Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sklepie ani na etykiecie po polsku, choćby większość jego odbiorców była Polakami, Nie przeczę, że francuzczyzna jest nieodzowna, jak i inne języki europejskie, ale nie trzeba stosować ich w kraju na każdym kroku. One mają wszechświatowy byt zapewniony, nasz tylko u nas i jeszcze go wypędzamy. Jaki to wstyd! Śmieją się z nas obcokrajowcy, bo oni podobnego grzechu nie znają i tej dzikiej mody dawania pierwszeństwa obcym. To wyłącznie nasza cecha.
Stefcia patrzyła na niego z wdzięcznością. Rzekła porywczo:
— Zawstydził mnie pan, ale nauczył. Teraz już nigdy języka francuskiego używać nie będę bez wyraźnej potrzeby.
Zajrzał wesoło w jej oczy.
— Doprawdy? Bardzo jestem rad. Niech pani przedewszystkiem będzie Polką i patrjotką, a nigdy taką światową kobietą, która dla mody usuwa ojczysty język ze swego słownika. Rozumiem posługiwanie się obcą gwarą w razach koniecznych, przy służbie, lub w pewnych przysłowiach. Ale mieć ją często albo stale w ustach, to bluźnierstwo. Więc pani obiecuje poprawę? To już bardzo wiele. Mam nadzieję, że wyrzeknie się pani zupełnie zamiłowań hrabianek Ćwileckich, Barskich, wszystkich Trestków, Weyherów i tak dalej. Z naszych pań panna Rita jest najwięcej Polką.
— I to pewno stała się nią pod wpływem pana — wyrwało się Stefci.
Ordynat uśmiechnął się.
— Może być. Zresztą wszyscy oni strasznie egzotyczni. Ale na nich już rady niema: nazbyt czczą zagranicznych bożków, aby mogli się oduczyć od składania im hołdów.
W bocznym korytarzu rozległy się kroki lokaja.
Stefcia powstała.
— Pani już odchodzi?
Podniosła ramiona, jak ptak skrzydła do odlotu.
— Uciekam, już pewno wszyscy wstali.
— Szkoda! tak nam było dobrze razem. Zabiera pani list?
— Zmienię adres. Jużbym go teraz wysłać takim nie mogła.
Waldemar skinął jej ręką.
— Z pani mam prawdziwą pociechę. Dobre i... śliczne „dzidzi“.
— Już pan zaczyna.
— No, już nie! Do widzenia! Oto żądany dziennik. Zaraz obiad.
— Długo siedzieliśmy — rzekła Stefcia już w progu.
— Żałuje pani tych chwil?
— Żałuję, że minęły.
Uśmiechnęli się do siebie raz jeszcze i dziewczyna znikła w bocznym salonie.
Waldemar ścisnął dłońmi skronie. Szybko chodził kilka minut wzdłuż salonu.
— Ja szaleję! — zawołał rzucając się na fotel.




XXXVIII.

Nazajutrz polowano w zwierzyńcu na bażanty. Zabito ich sporą liczbę. Wieczorem obiad był zastawiony na przystani zwierzynieckiej. Stojący pośrodku duży posąg Djany — łowczym z białego marmuru otaczały stoły w podkowę pod baldachimem z żaglowego płótna i festonów dębowych, przystrojone w inicjały myśliwskie. Na słupach, okręconych