Trędowata/Tom I/XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trędowata |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Dziennika Poznańskiego |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz polowano w zwierzyńcu na bażanty. Zabito ich sporą liczbę. Wieczorem obiad był zastawiony na przystani zwierzynieckiej. Stojący pośrodku duży posąg Djany — łowczym z białego marmuru otaczały stoły w podkowę pod baldachimem z żaglowego płótna i festonów dębowych, przystrojone w inicjały myśliwskie. Na słupach, okręconych wieńcami, porozwieszano strzelby i trąby. Orkiestra grała na łodziach. Po toastach szeregi gajowych, przybranych w szare kurtki z zielonym i w błyszczące blachy, dawały salwy ze strzelb. Przy stołach obsługiwała straż zwierzyniecka w galowych uniformach. Kierował nią stary marszałek dworu i kamerdyner Andrzej, stojący za krzesłem ordynata. Rzeka iluminowana płynęła krwawą falą, odbijając sobie porozkładane na brzegach ogniska i lampy na przystaniach.
W oddali na ciemnej rzece błyszczały jak gwiazdy, pojedyńcze światełka, ognistą wstążką okalając park i zwierzyniec. Łodzie z muzyką, iluminowane rzęsiście, cicho sunęły po czarnej fali. Z najwyższej wieżycy zamkowej wielka lampa elektryczna ciskała snopy światła, jak nasiąknięte srebrem słońce. Przy stole panowie i panie pozostali w strojach myśliwskich. Stefcia w kostjumie z ciemno-malinowego sukna i w miękkim białym kapelusiku tyrolskim. Obie z Lucią miały zgrabne flowery i ładowniczki, ofiarowane im przez pana Macieja. Stefcia była trochę jak zgaszona: drażnił ją impertynencki hrabia i przykry wzrok hrabianki. Waldemar ją krępował, serce jej biło dziwną obawą, gdy podchodził. Ordynat odgadł jej niepokój, a przeczuwając, że on jest powodem, unikał jej dyskretnie.
Ale inni mężczyźni pochłaniali ją wzrokiem, podobała się ogólnie. Dwóch młodych hrabiów szeptało z sobą:
— Czy to możliwe, aby ordynat pozostawił ją „na boku“? Za ładna jest... Musi tam coś być — mówił jeden.
— Traktuje ją, jak księżniczkę — dodawał drugi.
— To pozór: dba o jej opinję, by mu jej nie odebrano.
— Ale można mu zazdrościć. On się w czepku rodził, zawsze i wszędzie znajduje gwiazdy.
Rozmowy takie prowadzono z bardzo wielką ostrożnością, zmuszał do tego zupełnie towarzyski stosunek względem Stefci osób, z któremi trzeba było się liczyć. Młody Michorowski, nazbyt sprytny, odczuwał wszystko i z daleka, lecz stale otaczał Stefcię opieką. Czynił to zręcznie, nikt nie domyślał się prawdy. Jedna panna Szeliżanka rozumiała jego grę. Znając Waldemara od bardzo dawna, nie zauważyła nigdy, aby się kim tak zajmował i tyle okazywał szacunku, nawet czci. Chwilami, gdy patrzał na Stefcię, Rita dostrzegła w jego oczach iskry i te ją niepokoiły. Młody magnat stał się dla niej zagadką, Stefcia dziwem. Ale spostrzeżenie swoje zachowywała dla siebie, nie dzieląc się z nikim, jedynie z Trestką.
Ta para, mimo ustawicznych kłótni, nie traciła do siebie ufności.
W czasie polowania panna Rita spytała swego adoratora:
— Panie, czy pan się tylko bawi, czy trochę obserwuje?...
— Dlaczego się pani o to pyta?
— No... tak sobie. Czy pan nic nie uważa?
— O! nawet bardzo wiele. Uważam, że osoby, które chcą być wywyższone, są poniżone.
— Cóż to za styl biblijny!
— I dalej, że osoby. które nie pną się na wyżyny, mają je.
— Brawo! pan mówi o Barskiej i Rudeckiej. Tak?
— Oczywiście! Druga, nawet nie wiedząc o tem, djablo prędko leci na szczyty, pierwsza zaś... á bas le roi!...
— Tak, jej rola tu nie ciekawa. Ostatecznie widzi wszystko, bo w takich razach wzrok, słuch, instynkt niesłychanie potęgują się. A tu nawet i tego wszystkiego nie trzeba, by dojrzeć credo ordynata. Chyba każdy lepszy obserwator zauważy to, nawet zwykły widz — cóż dopiero mówić o osobach interesowanych. Praktykanci i administracja ordynata, albo służba... uważał pan?
Administracja już składa jej cichy hołd, a służba skacze koło niej, jak koło pani tego zamku. To impuls, wywołany taktyką ordynata. Sam obecnie trzyma się dyskretnie na uboczu.
Panna Szeliżanka pokręciła głową.
— Ktoby chciał wierzyć w owo „na uboczu“, mógłby na tem bardzo źle wyjść. Ordynat czuwa niewidocznie, lecz otacza ją nimbem swej opieki. Wie o tem każdy, nawet Barski. Chciałby ją steroryzować swą wielkością, ale czuje miecz Damoklesa w postaci ordynata. Raz jeden, kiedy ordynat był w szorowni, a ona w sali stajennej, Barski coś do niej mówił. Nie dowiedziałem się co, ale napewno jej ubliżył: zauważyłem jej wzburzenie. Musiała mu też dobrze odpowiedzieć. Jest ona pod wieloma względami gołębicą, ale potrafi być i sokolicą. Nie daje powodu do impertynencji i... nie pozwoli na nią nikomu.
— O! to orlątko! — rzekł Trestka. — Ale czy ona sama jest au courant własnego powodzenia, czy odczuwa hołdy?
— Z pewnością! — odrzekła Rita. — Ona jest inteligentna, wrażliwa i sprytna, ona w lot chwyta wszystko, ale ma takt godny salonów. Po niej każda intryga może się ześliznąć, jak ślina po krysztale.
Trestka zawołał z ożywieniem:
— Fenomenalne połączenie! Takt i ognisty temperament. W niej się to bajecznie kojarzy. Może to stanowi ów czar, który ją otacza, jak perfumy? Ale, czy wiedząc o względach ordynata, odpłaca mu tem samem — trudno odgadnąć.
Panna Rita oburzyła się.
— Ach panie! czyż może być inaczej?... Być przez niego tak czczoną, jak ona, i nie szaleć?... To niemożliwe.
Trestka wielkie oczy krótkowidza zatrzymał na twarzy mówiącej. Machnął ręką i rzekł apatycznie:
— Prawda! zapomniałem, że to mowa o Michorowskim... Za nim trzeba szaleć. Słyszę to co godzinę, mam dowody i jeszcze wątpię. Zaiste zaczynam idjocieć.
— Istotnie! — rzuciła prędko panna Szeliżanka i poszła dalej.
Było więcej osób, prócz Trestki i Rity, widzących wszystko. Niepokoił się pan Maciej. Panią Idalję drażniło to ze względu na hrabiankę, Melanja nie ukrywała zazdrości... Upragniona partja wymykała się jej bez nadzei... nie pozostawało nic więcej, jak zręcznie udawać obojętność. Ale panna Barska czuła się obrażoną, więc począwszy od Waldemara, skończywszy na jej pannie służącej, każdy słyszał zgrzytanie i znał powód.
Hrabianka na polowaniu w zwierzyńcu ujrzała scenę, która ją przybiła zupełnie. W bażantarni Stefci zaciął się flower. Nie mogąc go naprawić, podeszła do jednego z podłowczych. Nagle, jak z pod ziemi, wyrósł przy niej sam łowczy Urbański, który wtedy rozmawiał z Barskim. Przeprosił hrabiego i prędko podszedł do niej. Z nadzwyczajnem uszanowaniem zaczął jej naprawiać broń. W tej chwili nadszedł drugi oddział służby zwierzynieckiej. Na widok Stefci skłonili się nisko i jakby niechcący stanęli w dwa szeregi. Na końcu tego szpaleru była ona z łowczym. Gdy flower został naprawiony, Stefcia wdzięcznie skinęła głową łowczemu i spojrzała przed siebie. Zdziwiła się trochę, lecz nie widząc innej drogi, zarzuciła flower na ramię i szła swobodnie między szeregami strzelców, którzy przed nią pochylali głowy. Odpowiadała na ich ukłony z pełnym wdzięku uśmiechem, i, choć już zmieszana, doszła na stanowisko z godnością księżniczki, oswojonej z hołdami. Za nią szedł Urbański i odprowadził na miejsce.
Hrabia Barski zaklął zły, niemal wściekły. Córka jego zakipiała z gniewu, musiała jednak podziwiać Stefcię. Tak wdzięcznego i pełnego taktu przejścia wśród kłaniającej się służby, mogła jej pozazdrościć nawet większa magnatka. Hrabianka gryzła wargi, palce wpijała w żelazo swej strzelby z głuchą zawiścią.
— Oni ją tu honorują, jak... narzeczoną jego — myślała.
Ordynat stał oddalony wśród sosen i niewidzialny śledził całą scenę. Gdy Stefcia doszła do miejsca, szepnął do siebie z uśmiechem:
— Zuchy moje chłopy! wiedzą, jak trawa rośnie. A ona... wspaniała! — dodał.
I dumnie wzniósł czoło do góry.