Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wśród ogólnej wesołości nikt nie zważał na kilku przybyłych z Mieszkiem ludzi, którzy smutni i jakby strwożeni stali na uboczu. Stojgniew a za nim Wojsław, koniuszy, obaj wybiegli niepostrzeżenie na podwórze i podali sobie ręce.
— Jam się tego spodziewał — zawołał Stojgniew — jadąc tu wiedziałem, co nas czeka... ale wiem też, co jego czeka! — dodał zaciskając pięści...
— Gdy Dobrosławy i Własty zaczęły nam się kręcić u dworu, czułem, co z nimi idzie... Niewola... Bóg obcy...
Rozśmiał się Wojsław.
— Niedoczekanie ich — rzekł. — Wracajmy. Naradzimy się w drodze, a w domu będziemy wiedzieli, co robić...
Podali sobie znów ręce. Wojsław twarz obojętną ułożywszy, powrócił znowu do Mieszka. Włast przez cały dzień się nie pokazywał, a nie był też potrzebnym. Jako kapłan zaraz z wieczora zapukał do księży przy kościele św. Wita, prosząc ich o gościnę. Ze zdumieniem i radością przyjęto go u wraz z Ojcem Gabryelem, który złamany drogą legł zaraz na spoczynek.
Włast, a raczej Ojciec Mateusz, bo tak się tu syn Lubonia nazywał, oczekiwał z niecierpliwością następnego poranku, w którym po tak długiem od ołtarza oddaleniu miał znów bezkrwawą odprawić ofiarę. To też nazajutrz, ledwo słońce ukazało się na niebie,