Trucizny/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anna Zahorska
Tytuł Trucizny
Rozdział IV
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV

Wasilewicz wszedł do kawiarni, czując rzeźwość i napięcie wszystkich władz intelektualnych. Zdjął u portjera płaszcz paryski, trochę niemodny, ale pierwszorzędnie skrojony, z podszewką atłasową, choć przetartą. Oddał w ręce niezbyt uprzejmego fagasa żokiejkę, którą nosił dawniej, pozując na oryginalność, dziś z potrzeby.
Wszedł do zapchanej cukierni, gdzie na ścianach, wśród miękko ubryłowanych drzew ukazywały się światu niewiasty w falistych fryzurach.
Szedł do swego towarzystwa w kącie. Przyjęto go hałaśliwie.
— A, Jakim! Znowu miałeś le vin triste?
— Magnacie na dziesięciu gorzelniach, cóż ci pozostało na wspomnienie, prócz spirytusu, a i to rozcieńczonego?
— Jakim, dmuchnij! Jak babcię-Zachętę ze wszystkimi ramolami-mecenasami kocham, od niego nic a nic nie czuć ekstraktem z kartofli, żyta, winogron lub też innej roślinności...
— On wynalazł trunek upajający, a bez alkoholu.
— Opatentuję na twoją korzyść, jako że twa anemiczna łepetyna zniesie chyba tylko flaszki z pseudo obrazów Ozenfant’a i Jeanneret’a — odciął się Wasilewicz malarzowi, zasługującemu w zupełności na swój przydomek: Wymoczek.
Wasilewicz usiadł koło Prętkiewicza, czarnowłosego i smutnego literata, który zaczął go natarczywie lustrować.
— Narkotyzować się, narkotyzujesz — rzekł ten po chwili, — tylko nie wiem, czem?
— Już ty się nie baw w jasnowidzącego maga, przecież posłałeś psychologję do tysiąca Trockich — rozzłościł się Wasilewicz, poczem zamówił małą czarną zamiast zwykłej wiśniówki. Kelner przyjął to zamówienie z niejakiem osłupieniem.
Wasilewicz słuchał wypowiadanych dokoła zdań, pojmując je z zupełną jasnością, znajdując natychmiast trafne odpowiedzi. Cieszyło go to po wielu tygodniach ołowianego bezwładu mózgowego.
— Idzie twój cień — powiedział do niego Wymoczek — jak na swą funkcję, dość korpulentny.
W rzeczy samej zbliżał się do stolika Skrzeżetowicz, którego Wasilewicz przywlókł za sobą do tej kompanji. Wasilewicz spotkał go na uniwersytecie i pomógł mu do ukończenia studjów. Skrzeżetowicz uwielbiał go nie przez wdzięczność, a za silniejszą i bardziej od niego twórczą osobowość. Powtarzał on ślepo wszystkie gesty życiowe Wasilewicza. Obecnie wraz z Wasilewiczem mniejszościował po białorusku.
— W dziele sztuki wszystkiem jest konstrukcja — wywodził z inżynieryjną systematycznością niski awangardzista, — rozłożenie mas na płaszczyźnie, równowaga ich i ustosunkowanie, walory barwne, obciążenie mas, — wszystko to jest przedmiotem nieskończonych eksperymentów, badań, mozolnego dociekania. Dawniej istnieli męczennicy nauki, teraz są męczennicy sztuki. Żywot malarza — konstruktywisty — to męczeński trud z ciągłem tłumieniem niesforności intuicji.
— A pa sztoż tabie, panok, hetak mordowaćsia? — zapytał ze współczuciem podchmielony Skrzeżetowicz.
— Wyrźucić ze sztuki człowieka — marzył długowłosy poeta — wyrzucić z moich wierszy mnie, bo powiedzcie, co jestem ja? Maszyna dancingowo-alkoholiczna? Klisza do odbijania błota i sensacyj, ostatnia kolumna brukowego dziennika? Dlaczego psychika? Dlaczego „ja?“ Co jest we mnie wyższego od komina fabrycznego, a harmonijniejszego od gęglenia dzwonka tramwajowego? Czemu nie budować wierszy ze słów, jak z cegieł?
— A nie wyjdzie cegielnia, zamiast wiersza? — serjo poinformował się Skrzeżetowicz.
— Witalizm — oto jedyne hasło sztuki. Bierzmy życie, to materjalne, napęczniałe sokami ziemi, — wołał jasnowłosy chłopczyna z czupryną, zjeżoną rozpędem witalistycznym — życie dla życia, nie trzeba karmić tęsknot krwią naszej duszy.
— Było już w „Gaya Saber“ Nietzsche’go — mruknął Wasilewicz i stłumił ziewnięcie.
— Tęsknota tak nam się przejadła, że zacząwszy pisać wiersze, tępiłem ten wyraz, wypowiedziałem mu wojnę. Rwać się poza materjalne istnienie? Nonsens! — wywodził bardzo cywilizowany i kędzierzawy semita.
— Pływałem wczoraj łódką do Młocin — zwierzał się poeta Zapłotnik — czemuż to nie była dżonka i czemu nie zapłynąłem do Szanghaju? Wrzuciłem do skrzynki list na Placu Napoleona — ach, czemuż nie trafi na Jawę, do rąk malajskiej księżniczki?
— Co tam twoje egzotyzmy! Prawdziwy egzotyzm jest w naszym ludzie nieodkrytym, niepoznanym. Tam, jak w krynicy...
— I wywleczesz z tej krynicy tyleż fryg, niezgrabnie ciosanych, co chamstwa.
— Mójże salonowcze! Milcz o chamstwie, bo się ten tu obecny Wasilewicz, arystokrata, „apraszczeniec“ obrazi za chłopstwo. Świat bowiem stanął do góry nogami.
— Życie ma być poezją, a poezja życiem... Czyli patroszyć obszarników ma się nietylko w hymnach proletarjackich, lecz i zapomocą reformy rolnej, oraz wszelakich instrumentów metalowych, ku temu przydatnych.
— To trudno! Na to jest poezja proletarjacka!
— Poezja proletarjacka — zapiał Zapłotnik, — brzuchate baby i myczące krowy! Dziękuję za łaskę! Odrodzić pierwiastek piękna w poezji...
— Romantyzm, szczudła, księżyc, anioły... Mdło mi, lukrecja, sacharyna, śledź z czekoladowym sosem...
— Bracia Pegazy i Pacykarze, — gromko wieścił drobny poeta w kamizelce z bronzowej włóczki, — dość bohaterszczyzny, dość wielkoludów, wlokących głazy na budowę piramid. A stawiać domki na kooperatywy nie łaska? Nie chcę być wielki i stać z rozdartem sercem na Kalwarji.
— Lepiej kopać piłkę na boisku!
— Nie polemizujcie, gentelmani, — ozwał się flegmatycznie literat o angielskim wyglądzie, — sport to wielka rzecz. Serce świata przeszło z galerji i sal koncertowych na korty tenisowe, boiska i trasy. Jeżeli kino to dziesiąta muza, — sport to jedenasta.
— Tężyzna, materja, maszyna, tłum! Bicepsy wspaniałe, a w mózgach krach!
— Malarjo oraz głodomorjo literacka, możeby stylem mniej radjotelegraficznym? Przywróćcież nieszczęsnemu orzeczeniu należne w ludzkiej mowie prawa! Szober włosy rwie na głowie, chociaż nie jestem pewny, czy nie zrobił już z orzeczenia jakiej cechy cech!
— Ten Szober — to czrezwyczajka w filologji — z goryczą zaopinjował akademik z grupy literackiej „Jaszczur“, który miał z wyżwzmiankowanym profesorem nieporozumienia w zakresie morfologii.
Malarz z grupy „Tam-tam“ z przeraźliwie zgrzytliwą i melancholijną twarzą puścił w ruch rękę jakby kręcił niewidzialną korbę.
— Śmiejecie się, mówicie, kiedy ja was kręcę. Jesteście katarynki, nakręcone maszyny.
Hipnoza padła na zgromadzonych. Nerwy opanowała drewniana sztywność. Skrzeżetowicz zapytał wśród ponurego nastroju i nagłego znieruchomienia.
— Szto heta, hulańnia aj chautury?
— La noce ou les funerailles? — wyłożył na zachodnio-europejskie Wasilewicz i zwrócił się do Prętkiewicza.
— Chandra, spleen, rozdarcie. Mówisz, że sensu w sztuce nie trzeba. Skąd on w sztuce, kiedy i po za sztuką wszystko nonsens.
— Ach ty, Jakim, nic do ciebie nie przylgnie co istotne. Treść nie powinna pochłaniać formy. Kiedy jest nienasycenie formą, nie może być sztuki. Sens w zwykłem paseistycznem znaczeniu nie jest potrzebny.
— Uwikłasz się ty w abstrakcje, przemądrzysz i życie i sztukę. Wysuszysz się teorjami, jak cegła w piecu.
Ktoś deklamował arytmicznie:

Ozwały się syreny aut,
Tramwaj pluje światłem czerwonem na bruk,
Patrzę na samolotów start.
Mam parę rur zamiast nóg...

— Takby się chciało czasem prawdziwej poezji, — przemówił Wasilewicz.

— Co nazywasz prawdziwą poezją, dyletancie? — zapytał grobowym głosem malarz z grupy „Tam-Tam“.
— Nazywam, kiczarzu z fachu, taką poezję, w której gra żywiołowe uczucie. Naprzykład:

Dajcie mi wielkie stepów obszary,
Dajcie czarnego, jak noc, rumaka...

To śpiewa przynajmniej.
— Właśnie, — zjadliwie zauważył Prętkiewicz, — śpiewa, jak romans cygański. Wzrusza w tobie bebechy. Łezka liryczna, sentymencik... Zwietrzałe rekwizyta, zaszargane anachronizmy...
— Czy to anachronizm, że masz bebechy?
— Mam, ale nie w sztuce. Dzieło trzeba nasycić formą, do tego trzeba intelektu, nie bebechów.
— Chytrz się, chytrz! Ustawiłeś sobie kratę z żelaznemi kolcami i przedzierasz się przez nią. Ta krata — to twoje nic warte konstrukcje. Krwawisz się na kracie...
Ponury malarz przysunął się.
— A wiesz, toby można malować. Rozbić płaszczyznę obrazu na części geometryczne. Potraktować dwuwymiarowo...
Prętkiewicz powiedział bez uśmiechu:
— Jakim, w tobie coś jest, dyletancie. Szkoda, że zabłąkałeś się na rozdrożu cywilizacji i nic z ciebie nie wyjdzie. Ty potrafisz tworzyć, ale czterowymiarowo.
Wasilewicz odburknął:
— A ty bezczasowo, bezprzestrzennie, z iracjonalnym racjonalizmem i bezwzględnym relatywizmem. Djabeł metafizyki wziął twoją poezję i zrobił z niej preparat na szkiełku.
Prętkiewicz ziewnął.
— Chodź, wykolejony zżeraczu własnej fortuny, dosyć paseizmu i awangardy. Pójdziemy w aleje.
Wyszli. Za nimi powlókł się Skrzeżetowicz.
— Jakim, widzisz, i oni mówią, że ty potrafisz tworzyć, — bełkotał, czepiając się rękawa Wasilewicza i zaglądając mu w oczy z adoracją.
Wasilewicz odepchnął go łagodnie.
— Ten człowiek ma wschodnią duszę, to niewolnik, który musi bić pokłony, — zauważył Prętkiewicz.
Skrzeżetowicz dosłyszał.
— Lionel wielbił Ryszarda — Lwie Serce, a Odyniec — Mickiewicza, a Skrzeżetowicz — Wasilewicza. Niewolnictwa niema — jest radość, że on wyższy odemnie! Ty tego nie rozumiesz, co ty zachodnio-europejska maszynko od paradoksów wiesz o miłości?
Zapadał lekki, niebieski zmierzch. Wśród kopuł kasztanów zwisały matowe kule latarniane. Feerycznie płonęła w oddali czerwona budka przystanku tramwajowego. Po dachu wielkiej kamienicy skakały reklamy świetlne.
Skrzeżetowicz zatrzymał się przed kasztanem widocznym w świetle latarni. Wskazywał na niego i bełkotał zająkliwie:
— Oto drzewo ukształtowane kubistycznie... Geometryczne kwiaty... Piramidalne... sama przyroda nie znosi paseizmu... Prawdę mówię, Jakim, czy nie?
— Bredzisz, jak zawsze — flegmatycznie odparł Wasilewicz.
— Cóż tam panna Antonina? — zapytał Prętkiewicz.
— Co, już sobie postawiłeś zagadnienie matematyczne: Antonina plus Wasilewicz równa się chwilowo niewiadomej? Psychologja logicznie ujęta wykracza poza czysty nonsens. Nie jesteś konsekwentny.
— Nie bój się, nie napiszę sztuki na twój temat, wyszłaby zbyt bebechowa. Więc cóż twój anioł-stróż, co ciebie ratuje od żony i alkoholu?
Wasilewicz milczał uparcie i ponuro.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Anna Zahorska.