Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Takby się chciało czasem prawdziwej poezji, — przemówił Wasilewicz.
— Co nazywasz prawdziwą poezją, dyletancie? — zapytał grobowym głosem malarz z grupy „Tam-Tam“.
— Nazywam, kiczarzu z fachu, taką poezję, w której gra żywiołowe uczucie. Naprzykład:

Dajcie mi wielkie stepów obszary,
Dajcie czarnego, jak noc, rumaka...

To śpiewa przynajmniej.
— Właśnie, — zjadliwie zauważył Prętkiewicz, — śpiewa, jak romans cygański. Wzrusza w tobie bebechy. Łezka liryczna, sentymencik... Zwietrzałe rekwizyta, zaszargane anachronizmy...
— Czy to anachronizm, że masz bebechy?
— Mam, ale nie w sztuce. Dzieło trzeba nasycić formą, do tego trzeba intelektu, nie bebechów.
— Chytrz się, chytrz! Ustawiłeś sobie kratę z żelaznemi kolcami i przedzierasz się przez nią. Ta krata — to twoje nic warte konstrukcje. Krwawisz się na kracie...
Ponury malarz przysunął się.
— A wiesz, toby można malować. Rozbić płaszczyznę obrazu na części geometryczne. Potraktować dwuwymiarowo...
Prętkiewicz powiedział bez uśmiechu:
— Jakim, w tobie coś jest, dyletancie. Szkoda, że zabłąkałeś się na rozdrożu cywilizacji i nic z ciebie nie wyjdzie. Ty potrafisz tworzyć, ale czterowymiarowo.
Wasilewicz odburknął:
— A ty bezczasowo, bezprzestrzennie, z iracjonalnym racjonalizmem i bezwzględnym relatywizmem.