Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Djabeł metafizyki wziął twoją poezję i zrobił z niej preparat na szkiełku.
Prętkiewicz ziewnął.
— Chodź, wykolejony zżeraczu własnej fortuny, dosyć paseizmu i awangardy. Pójdziemy w aleje.
Wyszli. Za nimi powlókł się Skrzeżetowicz.
— Jakim, widzisz, i oni mówią, że ty potrafisz tworzyć, — bełkotał, czepiając się rękawa Wasilewicza i zaglądając mu w oczy z adoracją.
Wasilewicz odepchnął go łagodnie.
— Ten człowiek ma wschodnią duszę, to niewolnik, który musi bić pokłony, — zauważył Prętkiewicz.
Skrzeżetowicz dosłyszał.
— Lionel wielbił Ryszarda — Lwie Serce, a Odyniec — Mickiewicza, a Skrzeżetowicz — Wasilewicza. Niewolnictwa niema — jest radość, że on wyższy odemnie! Ty tego nie rozumiesz, co ty zachodnio-europejska maszynko od paradoksów wiesz o miłości?
Zapadał lekki, niebieski zmierzch. Wśród kopuł kasztanów zwisały matowe kule latarniane. Feerycznie płonęła w oddali czerwona budka przystanku tramwajowego. Po dachu wielkiej kamienicy skakały reklamy świetlne.
Skrzeżetowicz zatrzymał się przed kasztanem widocznym w świetle latarni. Wskazywał na niego i bełkotał zająkliwie:
— Oto drzewo ukształtowane kubistycznie... Geometryczne kwiaty... Piramidalne... sama przyroda nie znosi paseizmu... Prawdę mówię, Jakim, czy nie?
— Bredzisz, jak zawsze — flegmatycznie odparł Wasilewicz.
— Cóż tam panna Antonina? — zapytał Prętkiewicz.