Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom III/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Pan Bolleau-Duvernet wzruszył ramionami.
— Miej się na baczności Jobin, ostrzegam, wyrzekł poważnie. Agent policyjny winien przedewszystkiem unikać złudzeń i paradoksów. Widzę że stoisz na fałszywej drodze. Chcesz przeczyć oczywistości, o jakiej człowiek ze zdrowemi zmysłami nie może wątpić na chwilę.
— Lecz panie sędzio, zaczął Jobin.
— Dość! przerwał tenże surowo. Nie mam ni czasu, ni chęci do dyskutowania z tobą. Zostałeś owładnionym, jak dziecko przez ludzi, których w ciągu dziesięciu minut znagłą do wyznania zbrodni. Gdzie jest waliza pana de Presles?
— W sądowej kancelarji.
— Cóż się w niej znajduje?
— Woreczek z biżuterją baronowej i torba podróżna wicehrabiego.
— Cóż jest w tej torbie?
— Nie wiem. Jest na klucz zamkniętą, a ponieważ zabraną została panu de Presles w chwili jego przyaresztowania, sądziłem, iż nie należy mi jej otwierać, aż w obecności pana sędziego.
— Przynieś te przedmioty i złóż je na mojem biurku. Powiedz mi od jak dawna zostali oboje zaaresztowani i czy nie porozumiewali się z sobą, jakem cię o to upominał.
— Nie zamienili z sobą ani jednego wyrazu.
— Dobrze! Idź do Conciergerie i rozkaż w mojem imieniu aby mi natychmiast dostawiono wicehrabiego de Presles, a sam zaczekaj na dalsze moje polecenia. Możesz mi być potrzebnym lada chwila.
Jobin niezadowolony, iż go tak źle zrozumiano, ukłonił się i wyszedł.
W dziesięć minut później Gilbert de Presles wszedł do gabinetu pana Boulleau-Duvernet.
Sędzia, wskazawszy ręką krzesło, stojące przed biurkiem, rzekł:
— Usiądź pan!
Gilbert spełnił polecenie.
— Panie, zaczął głosem, jakiemu napróżno dźwięk zwykły nadać usiłował, agent policyjny, wysłany wczoraj za pańskim rozkazem dla przyaresztowania mnie, dał poznać, że ciąży na mnie haniebne podejrzenie. Oskarżony jestem o kradzież! Zachodzi tu jakaś przerażająca pomyłka, jakieś straszliwe nieporozumienie.
Spieszę usprawiedliwić się z tyle niepodobnego zarzutu co najrychlej!
— Proszę zaczekać na zapytania, przerwał oschle sędzia. Panie pisarzu, pisz pan, dodał, zwracając się do siedzącego urzędnika. Po chwili Boulleau-Duvernet rozpoczął badanie.
— Pańskie nazwisko? zapytał.
— Gilbert, Ireneusz, wicehrabia de Presles.
— Wiek?
— Lat dwadzieścia siedm.
— Jesteś pan żonatym.
— Nie, kawalerem.
— Gdzie pan się rodziłeś?
— W zamku de Presles, w Pikardji.
— Zamek ten należy do pana?
— Został sprzedany przed piętnastoma laty, z chwilą nastąpionej likwidacji interesów.
— Gdzie pan mieszkasz?
— W Paryżu, Neuve des Mathurins Nr. 21.
— Czem się dotąd zajmowałeś?
— Uczęszczałem na kursa prawa i zdałem egzamina. Jestem adwokatem.
— Nie jesteś pan jednak zapisanym na tablicy porządkowej?
— Nie jestem i nigdy nie byłem.
— Cóż pan więc robisz?
— Nic.
— Jesteś bezczynnym. Musisz więc pan posiadać majątek?
— Bardzo mały. Mój ojciec stracił wszystko prawie na nieszczęśliwych spekulacjach. Odziedziczyłem tylko pięćdziesiąt tysięcy franków.
— To daje dwa tysiące pięćset liwrów renty. Z tak szczupłym funduszem trudno prowadzić światowe życie, jakie pan prowadzisz.
— Jeden z bliskich krewnych, mój wuj, markiz de Faverne, przychodzi mi z pomocą, wypłacając roczną pensję w ilości tysiąca talarów.
— Lecz czyż te pięć tysięcy pięćset franków wystarczają panu na konieczne potrzeby życia i koszta, eleganckiego pańskiego ubrania?
— Mam wiele znajomości pośród wyższego świata. Grywam szczęśliwie w wista.
— A! pieniądze z gry. I pan je rachujesz pomiędzy swoje dochody?
— Dla czego nie?
Nastąpiła chwila milczenia, poczem sędzia śledczy, patrząc w oczy panu de Presles, rzekł nagle:
— Pan jesteś kochankiem pani Worms?
Gilbert drgnął i zaczerwienił się.
— Nie, panie! odparł stanowczo. Nie, po sto razy nie! Pan znieważasz tę najuczciwszą z kobiet!
— Zaprzeczasz więc pan oczywistości?
— Gdzież jest ta oczywistość? wskazać mi proszę! Zachowuję dla pani Worms głęboką życzliwość, poszanowanie i poświęcenie bez granic. To głośno wyznaję i szczycę się z tego, lecz niepozwolę nikomu odnajdować czegośkolwiekbądź plamiącego w moich stosunkach z tą zacną kobietą!
— Powiedz mi pan proszę, badał dalej sędzia, na czem spędziłeś onegdajszy wieczór, począwszy od jedenastej godziny? Uprzedzam pana, by ci oszczędzić bezużytecznych wybiegów, że szczegółowe spędzanie przez ciebie tego czasu, wiem co do minuty.
— Dlaczego więc pytasz mnie pan o to?
— Nie przybyłeś pan tu ażeby mnie badać, lecz aby odpowiadać, zawołał groźnie sędzia. Odpowiadaj więc!
— A zatem, panie, wyjąknął wicehrabia, przybyłem w powozie, nieco przed północą, do furtki ogrodowej, znajdującej się po za pałacem barona Worms. Wszedłem do tego ogrodu.
— Miałeś pan klucz od tych drzwi?
— Miałem go, odparł Gilbert zaledwie dosłyszanym głosem.
— Otrzymałeś go od baronowej, ma się rozumieć, a ten ten klucz otwierał ci nie tylko ogród, ale i dom i sypialnię żony bankiera.
— Fałsz! zawołał Gilbert. Nigdy ani razu, przysięgam, nie przestąpiłem w nocy progów tego pałacu.
— Zatem, pan twierdzisz, że twoje nocne schadzki z panią Worms miały miejsce w ogrodzie?
— Tak panie, z różnicą, że to, co pan nazywasz schadzką, było tylko poufną pogadanką, trwającą kilka minut zaledwie.
— Powróćmy jednak do onegdajszego wieczora, zaczął sędzia. O północy znajdujesz się pan w ogrodzie. Baronowa przychodzi aby połączyć się z panem, wszakże tak
— Tak, panie.
— Cóż potem nastąpiło?
— Odprowadziłem panią Worms do powozu, który nas zawiózł do „Hotelu Brabant“ gdzie wziąłem dwa pokoje. Baronowa noc przepędziła w jednym z tychże a z rana wsiedliśmy razem na pociąg, jadący do Brukselli.
— Tym sposobem uwiozłeś pan żonę bankierowi i utrzymujesz, że pomiędzy tobą a tą kobietą istniały jedynie przyjacielsko braterskie stosunki.
— Utrzymuję, ponieważ jest to prawdą.
— Dla czego więc ją pan uwiozłeś?
— Ażeby ją wyswobodzić z opłakanej egzystencji, narzuconej jej przez męża, w jakiej pomimo całej bohaterskiej odwagi wytrwać dłużej nie była w stanie.
— Zatem pan Worms unieszczęśliwiał swą żonę?
— Tak, panie.
— W jaki sposób?
— Wszelkiemi jakie istnieją sposobami. Upokarzał ją z przerażającem okrucieństwem, wyrzucał jej w najbardziej gminnych wyrazach, że ją zbogacił, zaślubiając. Utrzymywał stosunki z kobietami najniższej kategorji i do tego stopnia posuwał swoją bezczelność, że te zhańbione istoty sprowadzał w głąb małżeńskiego domostwa.
— Stawiasz pan ważne dowody, w rzeczy samej, rzekł Boulleau-Duvernet, ale jak dotąd nie zostały one potwierdzonemi.
— Są to fakta publicznie znane, odparł Gilbert de Presles. Skandale, o jakich mówię, po kilkakrotnie się powtarzały. Sam nawet byłem świadkiem jednego z podobnych.
— Dobrze. Śledztwo to wykaże. Według słów pańskich, odegrywałeś pan rolę bezinteresownego pocieszyciela. pani Worms?
— Tak panie.
— Trudno uwierzyć, ażeby człowiek, tak jak pan młody, nie uczuł dla tyle pięknej i nieszczęśliwej kobiety głębszego uczucia po nad prostą przyjaźń.
— Nie analizowałem tego, co się we mnie działo, rzekł wicehrabia. Wiedziałem tylko, że mój najwyższy szacunek dla baronowej dorównywał mej dla niej życzliwości i poświęceniu bez granic. Oto wszystko, panie!
— Jakie pan miałeś nadal zamiary, gdyby ci się udało dostać na obczyznę? badał dalej sędzia.
— Postanowiłem podróżować z panią Worms, oboje pod przybranemi nazwiskami, a podróżować tak długo, dopóki wszelkie ślady za nami zatraconemi by nie zostały, a następnie, umieściwszy baronową w jakiem odosobnionem schronieniu, poświęcić dla niej moje życie.
— Niezmiennie w sposób platoniczny?
— Tak, panie. Obecnie wydaje się to panu być nieprawdopodobnem, skoro jednak poznasz pan tę, o której mówimy, łatwo zrozumiesz, o ile czystem być może uczucie przez nią wzbudzone!
— Mówiłeś pan o długich podróżach i o jakiejś w ukryciu tajemniczej egzystencji. Czy jednak można się puszczać daleko z kilkoma tysiącami franków? jakiemi pan rozporządzałeś?
— Pani Worms zabrała z sobą klejnoty wysokiej wartości, łatwe do spieniężenia!
— A! zatem pan postanowiłeś żyć z osobistych dochodów baronowej?
Żywy rumieniec oblał purpurą blade policzki wicehrabiego.
— Panie, zawołał, cóż uczyniłem, byś mnie traktował w podobnie poniżający sposób. Być na koszcie kobiety! Jakiem prawem posądzasz mnie pan o taką nikczemość?
— Odpowiadać proszę! zaczął surowo Boulleau-Duvernet, na jakie źródła dochodu pan rachowałeś?
— Miałem swe własne pieniądze.
— Ile?
— Blisko pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Gdzie są te pieniądze?
— W mojej torbie podróżnej, jaką mi zabrano w chwili przyaresztowania.
Sędzia zdjął z biurka torebkę skórzaną, na maleńki zamek zamkniętą i podał ją wicehrabiemu.
— Oto przedmiot, o którym mówimy, rzekł. Proszę ją otworzyć.
Pan de Presles spełnił polecenie.
Boulleau-Duvernet wyjął z jednego przedziału torebki pakiet banknotów, a z drugiej trzy rulony złota po tysiąc franków każdy. Przeliczył bilety, było ich czterdzieści pięć po tysiąc franków.
— Czterdzieści pięć tysięcy franków, rzekł. Jakim sposobem podobna suma znalazła się w pańskiem ręku?
— Rzecz bardzo prosta. Sprzedałem moje renty na giełdzie przed trzema dniami.
— Agentowi wymiany? Jego nazwisko?
— Juljusz Bleury...
— Zatem w pomienionym kapitale mieści się wszystko co pan posiadałeś, prócz udzielanego funduszu przez pańskiego krewnego?
— Tak, panie.
Nastąpiła chwila milczenia, poczem Boulleau-Duvernet nagle, jak gdyby chcąc zaskoczyć z nienacka nieprzygotowanego, rzucił zapytanie:
— A cóżeś pan zrobił z temi czterystoma pięćdziesięcioma siedmioma tysiącami franków w zlocie i banknotach, które zabrałeś baronowi Worms po usiłowanem zabójstwie?
Pan de Presles, usłyszawszy te słowa, zerwał się z tokiem oburzeniem, iż żandarmi stojący w kątach gabinetu, sądząc że obwiniony chce się dopuścić jakiego gwałtownego czynu, podbiegli by go pochwycić za ramiona, wicehrabia jednak upad! na krzesło, jak człowiek rażony piorunem.
— A więc, wyszepnął zaledwie dosłyszanym głosem, zatem, nie tylko o kradzież, ale o zabójstwo zostałem oskarżony?!
— Objaśnię pana w jaki sposób się to wszystko spełniło, rzekł Boulleau-Duvernet, chwytając wrażenia i treść opowiadania Jobina. Znalazłszy się w pałacu, w chwili wyjścia zeń z baronową, postanowiłeś pan zabrać pieniądze, jakie naówczas znajdowały się w kasie. Silne zamki i tajemnicza ich kombinacja, oparły się temu zamiarowi. Natenczas przyszła myśl, panu, ażeby żelazną tę szafę otworzył sam bankier. Pan Worms nadchodził. Słyszałeś pan jak się zbliża. Byłeś pewnym, iż szmer najlżejszy mógłby zwrócić jego uwagę i znaglić go do wyjścia. Nakreśliłeś więc szybko, zmieniając charakter pisma te oto kilka wierszy.
Tu sędzia śledczy wydobył z pośród mnóstwa nagromadzonych na biurku papierów list bezimienny i przeczytał go głośno.
— Następnie, ciągnął sędzia dalej, położyłeś ów list w widocznem miejscu, ukrywszy się po za jakimś sprzętem lub firanką, wstrzymując oddech, nakazując milczenie biciu własnego serca i oczekiwałeś, jak tygrys pod cieniem krzaka, czyhający na swą ofiarę! Pan Worms wszedł, spostrzegł list bezimienny, przeczytał go, a chcąc przekonać się bezzwłocznie, otworzył kasę. Nadeszła chwila stanowcza. Skoczyłeś do niego, jednym ciosem noża przebiłeś i uciekłeś, obładowany, jego pieniędzmi. Otóż ta wstrętna scena morderstwa i kradzieży, przedstawiona w najdrobniejszych szczegółach, ta scena, o której sądziłeś, iż na zawsze nieznaną pozostanie! Szczęściem, Bóg czuwa i oddaje w ręce sprawiedliwości nie gasnącą nigdy pochodnię. Cóż mi pan na to odpowiesz?
Gilbert blady jak śmierć, nie wyrzekł ni słowa. Osłupienie i groza w posąg zmieniły go prawie. Nic w nim nie było żyjącego, prócz oczu, błędnie patrzących przed siebie.
— Milczysz pan? zawołał Boulleau-Duvernet z oddźwiękiem tryumfu. Brak ci odwagi, ażeby zbrodni zaprzeczyć? Ha! dobrze czynisz, zachowując milczenie, żadne albowiem twe zaprzeczenie nie zdołałoby przyćmić tak jasnej prawdy. Mamy dzięki niebu ważniejsze dowody moralne, nie ulegające wątpliwości. Posiadamy głos, o którym sądziłeś iż zaniemiał na zawsze, a który przemówi. Morderczy nóż, jakim się uzbroiłeś, źle posłużył twej drżącej dłoni. Rana, zadana przez ciebie, nie była śmiertelną! Człowiek, którego zabiłeś żyje i oskarża cię!
Pan de Presles drgnął, drgnieniem trupa, dotkniętego iskrą elektryczną. Wyraz radości zapromieniał na jego twarzy, a sędzia osłupiały tak przeciwnym rezultatem temu, jakiego oczekiwał, pytał sam siebie, czyli oskarżony nie dostał obłąkania?
— Ha! zawołał Gilbert, baron więc żyje, widział złodzieja, widział zabójcę. Jestem ocalony!
— Mówię że ciebie oskarża, wyszepnął Boulleau-Duvernet, nieco zmieszany.
— Być może, odparł de Presles, wierzyć temu muszę, ponieważ pan mi to mówisz, ale widoczna że ma gorączkę i w niej majaczy. Co mnie to zresztą obchodzi? Nadejdzie dzień, w którym ustąpi gorączka, spokój mu wróci z pamięcią, a w tym dniu otrzymasz pan wyświetloną prawdę. Baron Worms jest złym mężem, ale nic dotąd nie przekonało ażeby był złym człowiekiem, i nawet gdyby się uczuwał być śmiertelnie obrażonym i żywił ztąd dla mnie nienawiść, bądź pan pewnym, iż niebyłby zdolnym do tak nikczemnego czynu i nie dozwoliłby sprawiedliwości posądzać o zbrodnię niewinnego człowieka. Żądam natychmiastowej konferencji z baronem. Nie odmawiaj mi pan tej łaski! Będę się starał zbłąkaną myśl jego wrócić do przytomności. Wyjdę od niego usprawiedliwionym, oczyszczonym z haniebnego posądzenia. Ach! panie, zaklinam, nie opóźniaj tej chwili, jaką radbym okupić połową mojego życia!
Nigdy pan Boulleau-Duvernet nie uczuł się być bardziej zakłopotanym.
Baron Worms, jak o tem zapewne nie wątpią czytelnicy, umarł niestety.
Sędzia śledczy był przekonanym, że ożywiając go, zada tm sposobem stanowczy cios obwinionemu. Wymówione przezeń wyrazy: „Człowiek, którego zabiłeś żyje i oskarża cię!“ powinny były według niego wyrwać zbrodniarzowi wyznanie prawdy. Skutek bezzwłoczny mógł był uwieńczyć ów zręcznie wyzyskany pomysł, gdyby Gilbert de Presles był rzeczywiście zabójcą. Jego niewinność psuła kombinacje sędziego, a Boulleau-Duvernet, nie chcąc przypuścić uniewinnienia, rujnującego do szczętu tyle niezbitych według niego dowodów, nie mógł pojąć, ani zrozumieć zachowania się oskarżonego. Zadumawszy chwilę, powziął postanowienie.
— Wobec trupa swojej ofiary, pomyślał, on zdradzić się musi. Dobrze! zgadzam się, niechaj i tak będzie, rzekł głośno. Zezwalam na konfrontację, jakiej pan żądasz.
— Dzięki ci, panie, dzięki! zawołał de Presles. Jestem ocalony!
W kilka minut potem dwa fiakry dążyły w stronę pałacu barona Worms. W pierwszym znajdował się sędzia śledczy z pisarzem, w drugim pan de Presles z Jobin’em i drugim agentem.
Od rana zbity tłum ludzi oczekiwał naprzeciw pałacu, mimo iż nie było nic do widzenia, ciekawych jednak nie brak w podobnych okolicznościach.
Na rozkaz pana Boulleau-Duvernet otwarto główna bramę i oba powozy wjechały w dziedziniec pałacu z niezadowoleniem zebranych.
Sędzia z czterema innemi osobistościami, wszedł na pierwsze piętro, rozkazawszy Jobin’owi zatrzymać pana de Presles w przedpokoju, przyległym do mieszkania bankiera, a sam wraz z pisarzem przestąpił próg tegoż apartamentu.
Mówiliśmy powyżej, że ciało barona Worms spoczywało na łóżku w sypialni.
Nadaremnie usiłowano zamknąć mu powieki. Skostniałość trupia opierała się temu i oczy umarłego, szeroko otwarte, o źrenicach zamglonych, bez blasku, przedstawiały coś przestraszającego. Jedwabna chustka, założona na szyję barona, pokrywała straszną ranę, przez którą życie uleciało.
Sędzia posłał pisarza po Jobina, któremu przyciszonym głosem dawał jakieś zlecenia.
Agent, poruszywszy głową na znak, iż zrozumiał, wyszedł z pokoju i wrócił za chwilę, prowadząc z sobą pana de Presles. Boulleau-Duvernet wskazał ręką w stronę łóżka, mówiąc:
— Baron Worms jest tam. Zbliż się pan!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.