Tryumf wiary/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tryumf wiary
Podtytuł Obrazek historyczny z czasów Mieczysława Pierwszego
Wydawca Drukarnia Synów St. Niemiry
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII

Już słońce było wysoko na niebie i w podwórzu gwar i wrzawa rozlegała się wesoła, gdy starzec zbudził się ze snu ciężkiego, w którym obraz zamordowanego brata Wacława ciągle mu się przesuwał przed oczyma. Wtem weszła do sypialni jego Dąbrówka, strojnie ubrana, z wesołym uśmiechem na ustach.
— Dąbrówko! — rzekł kniaź zdziwiony jej wesołością — a widziałaś się z księdzem Prokopem?
— Idę od niego Miłościwy ojcze i panie.
— Cóż ty na to? czy chętnie pójdziesz, niosąc krzyż między pogany?...
— Tak, pójdę z ochotą — zawołała Dąbrówka. — Mieszko strasznym mi się nie wydaje...
— A nie żal ci będzie Hradczyna i Pragi? — zapytał smutnie — i mnie ojca starego, sióstr i braci?...
— O żal okrutny — zawołała Dąbrówka — ale wszakże sam Pan Bóg powołuje mnie do świętego posłannictwa, abym wiarę Chrystusa krzewiła między pogany...
— Idź więc, idź — rzekł stary ze łzami w oczach — niech cię Bóg błogosławi! A teraz chodźmy do gościa...
I stary kniaź klasnął na sługi aby go obierać przyszli.
Dąbrówka wyszedłszy z sypialni ojca, weszła na salę gościnną, gdzie już Mieszko czekać się na nią zdawał.
— Piękna kniahini — rzekł śmiało — my poganie wierzymy w dolę i losy. Od wczorajszego wieczora wierzę ja, że los mi przebaczył was za małżonkę... Kłaniałem się ojcu waszemu... on mnie odesłał do was... Powiedzcie, chcecie mnie za męża?
Dąbrówka spojrzała mu w oczy z uśmiechem.
— Choćbym was i nie chciała, to muszę wziąć, kiedyście mi wczoraj narzucili pierścień... Ale mówiłam wam wczoraj, że u mnie służba ciężka. Myślicie, że pojadę na gród, gdzie pełno niewiast, że siódma czy dziesiąta siądę z niemi? Jam przecież Bolesławowi córa i chrześcijanka, a u nas obyczaj mieć jedną żonę i jednego męża.
— Nie będzie na grodzie nikogo oprócz was Miłościwa kniahini, i służby waszej.
— Pierwej chrzest, potem wesele — dodała Dąbrówka.
Mieszko się zachmurzył.
— Weźcie mnie poganinem — rzekł — i najej wróćcie na wiarę waszą. Nie wzdragam się przyjąć, ale ludzi moich i naród muszę wziąć w kluby, abyśmy ja i wy nie przypłacili głową... Jeżeli ufacie mi, pójdziecie ze mną.
Spojrzał jej w oczy: westchnęła i kładąc rękę w jego dłoń rzekła.
— Wierzę wam i pójdę z wami.
Na te słowa Mieszko objął ją ramieniem i ucałował.
W tej samej chwili wszedł stary Bolko ze swym dworem na salę. Dąbrówka wyrwała się z objęć Mieszka i uciekła, on w ramię starego ojca pocałował a potem uściskał brata.
Na całym grodzie wnet wiedziano, że Dąbrówka kniaziowi polańskiemu przyrzeczona. Śpiewy i okrzyki rozlegały się po Hradczynie, a z niego popłynęły na miasto.
Wśród ogólnej wesołości nikt nie zważał na kilku przybyłych z Mieszkiem ludzi, którzy smutni i jakby strwożeni stali na uboczu. Stojgniew a za nim Wojsław, koniuszy, obaj wybiegli niepostrzeżenie na podwórze i podali sobie ręce.
— Jam się tego spodziewał — zawołał Stojgniew — jadąc tu wiedziałem, co nas czeka... ale wiem też, co jego czeka! — dodał zaciskając pięści...
— Gdy Dobrosławy i Własty zaczęły nam się kręcić u dworu, czułem, co z nimi idzie... Niewola... Bóg obcy...
Rozśmiał się Wojsław.
— Niedoczekanie ich — rzekł. — Wracajmy. Naradzimy się w drodze, a w domu będziemy wiedzieli, co robić...
Podali sobie znów ręce. Wojsław twarz obojętną ułożywszy, powrócił znowu do Mieszka. Włast przez cały dzień się nie pokazywał, a nie był też potrzebnym. Jako kapłan zaraz z wieczora zapukał do księży przy kościele św. Wita, prosząc ich o gościnę. Ze zdumieniem i radością przyjęto go u wraz z Ojcem Gabryelem, który złamany drogą legł zaraz na spoczynek.
Włast, a raczej Ojciec Mateusz, bo tak się tu syn Lubonia nazywał, oczekiwał z niecierpliwością następnego poranku, w którym po tak długiem od ołtarza oddaleniu miał znów bezkrwawą odprawić ofiarę. To też nazajutrz, ledwo słońce ukazało się na niebie, on już stał drżący i zapłakany przed ołtarzem; przy drugim Ojciec Gabryel odprawiał Mszę św., dziękując Bogu za cudowne niemal ocalenie.
Ojciec Mateusz ofiarę tak upragnioną poświęcił w duchu za nawrócenie swej rodziny i narodu. Lecz myśląc nad trudnem tem dziełem, płakał.
Wszystko jednak co go spotkać mogło, ofiarował Bogu i gotował się młody kapłan choćby na męczeństwo.
Dobrosław był daleko lepszej myśli, ufając, że Mieszko poczynać sobie będzie tak, żeby się na niebezpieczeństwo nie narażać.
Lecz napróżno starał się dodawać otuchy Włastowi. Ten wyznał Dobrosławowi, co słyszał w lesie, jadąc z Krasnejgóry, jak się tam odgrażano i wymieniano imię Stojgniewa. Przyznał więc Dobrosław, iż należało się przed Stojgniewem mieć na baczności, nie donosząc jednak o niczem kniaziowi.
Nazajutrz kniaź Mieszko udawał się w drogę z powrotem. Już konie stały w podwórzu, gdy obiad jeszcze podawano na pożegnanie. Wyszła i Dąbrówka do narzeczonego, aby mu dobre słowo dać na odjezdnem. Cały dwór Bolesława dla uczczenia gościa był na nogach, dziesięciu jezdnych dodano do orszaku, by przeprowadzili Mieszka do granicy łużyckiej. Tak więc wesoło i z miłością wielką rozstawali się — aż wreszcie cały poczet ruszył z Hradczyna uroczyście, przy okrzykach, które jeszcze długo słychać było.
Ani Dobrosław, ani Włast nie śmieli już potem słowa rzec kniaziowi, aby w podróży bacznym był na tych, co go otaczali. Do granicy też czeskiej, dopókąd im towarzyszyli ludzie Bolka, niebezpieczeństwa nie było.
Gdy ich obdarzonych odprawiono z pozdrowieniami do Pragi a kniaź sam pozostał z orszakiem, przypadł spoczynek w lesie dla skwaru, który tego dnia panował. Wszyscy się do snu pokładli.
Włast też, szukając cienia, odszedł i położył się w zaroślach, gdy wtem usłyszał tuż obok siebie cichą rozmowę. Leżąc w bujnej trawie widzianym być nie mógł, lecz poznał od razu, że to Stojgniew i Wojsław rozmawiali z sobą.
— Dziś na noclegu... czego dłużej czekać mamy? Jawna rzecz, że nas obcym zaprzedają...
— Czekajmy do domu — mówił Wojsław — Sydbora namówimy z nami.
— Aby zdradził? — rzekł Stojgniew, — Nie potrzeba nikogo. Śpiącemu oszczep w piersi wrażę i nim się przebudzi, ducha wyzionie! We dwóch im trzem damy radę. Dobrosław go prowadził, syn Lubonia jawnym jest chrześcijaninem. Widziałem go idącego do ich świątyni, obcującego z ich czarnymi wróżbitami.
Sprzeczali się jeszcze czas jakiś, lecz Stojgniew postawił na swojem i wyszli z zarośli, umówiwszy się, iż tej nocy spać nie będą, a gdy wszyscy zasną, zamordują kniazia i dwóch chrześcijan.
Włast, zimnym potem oblany, wstał i pospieszył do Dobrosława, aby mu o niebezpieczeństwie kniazia oznajmić.
Dobrosław stał z koniem swoim w miejscu, gdzie nikogo nie było, łatwo więc móg1 Włast opowiedzieć mu pochwyconą rozmowę.
Mieszko pod dębem, na wysłanem suknem miejscu, spoczywał spokojnie. Dobrosław budzić go nie śmiał, ale stanął na straży, by się zbliżyć natychmiast, gdy się kniaź zbudzi.
Włast poszedł krążyć dalej, aby innych przed czasem nie dopuścić. Szczęściem rżenie koni zbudziło wkrótce Mieszka i Dobrosław pospieszył ostrzedz go o grożącem niebezpieczeństwie.
Mieszko, usłyszawszy o spisku na swe życie, nie okazał najmniejszego poruszenia. Wstał i ręką odprawiając Dobrosława, słowa więcej nie rzekł.
Wnet dano znak, aby siadać na konie. — W drodze aż do nocy przez gęste przedzierając się bory, Mieszko najmniejszej po sobie nie okazywał trwogi. Późnym już wieczorem kazał się zatrzymać na nocleg w lesie: gdzie zdala widać było płynącą wśród skalistych brzegów Łabę.
Kniaź pod starą sosną posłanie sobie przygotować kazał, głośno zapowiadając Stojgniewowi, ażeby wszyscy wcześnie do snu się pokładli, gdyż wyruszą z pierwszym brzaskiem.
Wkrótce czarna noc wraz z ciszą posępną osłoniła obozowisko. Dobrosław i Włast z miejsc swoich podpełzli bliżej, aby być w razie potrzeby panu swemu z pomocą. Cisza panowała długo, zanim Mieszko silnie chrapać zaczął. W chwilę potem, siedząc zaczajeni w krzakach, usłyszeli, jak Stojgaiew i Wojsław wstali po cichu i skradać się poczęli ku miejscu, w którem kniaź spożywał.
Obaj mordercy stanęli już przy Mieszku, gdy nagle krzyk stłumiony się rozległ. Nadbiegający Dobrosław ujrzał, jak kniaź schwyciwszy Stojgniewa, gdy się ten najmniej spodziewał, obalił go, przygniótł, oburącz za gardło ścisnął i udusił.
Wojsław przelękły umknął w las na oślep.
Nim Włast i Dobrosław przybiegli Stojgniew już ducha wyzionął, a kniaź krzyknął, aby rozpalono ognie. Gdy pachołkowie ogień niecili, Mieszko stał spokojnie przy trupie, oglądając się, czy drugiego napastnika nie zobaczy. Wtem ogień zabłysnął a służba zbudzona ze snu nadbiegła; strach ogarnął wszystkich, nikt nie śmiał słowa wymówić.
Mieszko skinął na ludzi, aby trupa wrzucili do rzeki... Posłano szukać Wojsława, lecz go nigdzie nie znaleziono.
Gdy ciało Stojgniewa potoczyło się do rzeki, Mieszko słowa nie wymówiwszy, legł na posłanie, sparł się na ręku i odpoczywał. Ludzie przerażeni wrócili na swoje miejsca. Tak doczekano ranka.
O świcie dowództwo nad ludźmi objął Dobrosław; siedli wszyscy na konie i w milczeniu jechali w dalszą drogę ku domowi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.