wierzchowcach.
— A zatem, drogi Aramisie, będziesz mógł zaznać tej rozkoszy, gdyż jeden z tych rumaków należy do ciebie.
— Co mówisz? który?
— Którego z tych trzech sobie wybierzesz; nie zależy mi na pierwszeństwie wyboru.
— A ten bogaty czaprak na nim czy także ma być moją własnością?
— Oczywiście.
— Żartujesz chyba, d’Artagnanie?
— Nie żartuję, odkąd zacząłeś mówić po francusku.
— Więc to do mnie mają należeć i te złocone strzemiona, i aksamitny czaprak, i to siodło, inkrustowane srebrem?
— Do ciebie. Ten zaś koń, kopiący dumnie nogą, i drugi, stający dęba, są własnością moją i Atosa.
— Do licha! wspaniałe zwierzęta!
— Bardzo się cieszę, że ci się tak podobały.
— Czyżby to król ofiarował ci dar taki?
— Jedno jest tylko pewne, że konie te nie są darem kardynała. Ale niepotrzebnie się troszczysz, skąd one pochodzą; niech ci wystarczy, że jeden z nich należy do ciebie.
— Biorę więc tego, którego trzyma ten rudy pachołek.
— Niech ci służy!
— Wielki Boże! — zawołał Aramis. — Wobec tego zapominam o swych utrapieniach. Na takiego konia wsiadłbym, gdyby mi nawet trzydzieści kul w ciele dolegało. Ach! na honor, jakie cudne strzemiona! Hola! Bazinie! chodźno tu natychmiast.
Ponury i zbolały stanął Bazin w progu drzwi.
— Szpadę do pochwy, odświeżyć kapelusz, wyczyścić płaszcz, nabić pistolety! — rozkazał Aramis.
— To ostatnie polecenie całkiem jest zbyteczne — przerwał d’Artagnan, — gdyż w olstrach znajdziesz już pistolety nabite.
Bazin westchnął.
— No, mości Bazinie, uspokój się — rzekł d’Artagnan; — królestwo niebieskie można uzyskać we wszelkich warunkach życiowych.
— Mój pan był już tak dobrym teologiem — odpowiedział Bazin niemal z płaczem; — byłby niezawodnie został biskupem, a może i kardynałem.
— Słuchajże, biedny mój Bazinie! zastanów się trochę! Na coby się zdało być księdzem? pytam cię. Czyż można przez to uniknąć wypraw wojennych? Wszakże widzisz sam, że kardynał wyrusza niebawem w pole, na wojnę, z szyszakiem na głowie i z oszczepem w ręku. A pan de Nogaret de La Valette? Przecież i on jest kardynałem; a zapytaj tylko jego służącego, ile razy skubał dla niego szarpie...
— Niestety! — westchnął Bazin, — wiem o tem, panie; dzisiaj wszystko na świecie przewróciło się do góry nogami.
Rozmawiając w ten sposób, dwaj młodzi ludzie i nieszczęśliwy służący zeszli na dół.
— Przytrzymaj mi strzemię, Bazinie — rzekł Aramis i w jednej chwili ze zwykłym wdziękiem i zręcznością wskoczył na siodło.
Gdy jednak szlachetne zwierzę wspięło się kilka razy i rzuciło naprzód, jeździec począł doznawać znowu tak gwałtownego bólu, prawie nie do zniesienia, że pobladł i zachwiał się na siodle. D’Artagnan, przygotowany na taki wynik próby i nie tracący towarzysza z oczu, poskoczył natychmiast ku niemu, chwycił go w ramiona i odprowadził do pokoju.
— Niema rady, drogi Aramisie; musisz nabrać sił — rzekł. — Pojadę sam szukać Atosa.
— Jesteś człowiekiem ze spiżu — twierdził Aramis.
— To nie, ale mam szczęście. Cóż jednak będziesz robił tutaj, oczekując na mnie? Nie będziesz się chyba zajmował rozprawami o tem, jak błogosławiąc należy układać palce, co?
Aramis uśmiechnął się.
— Będę pisał wiersze — odpowiedział.
— Aha! wiersze, woniejące zapachem listu od pokojówki pani de Chevreuse. Kształć lepiej Bazina w prozodyi, to go pocieszy. Pozatem siadaj codziennie na chwilę na konia, aby się przyzwyczaić do jazdy.
— Och! bądź spokojny. Skoro powrócisz, będę gotów do drogi — zapewnił Aramis.
Pożegnali się, a w dziesięć minut później d’Artagnan, poleciwszy swego przyjaciela opiece Bazina i oberżystki, puścił się kłusem w kierunku Amiens.
W jakim stanie odnajdzie Atosa i czy go wogóle odnajdzie?
Położenie, w jakiem go pozostawił, było krytyczne; Atos bardzo łatwo mógł uledz przemocy. Myśl ta zachmurzyła d’Artagnanowi czoło, wyrywając z piersi niejedno westchnienie, i spowodowała kilka cichych przysiąg zemsty.
Ze wszystkich jego przyjaciół Atos był najstarszy wiekiem i dlatego najmniej mu był może blizki pod względem upodobań i sympatyi. Mimo to d’Artagnan jego właśnie cenił wyżej ponad wszystkich. Szlachetna i wytworna postawa Atosa, wielkopańskie błyski, rozświetlające kiedy-niekiedy cień, w jakim skromnie się ukrywał, niewzruszona niczem równowaga usposobienia, sprawiająca, że w obejściu był najmilszym człowiekiem na święcie, dowcip wesoły i czasem złośliwy, odwaga, którą można by nazwać ślepą, gdyby nie była wynikiem najbardziej zimnej rozwagi — wszystkie te zalety Atosa wywoływały w d’Artagnanie nietylko uczucie szacunku i przyjaźni, ale wprost najwyższy dla niego podziw.
Istotnie, nawet w zestawieniu z panem de Tréville, wytwornym i szlachetnym dworakiem, Atos w swych najszczęśliwszych dniach wytrzymywał porównanie z korzyścią dla siebie. Był wzrostu nizkiego, ale zbudowany tak kształtnie i wspaniale, że naprzykład podczas walk z Portosem niejednokrotnie pokonywał tego olbrzyma, którego siła fizyczna stała się wśród muszkieterów przysłowiową. Głowa Atosa, o bystrych oczach, prostym nosie i brodzie, zarysowanej, jak u Brutusa, miała trudny do określenia charakter wspaniałości i wdzięku. Ręce, na które wogóle nie zwracał uwagi, budziły zazdrość Aramisa, który pielęgnował swoje z pomocą niezliczonej ilości wonnej oliwy i migdałowej maści. Głos miał stanowczy, a zarazem melodyjny.
Pozatem było w Atosie coś niezwykłego — mimo, że starał się nie zwracać nigdy na siebie uwagi; odznaczał się mianowicie znajomością świata i obyczajów najlepszego towarzystwa, a była to jakaś wrodzona umiejętność życia, która nawet pomimo woli objawiała się we wszystkich najdrobniejszych jego uczynkach.
Gdy chodziło o urządzenie uczty, Atos organizował ją lepiej, aniżeli którykolwiek inny światowiec, rozmieszczając gości na właściwych miejscach, wedle tego porządku, jaki przysługiwał im z urodzenia lub z zasług własnych.
Gdy chodziło o wiedzę heraldyczną, Atos znał wszystkie szlacheckie rody, ich genealogię, związki, herby i pochodzenie tychże herbów. Najdrobniejsze szczegóły etykiety nie były mu obce. Wiedział, jakie przywileje przysługują wielkim właścicielom ziemskim, był biegły w myśliwstwie i w polowaniu z sokołami, — pewnego zaś dnia, rozprawiając o tej ostatniej sztuce, wprawił w podziw króla Ludwika XIII, który, jak wiadomo, był w niej nielada mistrzem.
Jak wszyscy wielcy panowie owej epoki, Atos nieporównanie jeździł konno i równie doskonale władał bronią. Co więcej, niezwykle starannem było jego wykształcenie umysłowe, nawet w zakresie nauk scholastycznych, tak rzadkich na owe czasy u szlachty, i nieraz łacińskie cytaty Aramisa, których rozumienie udawał Portos, wywoływały na usta Atosa uśmiech znawstwa, a dwa czy trzy razy zdarzyło się, ku niezmiernemu zdumieniu przyjaciół, że, gdy Aramis popełnił jakiś zasadniczy błąd w konjugacyi czy deklinacyi, Atos poprawił go. Z drugiej strony prawość jego charakteru była bez zarzutu, i to w owym właśnie wieku, gdy żołnierze z taką łatwością frymarczyli wiarą i sumieniem, kochankowie z całem wyrafinowaniem wchodzili w układy z damami swego serca, a ubodzy lekceważyli całkiem siódme przykazanie boskie. Był zatem Atos człowiekiem zgoła niezwyczajnym.
A jednak można było zauważyć, jak ta wyjątkowa i piękna natura, ta istota tak doskonała, skłania się nieznacznie ku materyalizmowi, podobnie, jak starcy skłaniają się ku zniedołężnieniu fizycznemu i duchowemu. W chwilach przygnębienia moralnego (a chwile te bywały częste) przyćmiewała się w Atosie ta świetna strona jego charakteru i pogrążała się na czas jakiś jakby w ciemnościach nocy.
Wówczas znikał półbóg, a pozostawał zwykły człowiek. Głowa mu opadała na piersi, oczy przygasały, słowa z trudem i rzadko wychodziły z ust. W takich chwilach Atos przez długie godziny wpatrywał się bądź we flaszkę i kieliszek, bądź w Grimauda, który, przyzwyczajony rozumieć rozkazy swego pana na migi, wyczytywał w przygasłem jego spojrzeniu najdrobniejsze życzenia i wypełniał je natychmiast. Jeżeli zaś chwila taka nadeszła podczas wspólnego zebrania czterech przyjaciół, wówczas Atos zaledwie jedno lub dwa słowa, z trudnością wypowiedziane, rzucał w rozmowę, natomiast pił wtedy za czterech, i to marszcząc coraz bardziej brwi i objawiając coraz większy smutek.
D’Artagnan, którego badawczy i przenikliwy umysł już poznaliśmy, nie mógł się doszukać przyczyn tego upadku duchowego i towarzyszących mu okoliczności, aczkolwiek bardzo pragnąłby był zaspokoić swą ciekawość pod tym właśnie względem. Atos nie odbierał nigdy listów i nie czynił nic, o czemby nie wiedzieli wszyscy jego przyjaciele. Nie można też było przypisywać jego smutku użyciu wina, gdyż właśnie pił je dla zagłuszenia czarnych swych myśli, aczkolwiek to lekarstwo, jak wspomnieliśmy, wywoływało tylko jeszcze większą w nim ponurość. Nie była też przyczyną jego melancholii gra, bo, w przeciwieństwie do Portosa, który w miarę powodzenia w grze śpiewał lub wyklinał, Atos pozostawał jednakowo niewzruszonym, czy wygrał, czy przegrał. Widziano, jak pewnego wieczoru wygrał w kole muszkieterów tysiąc pistolów, następnie przegrał wszystko aż do haftowanego złotem pasa, który przywdziewał w dni uroczyste, i znowu odegrał się całkowicie z nadwyżką stu pistolów, — a w ciągu całej tej gry z tak zmiennem powodzeniem piękne brwi jego ani raz się nie zmarszczyły i nie rozpogodziły, ręce o perłowej karnacyi ani przez chwilę nie zadrżały nerwowo, nie przestał ani na chwilę rozmawiać spokojnie a mile, i był tego wieczoru bardzo dobrze usposobiony. W godzinach smutku nie były też chmury na czole wynikiem wpływów atmosferycznych, jak to się zdarza u naszych sąsiadów, Anglików; przeciwnie, najgłębsza melancholia opanowywała go zazwyczaj w najpiękniejszej porze roku: czerwiec i lipiec były najgorszymi pod tym względem miesiącami dla Atosa.
O chwilę obecną nie troszczył się wcale; gdy wspomniano o przyszłości, wzruszał ramionami; przyczyna smutku jego, jak ogólnikowo opowiedziano d’Artagnanowi, kryła się w przeszłości.
Tajemniczy cień, otaczający całą istotę Atosa, sprawiał, że był on tem bardziej interesującym człowiekiem; oczy zaś i usta jego, nawet podczas największego pijaństwa, nigdy w tym względzie nie wyjawiły nic, mimo zręcznie zadawanych mu pytań.
— Tak — rozmyślał głośno d’Artagnan, — biedny Atos może już w tej chwili nie żyje, może poniósł śmierć z mojej winy, gdyż ja to wciągnąłem go w sprawę, której nie znał ani początku, ani wyniku i z której nie mógł odnieść żadnej korzyści.
— Nie mówiąc już o tem — wtrącił się Planchet, słysząc rozumowanie swego pana, — że, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, obaj zawdzięczamy mu życie. Czy pamięta pan, jak wołał: „Uciekaj, d’Artagnanie! schwytano mnie w pułapkę!“ A potem, wystrzeliwszy oba pistolety, jakże strasznie puścił w ruch szpadę. Mógłby kto przypuścić, że było tam ze dwudziestu ludzi, a raczej dwudziestu wściekłych dyabłów.
Słowa te spotęgowały jeszcze pośpiech d’Artagnana. Popędził konia, który i bez tej podniety unosił jeźdźca galopem.
Około godziny jedenastej rano ujrzeli zdala Amiens, a o pół do dwunastej stanęli przed bramą przeklętej gospody.
D’Artagnan niejednokrotnie już przemyśliwał, jakby się pomścić na zdradzieckim oberżyście, w tem przynajmniej szukając pociechy. Wszedł więc do gospody w kapeluszu, naciśniętym na oczy, trzymając lewą rękę na rękojeści szpady, a w prawej dzierżąc szpicrutę, którą ciął groźnie powietrze.
— Czy poznajesz mnie pan? — zapytał karczmarza, który pospieszył naprzeciwko, aby go powitać.
— Nie mam zaszczytu — odpowiedział tenże, olśniony świetnym rzędem konia d’Artagnana.
— Ach! nie poznajesz mnie pan?
— Nie, jaśnie panie.
— Zatem dwa słowa przywrócą ci pamięć. Co uczyniłeś z owym szlachcicem, któremu przed piętnastu mniej-więcej dniami ośmieliłeś się zarzucić fałszerstwo pieniędzy?
Oberżysta zbladł, gdyż d’Artagnan, zadając to pytanie, przybrał jak najgroźniejszą postawę, a Planchet poszedł za przykładem swego pana.
— Ach! jaśnie panie! nie wspominaj mi o tem — zawołał płaczliwym głosem. — O, jakże drogo zapłaciłem za tę przewinę! O, ja nieszczęsny!
— Pytam, co się stało z tym szlachetnym panem? — powtórzył groźnie d’Artagnan.
— Zechciej mnie wysłuchać, jaśnie panie, i ulituj się nademną. Racz usiąść, jeśli łaska!
D’Artagnan, pełen gniewu i niepokoju, usiadł z sędziowską powagą; Planchet oparł się dumnie o jego krzesło.
— Opowiem wszystko, co się stało, jaśnie panie — mówił oberżysta, drżąc z przerażenia. — Teraz bowiem poznaję już pana; to pan odjechałeś właśnie, gdy rozpoczęło się to nieszczęsne zajście z owym szlachcicem, o którym wspominasz.
— Tak, to ja. Widzisz zatem, że nie możesz się spodziewać przebaczenia, jeżeli nie powiesz mi całej prawdy.
— Chciej pan posłuchać tylko, a dowiesz się wszystkiego.
— Słucham.
— Zostałem zawiadomiony przez władze, że do mojej gospody przybędzie pewien głośny fałszerz pieniędzy z kilkoma towarzyszami, przebranymi w mundury gwardyjskie lub muszkieterskie. Opisano mi, jaśnie panie, najdokładniej wasz wygląd, wasze konie, waszą służbę...
— Co dalej? — pytał d’Artagnan, domyślając się natychmiast, skąd pochodził ten dokładny rysopis.
— Wedle polecenia władzy, która nadesłała mi sześciu ludzi do pomocy, przedsięwziąłem wszystkie środki, jakie uważałem za konieczne do przytrzymania tych rzekomych fałszerzy pieniędzy.
— I jeszcze nas tak nazywasz?! — zawołał d’Artagnan, którego uszy bardzo niemile drażniła nazwa „fałszerza pieniędzy“.
— Przebacz mi, jaśnie panie, że mówię o tem, ale będzie to właśnie mojem usprawiedliwieniem. Władze nastraszyły mię, a wiadomo panu, że oberżysta zmuszony jest liczyć się z żądaniami urzędników.
— Ale pytam się raz jeszcze, gdzie jest ów szlachcic? co się z nim stało? żyje, czy zginął?
— Cierpliwości, jaśnie panie; dochodzimy już do tego. Widziałeś pan sam początek tych wydarzeń. Pański pospieszny odjazd — mówił chytrze oberżysta, co nie uszło uwagi d’Artagnana — zdawał się jeszcze potwierdzać podejrzenia. Szlachcic, przyjaciel pański, bronił się rozpaczliwie, a na domiar nieszczęścia służący jego wdał się w spór z wysłańcami władzy, przebranymi za chłopaków stajennych...
— Ach! łajdaki! — krzyknął d’Artagnan, — byliście wszyscy w zmowie! I nie wiem, co mię jeszcze powstrzymuje, żem was wszystkich nie wytępił co do nogi.
— Nie, jaśnie panie, nie byliśmy w zmowie, i zaraz przekonasz się pan o tem. Pański przyjaciel... przepraszam, że nie wymieniam szlachetnego nazwiska, jakie zapewne nosi, ale niestety nie znam go wcale... otóż przyjaciel pański, dwoma wystrzałami z pistoletów uczyniwszy dwóch ludzi niezdolnymi do walki, zaczął się cofać, broniąc się szpadą, przyczem zranił jeszcze jednego z moich ludzi, a mnie samego ogłuszył, uderzywszy płazem...
— Czy skończysz raz, hyclu? — zawołał zniecierpliwiony d’Artagnan. — Mów mi natychmiast, co się stało z Atosem!
— Otóż, cofając się i walcząc dalej, jak to już jaśnie panu mówiłem, trafił na drzwi, wiodące do piwnicy. Ponieważ zaś były otwarte, schronił się tam, przekręcił klucz w zamku i zabarykadował się wewnątrz. Stamtąd nie mógł już umknąć, więc pozostawiono go w spokoju.
— Tak — rzekł d’Artagnan, — nie zależało im na tem, aby go zabić; chciano go tylko uwięzić.
— Wielki Boże! uwięzić? Ależ on sam się, jaśnie panie, uwięził! przysięgam panu! Przedtem zaś uczynił straszne spustoszenie: jednego człowieka zabił na miejscu, a dwóch innych ciężko poranił. Zabitego i obu rannych zabrali ich towarzysze, i nie wiem, co się później z nimi stało. Co do mnie, to odzyskawszy przytomność, udałem się do pana gubernatora, opowiedziałem mu wszystko, co zaszło, i zapytałem, co mam uczynić z więźniem. Ale pan gubernator zrobił taką minę, jakby spadł z księżyca, i oświadczył mi, że nie wie nic zgoła o całej tej sprawie i że rozkazy, jakie otrzymałem, nie pochodziły od niego. Co więcej, zagroził mi gubernator, że każe mię powiesić, gdybym się ośmielił twierdzić wobec kogoś, że i on był zamieszany w tę sprawę. Widocznie pomyliłem się i zatrzymałem kogoś innego, podczas gdy ten, kogo należało uwięzić, umknął.
— Ale pytam, co się dzieje z Atosem? — zapytał podniesionym głosem d’Artagnan, którego niecierpliwość spotęgowała się jeszcze, gdy usłyszał o niedbałości władz w tej sprawie. — Mów mi, gdzie jest Atos!
— Ponieważ pragnąłem jak najrychlej naprawić niesprawiedliwość, popełnioną względem więźnia — opowiadał dalej oberżysta, — pospieszyłem natychmiast do piwnicy, aby go uwolnić. Ach! panie! to nie człowiek, to dyabeł wcielony ten pan Atos! Kiedym mu zaproponował wypuszczenie na wolność, posądził mię, że zastawiam na niego sidła, i oświadczył, że, wyjdzie z piwnicy pod pewnymi warunkami. Zgodziłem się na to z pokorą, bo stało się jasnem, że, podnosząc rękę na muszkietera Jego Królewskiej Mości, naraziłem się na smutne następstwa. Odpowiedziałem tedy, że przyjmę wszystkie jego warunki. „Najpierw — rzekł — przyszlecie mi tu mojego służącego w pełnem uzbrojeniu.“ Pospieszyłem wypełnić to polecenie, bo, jak pan pojmuje, byłem gotów uczynić wszystko, czegoby zażądał pański przyjaciel. Pan Grimaud... powiedział nam swe nazwisko, aczkolwiek jest tak małomówny... pan Grimaud zatem zeszedł do piwnicy, chociaż był ciężko ranny, a pan jego, wpuściwszy go do wnętrza, zabarykadował z powrotem drzwi, nakazując mi, abym siedział dalej w sklepie...
Ale ostatecznie gdzie jest Atos? — krzyknął d’Artagnan. — Odpowiadaj mi natychmiast, gdzie jest Atos!
— W piwnicy, jaśnie panie.
— Jakto, nieszczęsny?! więzisz go w piwnicy do tego czasu?
— Ależ niech mię Pan Bóg broni! nie, panie! Ja miałbym go więzić w piwnicy?! Jaśnie pan nie wie, jakie on mi tam szkody wyrządza. Ach! gdybyś pan potrafił nakłonić go do wyjścia stamtąd, byłbym panu wdzięczny aż do śmierci... czciłbym pana, jako mojego dobroczyńcę...
— Więc go tam jeszcze znajdę?
— Tak jest, panie. Uparł się tam pozostać. Codziennie podajemy mu przez okienko zapomocą wideł chleb i mięso, o ile tego zażąda. Ale, niestety, nie chlebem on i nie mięsem głównie się żywi. Pewnego dnia próbowałem zejść do piwnicy w towarzystwie dwóch moich pachołków. Zaledwieśmy się znaleźli u wejścia do piwnicy, porwał go straszny gniew, i uszu naszych dobiegł szczęk nabijanych pistoletów oraz muszkietu, w który uzbroił swego służącego. Zatrzymaliśmy się, pytając, jakie są jego życzenia, a on oświadczył, że posiadają czterdzieści nabojów i wystrzelają je do ostatniego, a nie pozwolą komukolwiek przestąpić progu piwnicy. Na taką groźbę udałem się ze skargą do gubernatora, a ten mi, proszę pana, odpowiedział, że zasłużyłem na to, co mię spotyka, i że będę miał dzięki temu nauczkę, jak niebezpiecznie jest ubliżać wielkim panom, popasającym w mojej gospodzie...
— A więc od owego czasu... — rzekł d’Artagnan i, nie dokończywszy, wybuchnął śmiechem na widok płaczliwej miny oberżysty.
— Od owego czasu, panie — powtórzył karczmarz, — wiedziemy możliwie najsmutniejszy żywot. Albowiem trzeba panu wiedzieć, że wszystkie nasze zapasy znajdują się w piwnicy: jest tam wino w butelkach i w beczkach, piwo, oliwa, korzenie, słonina, salcesony i inne dobre rzeczy. Ponieważ zaś nie możemy się tam dostać, musimy odmawiać jadła i napitku podróżnym, przybywającym do gospody, a wskutek tego oberża z dnia na dzień podupada... I jeżeli pański przyjaciel jeszcze z tydzień posiedzi w piwnicy, odejdę stąd z torbami...
— Dobrze ci tak, hultaju! Powinieneś był poznać z naszego wyglądu, że jesteśmy porządnymi ludźmi, a nie fałszerzami pieniędzy.
— Tak jest, panie, przyznaję — odparł gospodarz. — Ale niechno pan posłucha... Znowu wpada we wściekłość...
— Musiano go niewątpliwie czemś zaniepokoić — zauważył d’Artagnan.
— Czyż może być inaczej? — jęknął oberżysta. — Przybyło do nas właśnie dwóch panów angielskich.
— Więc cóż z tego?
— Anglicy, jak panu wiadomo, lubią dobre wina, a ci dwaj zażądali najlepszego. Żona moja prawdopodobnie zaniosła prośbę do pana Atosa, aby pozwolił jej wejść do piwnicy i zadośćuczynić życzeniu tych panów, a on, jak zazwyczaj, odmówił. Na miłosierdzie boskie! słyszy pan? piekielna wrzawa!
Istotnie d’Artagnan usłyszał okropny hałas, dochodzący od strony piwnicy. Powstał z krzesła i, prowadzony przez gospodarza, załamującego ręce, zbliżył się ku wejściu do piwnicy w towarzystwie Plancheta, który odwiódł kurek u swego muszkietu.
Tymczasem obaj szlachcice trzęśli się od gniewu; przebyli ogromny kawał drogi i umierali z głodu i pragnienia.
— Ależ to prawdziwa tyrania — wołali płynnie po francusku, aczkolwiek z pewnym cudzoziemskim akcentem, — żeby jakiś szaleniec nie pozwalał tym dobrym ludziom wziąć własnego ich wina! Trzeba wyważyć drzwi, a jeżeli będzie zanadto szalał, zabijemy go.
— Hola, panowie! zwolna! — rzekł na to d’Artagnan, dobywając z za pasa pistolety. — Nie zabijecie tu nikogo, jeśli łaska.
— Owszem! — ozwał się z poza drzwi spokojny głos Atosa, — niechno mi się tylko pokażą ci zjadacze niewiniątek, a zobaczymy, kto kogo zabije.
Aczkolwiek obaj Anglicy mieli wygląd dzielnych ludzi, to jednak na tę groźbę spojrzeli po sobie z wahaniem; możnaby pomyśleć, że w piwnicy siedzi jeden z tych mitycznych ludożerców, olbrzymich bohaterów z baśni ludowej, do którego pieczary nikt się nie waży wejść bezkarnie.
Po chwili milczenia jednak zawstydzili się Anglicy swej niepewności, i jeden z nich, energiczniejszy, zeszedłszy po pięciu czy sześciu stopniach schodowych, kopnął nogą w drzwi z taką siłą, że mógłby mur rozwalić.
— Planchecie — zawołał d’Artagnan, odciągając kurki pistoletów, — biorę na cel tego, stojącego na górze; ty mierz do tego na dole.
A następnie rzekł do Anglików:
— Skoro panowie pragniecie walki, będziecie ją mieli!
— Wielki Boże! — zakrzyknął z głębi piwnicy Atos, — zdaje mi się, że słyszę głos d’Artagnana...
— Istotnie, przyjacielu — odpowiedział d’Artagnan również podniesionym głosem, — to ja jestem.
— A więc — wołał Atos — zabierzmy się wspólnie do tych burzycieli murów.
Na te słowa Anglicy ujęli szpady w ręce, gotując się do obrony, ale się wnet spostrzegli, że wzięci są we dwa ognie, i jeszcze raz zawahali się na chwilę. Duma jednak, jak poprzednio, wzięła w nich górę; drugie uderzenie nogą rozszczepiło drzwi piwnicy na całej ich długości.
— Usuń się, d’Artagnanie! usuń się, bo strzelam! — wołał Atos.
— Panowie — rzekł d’Artagnan, którego rozwaga nie opuszczała nigdy, — panowie, zastanówcie się! Atosie, nie gorączkuj się! Panowie! w niemiłą sprawę wmieszaliście się i możecie wyjść z niej pokonani. Oto mój służący i ja trzykrotnie damy do was ognia, a i z piwnicy radnie tyleż strzałów; prócz tego mamy jeszcze szpady, któremi, mogę panów zapewnić, zarówno mój przyjaciel, jak i ja, posługujemy się zupełnie przyzwoicie. Pozwólcie mi załagodzić to nieporozumienie, a daję słowo honoru, że za chwilę będziecie już mieli czem ugasić pragnienie.
— O ile tu jeszcze coś pozostało — zawołał z humorem Atos.
Oberżysta uczuł, że zimny pot oblewa mu plecy.
— Jakto „o ile jeszcze co pozostało“? — wybełkotał z rozpaczą.
— Do licha! pozostało napewno — odpowiedział d’Artagnan; — bądź pan spokojny. Przecież we dwóch nie wypili całej piwnicy. — Do Anglików zaś rzekł: — Panowie, schowajcie szpady do pochew.
— Dobrze, a pan niech włoży pistolety za pas.
— Najchętniej.
I d’Artagnan dał przykład, a równocześnie zwrócił się do Plancheta i kazał mu opuścić muszkiet.
Anglicy pozwolili się przekonać i, pomrukując, schowali szpady do pochew, poczem zostali poinformowani o całej historyi uwięzienia Atosa; ponieważ zaś byli dobrą szlachtą, więc uznali, że wszelką winę ponosi w tym wypadku oberżysta.
— Obecnie — rzekł d’Artagnan — idźcie panowie do swego pokoju, a za dziesięć minut, ręczę słowem, przyniosą wam tam wszystko, czego tylko zapragniecie.
Anglicy skłonili się i odeszli.
— Jestem już teraz sam, kochany Atosie — rzekł d’Artagnan, — proszę cię zatem, otwórz drzwi.
— Za chwilę ci otworzę — odparł Atos.
I wnet rozległ się łoskot odrzucanych klepek oraz belek, stanowiących obwarowanie twierdzy Atosa, które rozwalał sam oblężony. Po chwili zaś rozwarły się drzwi piwnicy, i pojawiła się w nich wybladła twarz jego.
Szybkiem spojrzeniem rozejrzawszy się dokoła, otworzył ramiona ku d’Artagnanowi, który rzucił mu się na szyję i uścisnął serdecznie. Gdy jednak następnie d’Artagnan chciał wyprowadzić przyjaciela z wilgotnej kryjówki, spostrzegł, że Atos chwieje się na nogach.
— Jesteś ranny? — zapytał go.
— Ależ bynajmniej; jestem tylko pijany, jak bela... oto wszystko. Bo rzeczywiście nigdy chyba nikt nie pracował na to gorliwiej odemnie. Gospodarzu, ja sam wypiłem conajmniej pięćdziesiąt flaszek...
— Wielkie nieba! — zakrzyknął oberżysta. — Jeżeli służący pański w dodatku wypił tylko połowę tego, jestem zrujnowany...
— Mój Grimaud jest służącym z dobrego domu i nie ośmieliłby się nigdy przejmować moich zwyczajów; pił prosto z beczki... Ale, zdaje mi się, zapomniał zasadzić czopa z powrotem... Słyszycie, jak się leje?...
D’Artagnan parsknął śmiechem, który zaniepokojenie oberżysty przemienił w gorączkę.
W tej samej chwili poza plecami Atosa ukazał się Grimaud z muszkietem na ramieniu, chwiejący się na nogach i z bezwładną głową, podobny do pijanych satyrów na obrazach Rubensa; z przodu i z tyłu zlany był jakimś gęstym płynem, w którym oberżysta rozpoznał najlepszą swoją oliwę.
Wyszli wreszcie z piwnicy i, przeciągnąwszy przez wielką izbę, rozgospodarowali się w najlepszym w całej oberży pokoju, który d’Artagnan zajął prawem pierwszeństwa.
Tymczasem oberżysta i jego żona pobiegli z latarkami w ręku do piwnicy, dokąd przez tak długi czas mieli wstęp wzbroniony.
Straszny widok przedstawił się tutaj ich oczom.
Poza obwarowaniem, które Atos dla utorowania sobie wyjścia sam zburzył, a które składało się z mnóstwa klepek, belek i próżnych antałków, rozmieszczonych wedle wszelkich prawideł sztuki obronnej, widać było tu i ówdzie walające się w kałużach wina i oliwy kości z całych spożytych szynek, lewy kąt piwnicy zawalony był potłuczonemi flaszkami, a beczka, której kran zapomniano zamknąć, traciła przez ten otwór ostatnie krople krwi swojej. Niby na polu bitwy, jak powiedział jeden ze starożytnych poetów, panował obraz zniszczenia i śmierci. Z pięćdziesięciu salcesonów, które wisiały przedtem u pułapu, pozostało zaledwie dziesięć.
Rozpaczliwe jęki oberżysty i jego żony, gdy to spostrzegli, przebiły sklepienia piwnicy i, dobiegłszy uszu znajdujących się na górze dwóch przyjaciół, wzruszyły serce d’Artagnana. Atos ani drgnął.
Po rozpaczy jednak gospodarza przyszła na niego wściekłość. Oszalały, uzbroiwszy się w rożen, wpadł do pokoju, zajętego przez wojowniczych swych gości.
— Wina! — zawołał Atos, zoczywszy go.
— Wina?! — powtórzył pytająco osłupiały oberżysta, — wina?! Ależ wypiłeś mi go pan za sto przeszło pistolów; jestem zrujnowany, zgubiony, doprowadzony do żebraczego kija...
— Cóż na to poradzić? — odrzekł Atos; — mieliśmy nieustannie pragnienie.
— Gdybyście panowie byli chociaż poprzestali na tem; ale potłukliście mi tyle flaszek.
— Popchnąłeś mnie pan na nie; pańska to wina.
— Przepadła wszystka moja oliwa!
— Oliwa jest środkiem gojącym, a biedny Grimaud musiał opatrywać rany, które mu z pańskiej winy zadano.
— Wszystkie moje salcesony pożarte!
— Bo w piwnicy jest niesłychana liczba szczurów.
— Zapłacisz mi pan za to wszystko! — krzyknął wreszcie zrozpaczony gospodarz.
— Potrójny ośle! — zawołał Atos, podnosząc się z krzesła, natychmiast jednak osuwając się na nie z powrotem, gdyż sił mu zabrakło.
D’Artagnan pospieszył mu na pomoc, wznosząc jednocześnie szpicrutę nad plecami gospodarza.
Oberżysta cofnął się i wybuchnął płaczem.
— To pana nauczy — mówił d’Artagnan — obchodzić się nieco grzeczniej z gośćmi, jakich ci Bóg zsyła.
— Bóg?! Powiedz pan raczej: dyabeł.
— Mój drogi przyjacielu — oświadczył na to d’Artagnan. — Jeżeli w dalszym ciągu będziesz rozdzierał nasze uszy swymi wrzaskami, zamkniemy się wszyscy czterej w twojej piwnicy, aby sprawdzić, czy szkoda jest rzeczywiście tak wielka, jak twierdzisz.
— Tak jest, panowie! zbłądziłem! wyznaję to szczerze — rzekł w odpowiedzi gospodarz. — Ale dla każdego grzesznika jest zmiłowanie; jesteście wielkimi panami, a ja biednym oberżystą, więc miejcie litość nademną.
— Ach! — ozwał się Atos, — mówiąc w ten sposób, rozczulasz mię, i łzy gotowe popłynąć z mych oczu, jak wino z twoich antałków. No, gospodarzu, nie taki dyabeł straszny, jak się wydaje. Chodź tutaj; pogadamy.
Oberżysta zbliżył się z niepokojem.
— Chodź, powtarzam, i nie bój się — ciągnął dalej Atos. — W chwili, gdy miałem ci uiścić zapłatę, położyłem kieskę na stole.
— Tak, jaśnie panie.
— Kieska ta zawierała sześćdziesiąt pistolów. Gdzie ona jest obecnie?
— W depozycie sądowym, jaśnie panie; oświadczono mi wówczas, że pieniądze te są fałszywe.
— Postaraj się zatem, aby zwrócono kieskę, i weź sobie te sześćdziesiąt pistolów.
— Ba! Jaśnie panu wiadomo przecie, że sąd nie wypuszcza już tego, co raz dostanie w swe ręce. Gdyby to jeszcze były istotnie fałszywe pieniądze, możnaby mieć jakąś nadzieję; na nieszczęście, są one prawdziwe sztuka w sztukę.
— Ułóż się tedy z sądem, mój dobry człowieku. Mnie to już nic nie obchodzi. Pozatem zresztą nie mam ani grosza.
— Czekajcie — przerwał d’Artagnan. — Gdzie jest koń Atosa?
— W stajni.
— Ile może być wart?
— Pięćdziesiąt pistolów, co najwięcej.
— O, nie, przyjacielu! wart jest osiemdziesiąt. Weź go sobie, i kwita!
— Jakże to, d’Artagnanie? — zapytał Atos, — sprzedajesz mojego konia? sprzedajesz mojego Bajazeta? A na czemże pojadę na wojnę? na Grimaudzie?
— Przyprowadziłem dla ciebie innego konia — odpowiedział d’Artagnan.
— Innego?
— Niezwykle wspaniałego! — zawołał oberżysta.
— Skoro więc mam innego, piękniejszego i młodszego, zabieraj sobie starego i daj nam pić.
— Jakiego wina panowie sobie życzą? — zapytał oberżysta z zupełnie już rozpogodzonem obliczem.
— Tego, które stoi w głębi przy krokwiach. Pozostało tam jeszcze dwadzieścia pięć flaszek; reszta się potłukła, gdy upadłem. Otóż przynieś nam sześć flaszek tego wina.
— To proch, nie człowiek! — szepnął oberżysta do siebie. — Jeżeli pobędzie tutaj z piętnaście dni i będzie płacił za to, co wypije, powetuję wszystkie swe straty.
— A nie zapomnij — zawołał d’Artagnan za odchodzącym gospodarzem — zanieść cztery flaszki tego samego wina owym dwom panom Anglikom.
— Tymczasem — zwrócił się Atos do d’Artagnana, — zanim podadzą nam wino, opowiedz mi, co się dzieje z resztą naszych towarzyszów.
D’Artagnan opowiedział pokrótce przyjacielowi, że odnalazł Portosa w łóżku ze zwichniętą nogą, Aramisa zaś, siedzącego przy stole między dwoma teologami. Właśnie kończył opowiadanie, gdy wszedł oberżysta, niosąc zamówione wino i szynkę, która, na jego szczęście, ocalała jeszcze w piwnicy.
— Dobrze — rzekł Atos, napełniając szklanki, — wypijmy więc za zdrowie Portosa i Aramisa. Ale cóż się z tobą samym działo, mój przyjacielu? Wydaje mi się, że masz coś niewesołego na sercu.
— Tak! — zawołał d’Artagnan, — jestem najnieszczęśliwszy z was wszystkich.
— Ty, nieszczęśliwy? d’Artagnanie, ty jesteś nieszczęśliwy? — pytał Atos. — Z jakiejże to przyczyny?
— Opowiem ci później.
— Później! a dlaczego nie teraz? Czy sądzisz może, że jestem pijany? Zapamiętaj sobie, d’Artagnanie, że myśl moja nigdy nie bywa tak jasna, jak właśnie wtedy, gdy napiję się wina. Mów zatem; nastawiam uszy.
D’Artagnan opowiedział mu swą przygodę z panią Bonacieux, której Atos wysłuchał bez zmarszczenia brwi, a gdy wreszcie przyjaciel skończył mówić, odezwał się:
— Wszystko to nędza! wszystko nędza!
Takie było zwykłe powiedzenie Atosa.
— Nazywasz to zawsze nędzą, drogi Atosie! — rzekł d’Artagnan. — A jednak nie przystoi tak mówić właśnie tobie, który nie kochałeś nigdy.
Znużone oczy Atosa rozbłysnęły nagle. Była to jednak tylko krótka błyskawica, bo zaraz stał się znowu ponurym i niepojętym, jak poprzednio.
— To prawda — rzekł spokojnie, — nie kochałem nigdy.
— Widzisz więc, człowieku o kamiennem sercu — mówił d’Artagnan, — że postępujesz niesłusznie, będąc tak bardzo surowym dla nas, którzy mamy serca wrażliwe.
— Serca wrażliwe i zranione — dorzucił Atos.
— Co mówisz?
— Mówię, że miłość jest loteryą, a ten, kto wygrywa, zyskuje śmierć! Powinieneś się czuć szczęśliwym, drogi d’Artagnanie, że przegrałeś; chciej mi wierzyć. A jeżeli posłuchasz dobrej rady, staraj się przegrywać zawsze.
— Zdawało mi się, że kocha mię tak bardzo.
— Zdawało ci się.
— Och, nie! Ona mię rzeczywiście kochała.
— Dziecko! Niema człowieka, któryby nie wierzył w to, że jest przez kobietę kochany, jak niema człowieka, któryby nie był przez nią oszukiwany.
— Z wyjątkiem ciebie, Atosie, ty bowiem nie miałeś nigdy ukochanej.
— To prawda — odparł Atos po chwili milczenia; — nie miałem takiej nigdy, nigdy... Ale pijmy!
— Będąc jednak takim filozofem, powinieneś mię pouczyć, wspomódz — mówił d’Artagnan. — Potrzebuję nauki i pociechy.
— Pociechy? w czem? — W mojej niedoli.
— Twoja niedola budzi śmiech we mnie — odpowiedział Atos, wzruszając ramionami. — Ciekawy jestem, cobyś powiedział, gdybym ci przytoczył pewną historyą miłosną.
— Swoją?
— Może któregoś z przyjaciół. Czyż to ci nie obojętne, czyją?
— Mów więc, Atosie, proszę.
— Pijmy, to będzie lepsze!
— Pijmy i opowiadaj.
— Niech i tak będzie — odrzekł Atos, wypróżniając i napełniając nanowo swą szklankę. — Te dwie rzeczy doskonale idą w parze.
— Więc słucham — rzekł d’Artagnan.
Atos zamyślił się, a w miarę, jak pamięć wywoływała wspomnienia, bladł coraz bardziej. W tem stadyum pijaństwa, w jakiem się znajdował, przeciętny pijak pada zazwyczaj, snem znużony. Atos natomiast myślał i marzył głośno, nie śpiąc. Ten lunatyzm pijaństwa miał w sobie coś przerażającego.
— Więc chcesz tego koniecznie? — zapytał.
— Proszę o to bardzo — odpowiedział d’Artagnan.
— Niech będzie zatem, jak pragniesz. Jeden z moich przyjaciół... powtarzam, jeden z moich przyjaciół, nie ja, zapamiętaj to sobie — zaczął Atos, ponuro westchnąwszy, — pewien hrabia, pochodzący z tej samej okolicy, skąd i ja pochodzę, to znaczy z Du Berry, szlachcic tak dobry, jak naprzykład taki Dandolo lub Montmorency, zakochał się, mając lat dwadzieścia pięć, w szesnastoletniej dziewczynie, pięknej, jak marzenie. Poprzez naiwność jej dziecięcego wieku tryskał umysł żywy, nie tyle kobiecy, ile poetyczny. Zamało powiedzieć, że się ona szlachcicowi owemu podobała; ona go wprost istotą swą upajała. Z bratem swym, który był księdzem, mieszkali razem w małem miasteczku. Byli w tej okolicy przybyszami, i nikt nie wiedział, skąd się tu wzięli. Ale wobec piękności dziewczyny i pobożności jej brata sąsiedzi byli im życzliwi, i nikomu nie przyszła do głowy złośliwa myśl badać, skąd są rodem. Zresztą krążyły pogłoski, że pochodzili z dobrej rodziny. Przyjaciel mój, który był panem na całą okolicę, mógł był uwieść ją, mógł porwać ją siłą; zależało to od jego woli. Bo i któżby się poważnie ujął za dwojgiem cudzoziemców, nikomu nieznanych! Na nieszczęście jednak był to człowiek uczciwy i poślubił ją... Osioł, głupiec, niedołęga...
— Dlaczego? przecie ją kochał? — zdziwił się d’Artagnan.
— Zaczekaj — rzekł Atos. — Hrabia wprowadził ją na swój zamek i uczynił najpierwszą damę w całej okolicy. A przyznać trzeba, że umiała się doskonale na tem stanowisku zachować.
— Więc? — pytał d’Artagnan.
— Otóż pewnego dnia, gdy była z mężem na polowaniu — opowiadał dalej Atos przytłumionym głosem i mówiąc coraz to szybciej, — spadła z konia i zemdlała. Hrabia pospieszył jej na pomoc, a że dusiły ją suknie, przeciął materyę sztyletem i obnażył jej ramiona. I zgadnij, d’Artagnanie, co było na jednem z tych ramion — rzekł Atos, wybuchając śmiechem.
— Skądże mogę wiedzieć? — odpowiedział d’Artagnan.
— Rysunek lilii — dokończył Atos. — Była napiętnowana.
I mówiąc to, jednym haustem wychylił kielich, który trzymał w ręku.
— Co mówisz? — zawołał d’Artagnan. — To okropne!
— Mówię szczerą prawdę. Tak, mój drogi! anioł okazał się demonem. Nieszczęsna dziewczyna była złodziejką.
— Cóż wobec tego uczynił hrabia?
— Hrabia był wielkim panem i miał w swych dobrach prawo życia i śmierci nad mieszkańcami. Obdarł więc do reszty suknie z hrabiny, związał jej ręce na plecach i powiesił nieszczęsną na drzewie.
— Co mówisz, Atosie! Wszakże to było morderstwo! — zawołał d’Artagnan.
— Tak jest, morderstwo, nic innego — rzekł Atos, blady, jak trup. A następnie dodał: — Ale, jak mi się zdaje, zbraknie nam wina.
I pochwyciwszy za szyjkę ostatnią butelkę, jaka jeszcze pozostała, wychylił jednym łykiem całą jej zawartość, jak gdyby to była najzwyczajniejsza szklanka, poczem opuścił głowę i ukrył ją w dłoniach. D’Artagnan stał przed nim, nie ochłonąwszy jeszcze ze zgrozy, jaką go przejęło opowiadanie.
— To wyleczyło mnie z wszelkich uczuć ku pięknym, poetycznym i miłośnie usposobionym kobietom — mówił Atos, powstając z krzesła i nie myśląc bynajmniej usprawiedliwiać hrabiego. — Niechże Bóg chroni od nich i ciebie! A teraz pijmy!
— Zatem ona umarła? — wyjąkał d’Artagnan.
— A cóż się stało z jej bratem? — pytał dalej nieśmiało d’Artagnan.
— Z bratem?
— Tak jest, z tym księdzem?
— Och! dowiadywałem się o niego, aby go także powiesić; ale uprzedził mię i opuścił probostwo o dzień wcześniej.
— Czy dowiedziano się przynajmniej, kto był ten nędznik? — pytał jeszcze d’Artagnan.
— Był to bezwątpienia pierwszy kochanek i wspólnik dziewczyny, zacny osobnik, podający się za księdza może właśnie w tym celu, aby wydać tę swą kochankę zamąż i zapewnić jej los szczęśliwy... Nie wiem, co się z nim stało; ale mam nadzieję, że został poćwiartowany.
— Mój Boże! — westchnął d’Artagnan, oszołomiony całkiem tą straszną opowieścią.
— Zjedz trochę szynki, d’Artagnanie; jest doskonała — rzekł Atos, odcinając spory kawał i kładąc młodemu człowiekowi na talerz. — Jaka szkoda, że nie znalazłem ze czterech takich w piwnicy! Wypiłbym wina o pięćdziesiąt flaszek więcej.
D’flrtagnan nie mógł już dłużej znieść tej rozmowy; czuł, że doprowadziłaby go do najwyższego stopnia rozdrażnienia. Opuścił więc głowę na ręce i udał, że zasypia.
— Dzisiejsi młodzi ludzie nie umieją już pić — rzekłAtos, spoglądając na niego z litością. — A jednak ten jest jednym z najdzielniejszych...