Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom III/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Pan de Presles szedł pewnym krokiem w stronę łóżka, usiłując przebić wzrokiem mrok, panujący w pokoju, z przyczyny zapuszczonych u okien firanek. W owym ciemnym pół mroku, rysowały się niewyraźnie kształty ciała, leżącego na łóżku. Niepodobna było rozeznać rysów twarzy i jej ponurej bladości. Gilbert po paru sekundach, zwrócił się do sędziego, zapytując z cicha:
— Zdaje mi się że śpi. Czy można go przebudzić?
Boulleau-Duvernet nic nie odpowiedział.
— Baronie! zaczął młodzieniec po chwili milczenia, posłuchaj mnie, zaklinam! Czy mnie poznajesz? To ja, Gilbert de Presles. Oskarżają mnie o podwójną zbrodnię, której wiesz, żem nie popełnił. Przychodzę z ufnością odwołać się do twego honoru i prawości charakteru.
Wymówiwszy z cicha te słowa, wicehrabia czekał ze ściśnionem sercem.
Nic nie przerwało głębokiej ciszy w pokoju.
— Na imię nieba, baronie, odpowiedz! mówił dalej Gilbert. Jedno słowo wymów przynajmniej, jedno, jedyne, by przekonało, że mnie słyszysz.
Sędzia śledczy skinął ręką. Na ten znak umówiony, Jobin wraz z drugim agentem, rozsunęli nagle u okien firanki, wpuszczając strumień światła do żałobnej sypialni.
Gilbert zadrżał.
Marmurowe oblicze barona, te oczy, nieruchome szeroko otwarte, jasno świadczyły o nastąpionej śmierci.
Młodzieniec załamał ręce z wyrazem głębokiej boleści.
— Ależ on umarł, zawołał, on umarł!
— Zabity przez ciebie, odrzekł Boulleau-Duvernet i szybkiem poruszeniem, odjąwszy chustkę z szyi bankiera, dodał: Czy poznajesz tę ranę twą ręką zadaną?
Dreszcz konwulsyjny wstrząsnął Gilbertem, nie odwrócił jednak utkwionego w trupa spojrzenia i przez parę minut smutno się weń wpatrywał.
— Oto twoja ofiara! mówił sędzia śledczy, zdziwiony tem zachowaniem się obwinionego. Czyliż w jej obecności ośmielisz się zaprzeczać, że nie byłeś zabójcą?
— Ha! zawołał pan de Presles, zastawiliście więc na mnie sidła! Byliście więc tak mocno przekonanymi o mojem występku, że rachowaliście, iż zdziwienie moje i przestrach wyrwie mi z piersi wyznanie tak strasznej, zbrodni, na myśl o której wstręt ogarnia i groza! Omyliliście się panowie! Spojrzyjcie na mnie, proszę. Czy wyczytacie na mojej twarzy obawę, albo zgryzoty sumienia? Sądzicie chyba, że jestem jednym z tych zatwardziałych kryminalistów, zachowujących się spokojnie pośród krwi. A więc, z ręką wzniesioną nad trupem, przysięgam że jestem niewinny!
To mówiąc, Gilbert przyklęknął na podłodze. A gdyby Bóg raczył cud uczynić, ciągnął dalej, gdyby dozwolił wybiedz jednemu choć słowu z tych ust nieruchomych, potwierdziłyby one, żem nie spełnił tej zbrodni!
— Zuchwałe bluźnierstwo! zawołał Boulleau-Duvernet.
— Nie! to panie siła czystego sumienia, odrzekł powstając wicehrabia.
Próba widocznie się nie udała. Konfrontacja przyniosła przeciwne, wbrew oczekiwanym rezultaty, które można było uważać za przychylne dla pana de Presles.
— Wyprowadzić obwinionego, zawołał Boulleau-Duvernet.
Gilbert pochyliwszy głowę przed trupem, sam się umieścił pomiędzy dwoma agentami i wyszedł wraz z nimi z pokoju.
— Nie! nie, po sto razy nie! mówił Jobin, schodząc głównemi schodami. Młodzieniec ów nie był sprawcą tej zbrodni? Kto jednak w takim razie? Mnie odkryć należy winowajcę i odkryję go sam, ponieważ zacny ów sędzia, pewien, że schwytał winnego, nic mi w tem nie dopomoże.
Jednocześnie Boulleau-Duvernet myślał sobie:
— Nic go nie zmieszało, nic nie wzruszyło! Ów nędznik jest bardziej zatwardziałym, niźli sądziłem. W jaki sposób przekonać go o popełnionym występku? Będzie walczył do ostatka! Jakaż zbrodnicza organizacja! Jaka energja! Jaka krew zimna! Jeden mnie tylko szczegół zdumiewa, dla czego on pozostawił ów list bezimienny w ręku trupa, a następnie, co zrobił z ukradzionemi pieniędzmi?
I zeszedł z pisarzem na dziedziniec.
Wieść o przybyciu sędziego śledczego z agentami rozbiegła się i po tej części pałacu, gdzie znajdowało się biuro bankierskie i pracowali urzędnicy.
Gdy Boulleau-Duvernet przechodził dziedziniec, zastąpił mu drogę jakiś wysoki szczupły, mężczyzna, o bladej cerze twarzy, kędzierzawych włosach i zapytał z niemieckim akcentem:
— Pan sędzia śledczy mnie niepoznaje?
— A pan jesteś, jeśli się nie mylę, kasjerem domu Worms? odrzekł zagadniony.
— Fryderyk Müller, tak panie.
— Może mi pan przynosisz jakie wskazówki co do tej smutnej sprawy którą się zajmujemy?
— Nieszczęściem nie panie, lecz chciałbym prosić o jedną laskę?
— O cóż takiego?
— Zabroniłeś pan najsurowiej wchodzić komubądźkolwiek do pokoju, w którym zbrodnia spełnioną została. Otóż w biurku, znajdującem się tamże, pozostał papier, zapełniony cyframi, rodzaj bruljonu, jaki miałem przepisać nazajutrz, a który jest mi niezbędnie potrzebnym dla poparcia mej rachunkowej odpowiedzialności. Racz mi pan pozwolić zabrać ów papier.
Boulleau-Duvernet przywołał Jobin’a. Ów agent wsiadł już do fiakra z panem de Presles i drugim policjantem. Na rozkaz sędziego wysiadł i przybiegł.
— Jobin’, rzekł tenże, po odwiezieniu obwinionego do Conciergerie powrócisz tu i wprowadzisz tego pana do zamkniętego na twoje żądanie pokoju, od którego daję ci klucze. Będziesz obecnym przy poszukiwaniu przezeń papieru, potrzebnego mu do sprawdzania rachunków.
— Dobrze panie sędzio, rzekł sługa policyjny, dobierając klucze z uczuciem żywej radości, a zarazem wlepiając badawcze spojrzenie w kasjera, który z zupełnym spokojem ów wzrok wytrzymał. Będę się starał powrócić w jak najkrótszym czasie, dodał zwracając się do Fryderyka Milder i służyć będę panu.
W trzy kwadranse później, sędzia kazał wprowadzić do swego gabinetu panią Worms, której twarz blada zaczerwienione oczy, obok łez, spływających po jej policzkach, czyniły ją stokroć piękniejszą i bardziej zajmującą, budząc pomimowolną litość w panu Boulleau-Duvernet. Opierał się jednak temu wzruszeniu, mówiąc sobie, że powierzchowna ta boleść była jedynie maską obłudy i rozpoczął natychmiast badanie.
— Nazwisko pani? zapytał.
— Walerja Worms.
— Nazwisko rodziców?
— Langier.
— Wiek?
— Dwadzieścia jeden lat.
— Gdzie pani się rodziłaś?.
— W Paryżu.
— Jak dawno jesteś zamężną?
— Od dwóch lat.
— Rodzice pani żyją?
— Nie, jestem sierotą!
— Czy pani wniosłaś baronowi Worms jaki posag?
— Nic. Byłam ubogą, zupełnie ubogą.
— Małżeństwo pani było więc zawarłem ze skłonności?
— Tak, ze strony mojego męża, tak panie.
— Gdzie pan Worms panią poznał?
— W rodzinie pewnego znakomitego przemysłowca, dla mnie życzliwej, gdzie byłam nauczycielką córek. Miałam lat szesnaście, gdy ojciec mnie odumarł, pozostawiwszy mi jako jedyne bogactwo, bardzo wysoką edukację, którą zużytkowałam, obrawszy zawód nauczycielki.
— Czy pan Worms w ślubnym kontrakcie przyznał dla pani odpowiednią sumę?
— Tak, trzysta tysięcy franków, a obok te cenne klejnoty.
— Postąpienie to, przyznasz pani, świadczy o wysokiej jego bezinteresowności. A jednak nie kochałaś pani swojego męża.
— Uczuwałam wdzięczność dla niego ale miłości nigdy, to prawda.
— Dla czego więc go zaślubiłaś?
— Ach! panie, któraż z młodych dziewcząt mając serce wolne, a moje było wolnem natenczas, nie jest rada zamienić przykrej, zależnej sytuacji, pełnej trosk i upokorzeń, przy życiu z dnia na dzień, na tak świetną, pozycję, jaka została mi ofiarowaną? Zresztą nie znając całkiem życia, sądziłam, że moja wdzięczność dla człowieka może się kiedyś zamienić na trwalsze i głębsze uczucie.
— Jak dawno pani poznałaś wicehrabiego de Presles?
Na blade lica baronowej wystąpił żywy rumieniec. Zakrywszy twarz drobnemi rączętami wyszepnęła Z cicha:
— Pan de Presles był jednym z domowych przyjaciół. Znałam go od chwili moich zaślubin.
— A korzystając z owej przyjaźni męża pani i ufności, jaką go tenże obdarzał, pan de Presles starał się pani przypodobać?
— To znaczy, iż stał się dla mnie jednym z najbardziej poświęcających się przyjaciół.
— Twierdzisz więc pani, że pomiędzy wicehrabią a tobą istniała tylko przyjaźń?
— Tak! przyjaźń najczystsza, braterska.
— A jednak miewaliście z sobą schadzki nocami?
Baronowa opuściwszy głowę, milczała.
— Trzeba odpowiedzieć, ozwał się sędzia.
— Schadzki bardzo rzadkie, bardzo krótkie i tylko w ogrodzie, nigdy u mnie w domu, nigdy! odpowiedziała Walerja zaledwie dosłyszanym głosem.
— Wicehrabia otrzymał od pani klucz do furtki ogrodowej?
— Tak panie.
Tu nastąpiło jeszcze kilka zapytań co do klucza,, jak częstemi bywały te schadzki dwojga zakochanych, ponieważ sędziemu zdawało się być niepodobnem, ażeby, pan de Presles nie bywał nigdy nocą w pałacu.
— Zdaje się, iż pani masz jakieś powody do uskarżania się na swego męża?
— Ja się nie uskarżam, zawołała żywo Walerja. Och! nie, ja nie uskarżam się wcale! Baron, obdarzył mnie majątkiem i świetną pozycją. Czegóż potrzeba, więcej? Na co mogłabym się uskarżać?
— Gdyby pan Worms nie popełniał ważnych błędów w pożyciu domowem, jak wtedy wytłómaczyć i usprawiedliwić ucieczkę pani?
— Ależ panie, ja niechcę jej tłumaczyć ani usprawiedliwić. Opuszczając dom mego męża, popełniłam, winę, przyznaję, była to jednak wina szaleństwa, bez najmniejszej myśli o zdradzie!
— Pan de Presles mając pani towarzyszyć na obczyznę, musiał się odpowiednio ku temu przygotować. Jak dawno projekt podróży został ułożonym pomiędzy nim a panią?
— Na dwa dni przed jego wykonaniem.
— Zapewne obawiałaś się pani ścigania? Dla czego więc nie wyjechałaś nocnym pociągiem, co dawałoby ci możność przebycia granicy zanim zdołanoby spostrzedz twoje zniknięcie?
— Zdarzało się, iż niekiedy pan Worms przychodził do mnie około północy, wróciwszy do pałacu, tego dnia również nastąpić to mogło.
— Zapewne to pan de Presles nalegał ażeby ucieczka nastąpiła po powrocie barona do domu?
— Nie panie. Wicehrabia nie miał innej woli po nad moją.
— O której godzinie przybył po panią tego wieczora?
— Wszedł do ogrodu nieco przed północą, zbliżył się do bocznych drzwi, jakie z zewnątrz otworzyłam i wyjechaliśmy w kilka minut po północy.
— Gdzie baron znajdował się natenczas? w owej chwili?
— W swoim apartamencie. Nie zeszłam, aż gdym posłyszała, że on się znajduje u siebie.
— I natychmiast wsiadłaś pani do powozu, jaki na was oczekiwał?
— Tak, panie.
— I oczekiwałaś w nim pani na nadejście wicehrabiego?
— Nie panie. Pan de Presles znajdował się przy mnie. Nie opuścił mnie ani na chwilę.
— Przeciwnie opuścił on panią.
— Upewniam pana, że nie!
— Odszedł powiadam, oddalił się przez czas potrzebny, ażeby okraść męża pani, a następnie go zabić!
Zaledwie Boulleau-Duvernet wymówił te straszne wyrazy, pani Worms zerwała się z obłąkanym wzrokiem przerażająco pobladła.
— Okradł, zabił, powtarzała chrapliwym głosem niemogącym jej przejść przez gardło. I jego to oskarżają, o podobną zbrodnię, jego, Gilberta?
Zachwiała się, a rozłożywszy ku górze obie ręce, jakby szukając oparcia, padła bez zmysłów na ziemię.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.