Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wieńcami, porozwieszano strzelby i trąby. Orkiestra grała na łodziach. Po toastach szeregi gajowych, przybranych w szare kurtki z zielonym i w błyszczące blachy, dawały salwy ze strzelb. Przy stołach obsługiwała straż zwierzyniecka w galowych uniformach. Kierował nią stary marszałek dworu i kamerdyner Andrzej, stojący za krzesłem ordynata. Rzeka iluminowana płynęła krwawą falą, odbijając sobie porozkładane na brzegach ogniska i lampy na przystaniach.
W oddali na ciemnej rzece błyszczały jak gwiazdy, pojedyńcze światełka, ognistą wstążką okalając park i zwierzyniec. Łodzie z muzyką, iluminowane rzęsiście, cicho sunęły po czarnej fali. Z najwyższej wieżycy zamkowej wielka lampa elektryczna ciskała snopy światła, jak nasiąknięte srebrem słońce. Przy stole panowie i panie pozostali w strojach myśliwskich. Stefcia w kostjumie z ciemno-malinowego sukna i w miękkim białym kapelusiku tyrolskim. Obie z Lucią miały zgrabne flowery i ładowniczki, ofiarowane im przez pana Macieja. Stefcia była trochę jak zgaszona: drażnił ją impertynencki hrabia i przykry wzrok hrabianki. Waldemar ją krępował, serce jej biło dziwną obawą, gdy podchodził. Ordynat odgadł jej niepokój, a przeczuwając, że on jest powodem, unikał jej dyskretnie.
Ale inni mężczyźni pochłaniali ją wzrokiem, podobała się ogólnie. Dwóch młodych hrabiów szeptało z sobą:
— Czy to możliwe, aby ordynat pozostawił ją „na boku“? Za ładna jest... Musi tam coś być — mówił jeden.
— Traktuje ją, jak księżniczkę — dodawał drugi.
— To pozór: dba o jej opinję, by mu jej nie odebrano.
— Ale można mu zazdrościć. On się w czepku rodził, zawsze i wszędzie znajduje gwiazdy.
Rozmowy takie prowadzono z bardzo wielką ostrożnością, zmuszał do tego zupełnie towarzyski stosunek względem Stefci osób, z któremi trzeba było się liczyć. Młody Michorowski, nazbyt sprytny, odczuwał wszystko i z daleka, lecz stale otaczał Stefcię opieką. Czynił to zręcznie, nikt nie domyślał się prawdy. Jedna panna Szeliżanka rozumiała jego grę. Znając Waldemara od bardzo dawna, nie zauważyła nigdy, aby się kim tak zajmował i tyle okazywał szacunku, nawet czci. Chwilami, gdy patrzał na Stefcię, Rita dostrzegła w jego oczach iskry i te ją niepokoiły. Młody magnat stał się dla niej zagadką, Stefcia dziwem. Ale spostrzeżenie swoje zachowywała dla siebie, nie dzieląc się z nikim, jedynie z Trestką.
Ta para, mimo ustawicznych kłótni, nie traciła do siebie ufności.
W czasie polowania panna Rita spytała swego adoratora:
— Panie, czy pan się tylko bawi, czy trochę obserwuje?...
— Dlaczego się pani o to pyta?
— No... tak sobie. Czy pan nic nie uważa?
— O! nawet bardzo wiele. Uważam, że osoby, które chcą być wywyższone, są poniżone.
— Cóż to za styl biblijny!
— I dalej, że osoby. które nie pną się na wyżyny, mają je.
— Brawo! pan mówi o Barskiej i Rudeckiej. Tak?
— Oczywiście! Druga, nawet nie wiedząc o tem, djablo prędko leci na szczyty, pierwsza zaś... á bas le roi!...
— Tak, jej rola tu nie ciekawa. Ostatecznie widzi wszystko, bo w takich razach wzrok, słuch, instynkt niesłychanie potęgują się. A tu