Przejdź do zawartości

Trójlistek (Kraszewski, 1887a)/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Trójlistek
Wydawca Edward Leo
Data wyd. 1887
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dnia tego drzwi p. Atanazego były dla wszystkich znajomych jego, którzy odwiedzić go chcieli, zamknięte, powiadano w hotelu z jego rozkazu, że cierpiący był, i doktór mu nakazał spoczynek.
Zabużanin, który wszedł rano, — pozostał tu do popołudnia.
Ktoby był naówczas spojrzał na tego, wczoraj kwitnącego, wesołego, ożywionego, elegancko wystrojonego kawalera, a zobaczył go dzisiaj po oddaleniu się gościa, mógłby się o stan jego zdrowia zatrwożyć.
W ciągu kilku godzin Atanazy zbladł, zmizerniał, jak ludzie nerwowi, którzy w mgnieniu oka prawie umieją obumrzeć i odżyć. Oczy mu wciągnęło cierpienie, cera się zmieniła i pozółkła...
Drżał, jakby go ziębiło, choć dzień był wyjątkowo na Kraków, bardzo ciepły.
Powodem tej zmiany było opowiadanie człowieka, który pierwszego dnia się stawił przed nim, jako syn Zabużanina, a później okazał się bratem...
Wypiwszy piołunówkę, czuł się tak pokrzepionym przybysz, iż natychmiast rozpoczął opowiadanie, równie dziwne swą treścią, jak Zabużanin był powierzchownością:
„Starych tych boleściowych wspomnień niegodziłoby się wywlekać z ich grobu, bo kto to tam dziś pamięta, i na co ma się to zachowywać w ludzkiej pamięci? Ale mnie na tem zależy, abym nie chodził po świecie dłużej z cudzem nazwiskiem i w butach dziurawych...
Matka moja spodziewała się, że ja nazwiska i butów się dorobię, ale nawet pantofli nie potrafiłem sobie uszyć, a oto jesień nadchodzi...
Moje gadanie, choćbym je poparł przysięgą, wiem, że w was nie wzbudzi wiary, ale papiery przyniosłem na poparcie, a te choćby kłamały... ludzie im wierzą.
To mówiąc, plik położył przed sobą i wskazał go panu Atanazemu.

öWszystko tu jest, metryka ślubna ojca, metryka moja, listy, świadectwa.“
Poruszył ramionami.
„Dla jegomości, panie Atanazy“, — dodał, — równie to przykra przeprawa, jak dla mnie. Wenerujecie pamięć ojca, a ja tu go jestem zmuszony pokazać wam niekoniecznie z jasnej strony, ja wielbię pamięć matki, a będę musiał i na nią coś powiedzieć. Przez te dwa brody musimy przebrnąć.
Pułkownik potem wyszedł na bohatera i na takiego męża, na którym pyłku ani kropli błota niepostało, ale za młodu młodym był, i grała w nim krew.
Nim się do wojska zaciągnął, za dziewczętami latał... Pan Bóg go za to, jak mnie, ukarał...
Pułkownik naówczas, wybierając się być obrońcą ojczyzny, bawił w Wielkopolsce i tańcował tak mazura, że go sobie na wieczory rozrywano, panny za nim szalały, on za niemi.
W domu hrabiów M..., w którym dla trzech panien na wydaniu bawiono się często, przyszły pułkownik był najpożądańszym gościem, karmiono go i pojono, tańcował z niemi do dnia białego.
Na nieszczęście oprócz trzech hrabianek była tam czwarta sierota. krewna, cud piękności, której nielubiono bo gasiła kuzynki.
Na kopciuszka tego rzucił okiem tancmistrz, i oczy ich się spotkały...
Wkrótce potem późnym wieczorem we dwoje po księżycu przechadzali się po grabowych alejach ogrodu... Turkawki gruchały wiekuistą piosnkę miłości... Panna Marcelina zapomniała, że nazajutrz mógł być dzień jasny.
Wmieszała się zazdrość, podpatrzono przechadzki, wydały się miłostki, listy i tajemne schadzki. Panna Marcelina... hrabiostwo M., jej opiekunowie, zażądali od ojca, aby się żenił, powołano winowajcę...
Sto razy o tem swem zamążpójściu nieszczęsnem opowiadała mi matka moja, i zawsze jej płacz przerywały. Sto razy pytałem ją, i zaczynała odpowiedź, a nie mogła jej dokończyć; badałem ludzi listy, papiery... a ten moment pozostał dla mnie ciemny po dziś dzień.
Z miłości tej wielkiej, co dwa życia zatruć miała, wyrosła tylko nienawiść nieprzejednana... Ojciec poszedł na wojnę, wspomnieć o nim niewolno było. Kto winien był? Ja sądzić nie chcę, ale za matką ciągnie serce, a ojca nieznałem nigdy.
Tylem miał szczęścia, com go doznał przy matce, oblewającej mnie łzami, do których jam się śmiał. Świeciły w nich brylanty.
Matka i ja nie nosiliśmy nazwiska znienawidzonego, o którem mało kto wiedział... ja go też nigdy nie miałem nosić, ale los chciał inaczej...
W chwili zgonu nie przebaczyła mu matka, a gdy kapłan ją do tego skłaniał, zamknęła usta na wieki. Jam nie wiedział długo, czyj byłem i u kogo się w życiu miałem upominać.
Przypadek odkrył mi pochodzenie, a matki wola, przekazana po dojściu do pełnoletności, wyjaśniła resztę. Na usta mi włożyła pieczęć milczenia...“
Tu opowiadający, którego mowa nierówna, porwana, to górnolotna, to prozaiczna i trywialna sama z sobą się sprzeczała, zmienił głos i odezwał się do Atanazego:
„Proszę nie zważać, u mnie się rwie i plącze równie w głowie, jak w mowie. Za lepszych czasów czarowałem na poezyę, a po szynkach, tem człowiek pluł, co mu wódka przyniosła... Dzisiaj stare strzępki dobywam dla pana brata... więc przędza nierówna... ale co mi tam!
I mówił dalej, jakby sam do siebie, to jak do Atanazego, który słuchał, niemogąc tchnąć ani słowem przerwać:
„Na zaraniu we mnie kipiała krew... Zdawało mi się, że byłem królem stworzenia, że do mnie należało wszystko, — żem powinien był pochłonąć, czego dotknę... spróbować wszystkiego, a czegom użyć nie umiał, zniszczyć.
Poczęło się to w macierzyńskich pieszczotach, bom był królem w jej objęciu, wyrosłem tak na chłopie dzikie, szalone, straszne, — aż nagle jej śmierć położyła swobodzie mojej koniec i króla zakuła w kajdany.
Rzucałem się i targałem niemi na próżno; ubogi, na łasce — bez nazwiska — zrzucony zostałem na szczebel ostatni. — Niesłuchano mnie. Los mój został postanowiony, miałem przywdziać sukienkę duchownego i, zamknięty w celi zakonnej, pokutować za grzechy cudze... Winą było moją, żem się urodził... Dopóki żyła matka, broniła mnie, z nią do grobu zeszło szczęście i wielkość moja.
Ze zbuntowaną duszą zamknięty zostałem za kratą. Strzeżono mnie, jak zakładnika, bo hrabiowie przyrzekli nagrodzić za zabranie im z oczu nienawistnego krewniaka. Marzyłem o ucieczce od pierwszego dnia niewoli.
Potrzeba się było dla niej nauczyć kłamać, zaszyć w pokorę, udawać wesołość i zapomnienie swobody. Mierzyłem tymczasem grubość krat i moc mojej dłoni. — Skazany na modlitwę lub milczenie, modliłem się, płacząc, milcząc, warczałem zemstą i gniewem.
Dnie były długie, jak wieczność. Mury grube dzieliły mnie od świata, który do koła nas, jak morze wyspę, oblewał. Niemogąc się dostać do niego, szukać go zacząłem w książkach, do których przystęp myszom i mnie był łatwy...
Stała otworem ogromna biblioteka klasztorna, a że część jej darował niedawno jakiś dobroczyńca, składała się i z ksiąg nowych, które, jak przyszły z Francyi, tak nierozrzynane powędrowały do klasztoru, i posypano je na ziemi, bo na półkach drzemała starszyzna.
Mogłem się kąpać w ludzkim rozumie i w ludzkiej głupocie... i ja, com z oślemi uszami siedział w ostatniej ławie, umiałem więcej od tego, co mnie tam sadzał, alem uczył się sam i nie od tego końca, co w szkołach... Zacząłem od tego, co było najtrudniej zrozumieć i musiałem odgadywać, potem jeden nieboszczyk zaschły prowadził mnie do drugiego i, drwiąc, go tłómaczył. Od Świętych chodziłem do wyklętych, mieszając jednych z drugimi. Trawiłem tak często noce przy kaganku nad marzeniami o niebiosach, a gdym potem zasnął, śniła się mi ziemia... wołając: Chodź tu!
Nadeszły w niewoli najgorętszej młodości lata; dusiłem się jeszcze za kratami, słuchając, jak ptacy śpiewali pieśń o swobodzie... jam był sam, skuty, i leżałem w tej trumnie, próżno wołając litości. Nadszedł czas pierwszych święceń, a dla mnie i bezpowrotne, niezmazane przyśpieszyć chciano...
Przysięga... była dla mnie postrachem; obawiałem się stać krzywoprzysięzcą. Było nas dwóch sumiennych a nieuległych, i powiedzieliśmy sobie: Wykopiemy się na swobodę, bo przysięgać fałszywie nie będziemy... Dosyć było czasu, aby, ziemię rękami wygrzebując pod murem, ostatniego się dnia dostać na gościniec i zbiedz do lasu.
Mieliśmy we dwóch właśnie tyle, ileby potrzeba, aby jeden się wyżywił przez dwa dni, — ale byliśmy na powietrzu, i mury stały za nami..
Z tego spokoju murowanej trumny wpadłem w życia nawałnicę... alem za plewę nie cenił życia tego, bo mi się ono poczęło, jak tortura i chłosta.
Jadłem naprzód gorzki chleb bakałarza, ale mnie wypędzono, mówiąc, żem psuł dzieci, bom im wpajał to, że wszyscy są braćmi: — zapisałem się potem do służby i tu nie zagrzałem stołka: zarzucono mi, że rozum mieć chciałem, a tu rozumu niepotrzebowano, tylko ślepego posłuszeństwa; — na ostatek próbowałem teatru, alem improwizował na scenie kazanie, gdy trzeba było śmieszyć ludzi: dali mi odprawę. Jednego dnia tak wchodziłem do jakiegoś zawodu, drugiegom uciekał... Rodzina matki łapała mnie po drodze, łudząc obietnicami; — chcieli uśpić i spętać, abym im nie był wyrzutem sumienia i zgryzoty.
Alem obchodził ich zdaleka, ani przemocą, ani dobrocią pozyskać mnie nie mogli. — Spadałem coraz niżej a niżej, alem śmiał się... do lotu skrzydeł już niebyło. Noce spędzałem z parobkami, pijany wszystkiem, co upoić może... aż, gdy obrzydzenie przyszło, — jednego dnia obudziłem się z modlitwą na ustach, poczętą we śnie. Dokończyłem ją z trwogą i zapłakałem; zdało mi się, że matka stoi nademną, a przetarłszy oczy, zobaczyłem szynkarkę, która miotłą ze śmieciem razem wyrzucić mnie chciała.
Przypomniała się macierzyńska i klasztorna modlitwa. — Święci i kacerze... zacząłem — modlić się codzień...
Modlitwa gorąca była dla mnie także rozkoszą upajającą — i stała się namiętnością. Prowadziła za sobą strachy piekielne i wizye niebieskie, które napoły rozdzierały duszę moją. Walką z samym sobą żyć jeszcze mogłem. Spokoju lękałem się, jak śmierci.
Wśród nędzy tej spadek po dalekim jakimś krewnym, którego nie znałem, -niespodzianie dał mi w ręce klucz złoty, który wszystkie drzwi otwiera... Poszedłem z nim znowu do raju i do piekła... Ale w raju zimno było i pusto, a w piekle ziewali djabłowie, obcinając paznogcie... Niebyło ani się czem przesycić, ani zabić. Wychodziłem z pokuty najostrzejszej orzeźwiony, z zabójczych rozkoszy spragniony i znudzony razem, — nieznużony i nienasycony, chciwy zawsze czegoś nowego i nieznanego, poczwarnego, choćby zbrodniczego, byle mi poruszyło wnętrzności. W tym czasie nareszcie na łoże mnie rzuciła choroba straszna i przykuła do niego.
Śniłem, że, zanurzony w kotle, kipiącym wrzątkiem, do nowego przerabiałem się życia.
Gdym potem wstał, na nogach się chwiejąc, niebyło we mnie szczątku starego człowieka tylko jakieś wspomnienia mgliste... Pamięć przynosiła tylko okruchy i złamki.
Ja, com królować miał, widziałem się nędzą i bezsilnością, a to, co mnie otaczało, zgnilizną i brudem... Pozostawało tylko zalać pamięć i w tem odurzeniu czekać śmierci, wdziać łachmany, pójść zebrać i mrzeć głodem. Nędzę obrócić na pokutę.
Ludzi znienawidziłem; niekosztowało mnie, gardząc, rzucać nimi, jak łupinami, rozgniatać, jak nędzne robactwo.
Tak prawił, coraz dziwaczniej się wysławiając i mącąc myśli, aż nagle stanął, rozśmiał się i uderzył w stół dłonią.
„Wszystko to bałamuctwo!“ — zawołał. — „Ani w tem słowa prawdy... U mnie dawno w głowie ładu niema. Plotłem, co mi się tu przyśniło; nie miałem powinności ani potrzeby pokrajanego serca mojego podawać wam na półmisku... To djabelska potrawa... nie dla was... aniby smakowała po tem, co wy codzień spożywacie. Krótko a węzłowato: żyło się i wyżyło do ostatniej kropelki, — teraz nadszedł czas pokuty...
Myślałem długo, jak ją sobie urządzę... Wypadło mi z porachunków z sobą, z losem, z żołądkiem, z nałogiem i nałogami — wybrać Kraków za stolicę.
Wszakże to szpital pokaleczonych rozbitków?
Matka żądała po mnie, abym imienia ojca, które mi się święcie należy, nie nosił nigdy i od niego żadnego nie żądał wyposażenia; ale ja teraz zaczynam przychodzić do innego przekonania.
Matka była rozżalona; gdyby pożyła dłużej, zmieniłaby zdanie nieochybnie.“
Atanazemu, który słuchał z uwagą, w głowie się plątało, i miał go za szalonego... ale błyski rozumu — zimnej rachuby przekonywały, iż zachował całą przytomność.
Spojrzeli sobie w oczy. Piotr miał teraz wejrzenie śmiechu, Atanazy oczy spuszczał, niemogąc tego cynicznego wytrzymać wzroku.
— Więc czegóż żądasz odemnie? — zapytał nieśmiało.
— Ha! naprzód tego, o co prosić nie potrzebuję nawet, — rzekł, zaglądając do próżnego kieliszka po piołunówce Piotr, — żądam mojego nazwiska, które miałem, dajmy, schowane do kieszeni, a teraz je, z pyłu otarłszy, wystawiam na widok publiczny. Waćpanu, bracie niepołamany i świeży jeszcze, niemoże być przyjemnem mieć takiego urwipołcia w bliskiem pokrewieństwie; ale pocóż pułkownik się kochał w Marcelinie, a potem z nią żyć nie umiał czy nie chciał? Przekonaj się z papierów, które poddaję najsurowszej kontroli, że do tego prawo mam, czego się domagam.
Mówiąc to, Piotr rozłożył przed Atanazym na stole metryki, listy i dokumenta różne, dowodzące, kim był.
Atanazy, pogrążony w sobie, milczał. Brat ten w istocie dla niego był klęską, plamą, poniżeniem, ale oprócz tego przewidywana nieuchronna strata majątku, który potrzeba bylo podzielić ze starszym bratem, mogącym się upomnieć o długie władanie swej schedy, na pół go rujnowała. Wczoraj jeszcze majętny, swobodny, dziś — spadał między ubogich prawie... i musiał myśleć, jak wybrnie, aby się niezależnie utrzymać. Opanowały go tak to przypuszczenia, że słowa wyrzec nie umiał. Piotr miał nad nim tę wyższość, iż wszystko to, razem wzięte, wcale go nie trwożyło ani roznamiętniało.
— Praw waszych zaprzeczać nie myślę, odezwał się po długiem oczekiwaniu Atanazy. — Jak skoro one uznane zostaną prawnie... Piotr zaczynał się uśmiechać.
— Miałem się wyrzec majątku, — począł. — Sam powiedz, czyby to było sprawiedliwie, gdyby z dwóch braci jednego ojca jeden był bogaty, a drugi, niestraciwszy swego działu, marł z głodu i tęsknoty za piołunówka. — Piołunówka nawet, — dodał żartobliwie, — powinna być u ciebie w poszanowaniu, bo ona zabija powoli i obiecuje uwolnić odemnie. Lecz wracajmy do głównej treści. Połowa majątku mi się należy, ale ja dóbr, ziemi, gospodarstwa nie napieram się wcale, trzymaj je. Przyjmę indemnizacyę.
— Cóż chcesz mieć? — bez zastanowienia wtrącił Atanazy. — Zapewne, że ułożyćbyśmy się mogli.
— Trzeba, żebyś mnie posłuchał, panie Atanazy, — odezwał się Piotr, który tym razem sam zadzwonił i wchodzącemu kelnerowi rozkazał podać duży kieliszek piołunówki tęgiej ze szklanką wody. — Ja nie jestem zażartą bestyą ani bardzo złym człowiekiem, choć wyglądam na urwanego od szubienicy. Naprzód pobożny jestem, modlę się i chcę być poczciwym. To coś znaczy! Powtóre przeszedłem przez takie czyśćce, że mi teraz do szczęśliwości niewiele potrzeba. Osiadam w Krakowie.
— Na Boga, ale zmienisz suknie i powierzchowność, wrzucił Atanazy.
— O tyle, o ile się da, — rzekł Piotr. — Brudnym pozostanę trochę, bo się do tego wdrożyłem i muszę, leżąc krzyżem, klęcząc i t. p., pył i błoto ścierać, ale suknie sprawię przyzwoite... Kraków nie jest drogi, ja już niewymyślny. Nadto używałem, smak w gębie postradałem. Chociaż niestary, żenić się nie myślę...
Mimowolnie Atanazy się uśmiechnął.
— Nie śmiej się, — podchwycił Piotr. — Sądzisz pewnie, że gdzieby się znalazła u licha kobieta, któraby go chciała wziąć? Otóż się mylisz. Księża poczciwi ożeniliby mnie, bardzo dobrze, a dużo jest kobiet, coby poszło dla nadziei, że wioskę odziedziczą. Dlatego ja wsi nie chcę, bo za kapitalistę żadna mnie nie weźmie. Żenić się, — powtarzam, — nie myślę. Wielkich więc potrzeb nie mam oprócz na utrzymanie i na obfite jałmużny. — Jak myślisz? — dodał, cobyś ty mi dożywotnio mógł dać za pokwitowanie ze spadku po ojcu!
Atanazy był człowiekiem sumiennym i nie myślał korzystać z widocznie podnieconego piołunówką stanu i usposobienia brata.
— To trzeba obrachować, — rzekł, — abyś mi nie wymawiał, żeś pokrzywdzony.
— Tu nieidzie o rachunek, bo tenby nas zaprowadził daleko, — odparł Piotr. — Powiadam ci grubijańsko, ale z dobrego serca, co mi dasz odczepnego?
— Lepiejby było, gdybyś mi chciał powiedzieć, czego żądasz, — rzekł po namyśle Atanazy.
Piotr w istocie rozmyślać począł.
— Rozumiem to dobrze, — odezwał się, — że taka niemiła niespodzianka, jaką ją przyniosłem po tylu latach spokoju, osłodzoną ci być powinna. Gdybym słuchał matki i wiedział wolę ojca, który, niepodobna, aby o mnie nie myślał, umierając...
Zatrzymał się nagle zadumany.
— Nie chcę cię ogałacać ani zubożyć... życzyłbym sobie nie umrzeć z głodu i nie być na łasce księży. Hę! jak ci się zdaje? mógłbyś mi dać parę tysięcy guldenów?
Atanazy pośpieszył tym razem z odpowiedzią — Mogę, rzekł. — Chcesz trzy?
— Nie, odparł Piotr, i daję ci słowo, choć napozór ono niewiele warte, — dwa nie będę wymagał nigdy. — że nad Sądzę, że mi cień matki mej przebaczy nieposłuszeństwo, widząc żem tak umiarkowany.
Uśmiechnął się z goryczą.
Lecz długa rozmowa, powtarzana piołunówka, gdy to mówił, sprowadziły nagle znużenie wielkie. Zaczął poziewać, wyciągnął się w krześle, oparł na stole, oczy przymknął, i zapomniawszy o panu Atanazym, zasnął.
Gospodarz znalazł się w położeniu dziwnem — na straży.
Nie mógł myśleć go budzić.
Sen był głęboki i spokojny z początku, chociaż zdawało się patrzącemu na niego po pewnych symptomach, że dusza wśród tego uśpienia była czynną. Rojenia senne odbijały się różnemi wyrazami na twarzy.
Nie upłynął kwadrans, aż usta poruszać się poczęły zwolna, jakby szeptem niedosłyszanym, potem mruczeniem niewyraźnem, wreszcie cichą mową stłumioną i przerywaną westchnieniami, w której ułamkach łatwo było pochwycić modlitwę...
Złożone ręce zaciskały się mocniej, twarz nabrała wyrazu błagalnego. — Piotr, nieznacznie rozbudzony zupełnie, podniósł się przytomny z modlitwą na ustach.
Krótko trwała ta chwila chorobliwego uśpienia, która naprzód p. Atanazego wprawiła w zdumienie i trwogę, bo się uląkł jakiegoś kateleptycznego poroksyzmu... ale Piotr spał, nieruszając się, niedrętwiejąc, naturalnie, jak pospolity pijanica, snem zmorzony.
Atanazemu po głowie przelatywały myśli, których połapać i uporządkować nie umiał. Pod wrażeniem tego, co mu przyniósł ten człowiek nieznajomy, nadewszystko wpatrując się w jego twarz, która była najlepszem pochodzenia świadectwem, — przystał na wszystko, wziął za dobre, co mu mówił ów brat, niewchodząc w nic bez głębszego zastanowienia zgodził się nawet na udział majętności.
Stało się to niewiedzieć jak, pod przemocą jakiegoś niewysłowionego uczucia... Chciał ratować czystą dotąd, piękną pamięć ojca, niedopuszczając, aby obok laurowych wieńców na grobowcu, zawisła plama... Było jego obowiązkiem bronić zmarłego; nie chciał więc procesu, rozgłosu, sporu... zgodził się na wszystko, ledwie na dowody okiem rzuciwszy.
Teraz przyszła chwila wątpliwości. Mógł mieć do czynienia ze zręcznym oszustem, rachującym na jego pobożność synowską. Gotów był na ofiarę, ale dlaczegóż nie miał chcieć się przekonać, że na niego niezastawiono sideł?
Atanazy wiedział o burzliwej młodości tego bohatera legionów, o mnogich jego przygodach, które okryto poezyą potem, aby obnażone nie raziły swą trywialnością smutną. O ożenieniu w Wielkopolsce nigdy słowa od nikogo, nawet od najlepszych ojca przyjaciół nie słyszał nic nigdy.
Nawykły do życia wymierzonego i przewidzianego zgóry, lubiący spokój i swobodę, Atanazy lękał się tego, co mu Piotr przynosił z sobą. Dreszcze go przebiegły, — karta nieznana żywota ojca miała się więc dla ciekawych odsłonić.
A nie była ona pierwszą niestety, przynoszącą z sobą rodzaj smutnego upokorzenia, dowód słabości człowieka, w którym nauczono się wielbić męztwo rycerskie.
Pomiędzy tem tajemniczem małżeństwem wielkopolskiem a ostatniem pułkownika, zawartem po powrocie do królestwa w r. 1815, stało jeszcze jedno ożenienie w Galicyi, o którem Piotr wspomniał, ale świat i o niem zapomniał.
Z tego małżeństwa galicyjskiego, które rozwodem zostało rozerwane, żył także syn, którego Atanazy nie znał wcale.
Było ich więc aż trzech jednego ojca potomków, obcych sobie, chociaż w biografiach wojaka stało tylko ożenienie ostatnie i syn jeden, którym on był.
Atanazy nie przez dumę, ale dla zachowania w całości legendy bohaterskiego żołnierza, chciał, aby się ona nie zmieniała, aby nieposzukiwano w trumnie i popiołach resztek przeszłości, któreby ojca pamięci przynieść mogły uszczerbek.
Potrzeba więc było tego biednego opoja ułagodzić, przejednać, zaspokoić i wmówić mu, aby, nosząc nazwisko, nie chwalił się pochodzeniem, nie czynił wstydu, stawiąc się wszędzie, jako potomek pułkownika.
Człowiek ten zresztą, napół oszalały, zdziwaczały, zdawał się dosyć wyrozumiałym i niechcącym się mścić za przeszłość.
Wszystkie te myśli z błyskawicznym pośpiechem, jak smugi świateł krwawych, przewinęły się po mózgu Atanazego, nim uśpiony Piotr obudził się z modlitwą na ustach. Modlił się on z początku, nieotwierając powiek, podnosząc tylko głos, jakby go czas i miejsce wcale nie obchodziły.
Bić się potem w piersi zaczął mocno, aż jęczał, zerwał się z krzesła i, niepatrząc na Atanazego, na ziemię się rzuciwszy, pocałował ją. Przeżegnał się wreszcie, otwarłszy oczy, a że pierwszą rzeczą, którą spostrzegł przed sobą, była piołunówka, nieodwracając się do Atanazego, nalał sobie kieliszek, zmieszał go z wodą, poniósł do ust i, napiwszy się trochę, z wyrazem błogiego zaspokojenia usiadł w krześle.
— Proszę mi darować, — rzekł, usiłując być grzecznym, — nie mam zwyczaju bywać w towarzystwie, którego się wystrzegać potrzeba, a mam obyczaje dziwne...
Atanazy w milczeniu głowę skłonił. — Pot zimny występował na niego, bo się zbliżała chwila, gdy należało poważnie z człowiekiem, życiem rozdraźnionym, rozpocząć traktowanie, do którego i prawnik był potrzebnym. Co z tego wszystkiego wyniknąć miało? Mogła niespodziana ruina przysypać go gruzami...
Polecony przez jednego z krakowskich przyjaciół Atanazemu prawnik, którego charakter ręczył za dyskrecyę, znalazł tegoż wieczora niedawno jeszcze promieniejącego szczęściem spokojnem młodzieńca przybitym, znękanym i tak uciśnionym moralnie, iż długo nie mógł nawet rozpocząć rozmowy.
Doktór Marewski, od niedawna z adwokatury, na której słynął ze zdolności, przeszedłszy do rady państwa, — więcej się zajmował teraz polityką austryacką i walką z centralistami, niż prawem i jego praktyką. Zgodził się jednak przez szczególny szacunek dla przyjaciela p. Atanazego na poradę, do której go wezwano.
Był to człowiek lat średnich, miłej i znaczącej powierzchowności, pewien siebie, z ambicyą, wypisaną na twarzy, której rysy znamionowały pochodzenie, wcale niearystokratyczne. Był jakby zrodzony na wymownego trybuna; prorokowano mu tę rolę, choć ci, co lepiej znali doktora Teofila, potrząsali głowami i, uśmiechając się, zapewniali, że za nic ręczyć niemożna, bo, do góry się pnąc, gotów był nie przebierać w drogach.
Grzeczny i uprzejmy w obejściu się doktór miał przytem coś despotycznego i zawsze trzymał się tak, aby stał górą.
Czas jego był drogi. Atanazy więc, zawahawszy się nieco, rozpoczął opowiadanie.
— Ale mecenas nie dozwolił mu go przeciągnąć długo, — wiedział on wszystko, odgadywał resztę — i, gdzie Atanazy potrzebował wykładać długo, przeskakiwał myślą, — uprzedzając go i zmuszając, aby był treściwym.
Życie pułkownika było znane z pamiętników i podań współczesnych. Zdumiał się Atanazy, widząc, że powtórne ożenienie galicyjskie nie było dla niego tajemnicą. Znał nawet syna, który po rozwódce, zmarłej oddawna, pozostał.
Kopie papierów, które stanowiły dowody legitymacyi p. Piotra, złożył mu Atanazy. Mecenas bardzo mało potrzebował czasu, aby sprawdzić.
Z wielką bystrością chwytał wszystko i, posłyszawszy charakterystykę zewnętrzną p. Piotra, dosyć dobitnie skreśloną przez Atanazego, uśmiechnął się tylko, żądając go widzieć osobiście i zapewniając, że się z nim skończy szczęśliwie.
P. Atanazy zażądał, rozstając się z bratem, adresu jego mieszkania, ale Piotr potrząsnął głową, odpowiadając, że stałego pomieszkania nie ma, i że się o niego zawsze u braciszka Honorata, u księży Franciszkanów dowiedzieć można. Posłano więc rano do Franciszkanów, szukano go po kościołach, w których spędzał całe poranki, potem w małych szynkach, i nigdzie nieznaleziono.
Faktor hotelowy, który utrzymywał, że go zna, dopiero o jedenastej, towarzysząc mu, przyprowadził p. Piotra, który szedł, jakby zmuszony, wcale nieśpiesząc.
Zobaczywszy u Atanazego oczekującego mecenasa, widocznie wpadł w zły humor, którego nawet nie rozproszyła podana mu piołunówka.
Z wielką zręcznością łagodnie doktór Teofil usiłował z nim rozpocząć rozmowę, na której pierwsze słowa Piotr odpowiedział dosyć szorstko.
Ale szło o zawarcie umowy legalnej, o niektóre szczegóły, które Piotr sam musiał zgodnie ze swem życzeniem podyktować. Zwolna przybyły, dziś nieco schludniej ubrany, ale zawsze dosyć odarty, odzyskał trochę fantazyi.
— Ja się spuszczam na uczciwość pana Atanazego Zrebskiego, — rzekł, — o którym i ludzie dobrzemówią, i on we mnie wzbudza zaufanie. Piszcie więc, co potrzeba, jak chcecie, a dajcie mi pokój. Ja nigdy papierowi nie wierzę, gdy człowiekowi, co go daje, nie ufam. Powiem tylko panu bratu, że musi mi dać pieniędzy teraz, zaraz, bom goły i mam długi. Atanazy znalazł się do tego przygotowany.
Bez najmniejszego poszanowania dla banknotów austryackich, których oddawna zapewne tylu razem nie widywał, p. Piotr, zmiąwszy je w garści, nielicząc, zapakował do kieszeni.
Napróżno chciał mecenas dobyć coś z niego, będąc ciekawym człowieka. Piotr mruczał, ramionami zżymał i odpowiadał niemal grubijańsko.
Atanazy, który by go wolał był widzieć na wsi, niż w mieście, gdzie, stając się figurą, draźniącą ciekawość, mógł na pułkownika ściągnąć niepotrzebnie uwagę, zaczął go dla odpoczynku na wieś zapraszać.
— Dziękuję, — rzekł, — ale na wieś nie pojadę. Mam tu kościołów dosyć i rozrywek, a u wasbym umarł z nudów. Na łasce niczyjej nie chcę być.
— Ale tu pan ściągać będziesz na siebie oczy oryginalnością swoją, — rzekł mecenas. — Nie dadzą wam spokoju.
— Ja go nie potrzebuję, — odparł Piotr. — Myśmy na ziemię nie przyszli szukać spokoju, ale wojować albo z ludźmi, albo z sobą. Prawda, że ze mnie inwalid przedwczesny i kaleka, bo mi wiele rzeczy poucinano, ale pan wiesz, że stary furman, choć bicze kręci. Otóż ja tu zamierzam kręcić bicze. — Począł się śmiać sam.
Przyszło wreszcie do spisywania dokumentu. Atanazy, ciągle mając na sercu pamięć ojca, pozwolił sobie wtrącić tę uwagę, że nazwisko może niekoniecznie było potrzebne, a mogło pamięci ojca uwłaczać.
— Owszem nazwisko prawdziwe, do którego ja mam prawo, jest mi potrzebnem. Dosyć się fałszem żyło, — rzekł Piotr, — chcę spróbować żyć prawdą. Nieboszczykowi ojcu szkodzić to nie może, iż syna miał nicponia, który po życiu rozpustnem wkońcu się nawrócił i nie grzeszy już, tylko słabością do piołunówki.
Wypiwszy tu jej z wodą parę kieliszków, nieszczęśliwy inwalid pośpiesznie się oddalił.
Atanazy, który do domu śpieszyć miał dla polowania, na które goście byli zaproszeni, z początku o dni parę pobyt swój w Krakowie przedłużył, potem uczuł się tak zmęczonym i chorym, że musiał się poradzić Dietla i położyć w łóżko.
Choroba nie była zagrażającą, ale nagła zmiana położenia, widok tego nieszczęśliwego, który się jego bratem, nazywał, wzruszenie, jakiego doznał, wymagały spoczynku i dozoru lekarza...
Poddał się p. Atanazy, a tymczasem usiłował poznać lepiej i bliżej zagadkowego i dziwacznego tego człowieka, który jednych dni bawił go lub niecierpliwił sarkazmami i brutalstwem swem, drugich niecierpliwił nawracaniem i wpajaniem pobożności mistycznej.
Owa para tysięcy guldenów, tak niedbale wciśniętych do kieszeni, oddziałała nieco na powierzchowność p. Piotra, ale nie zmieniła jej całkowicie. Sprawił sobie buty z cholewami, grubą kapotę, czapkę zamiast kapelusza i na tem reformę swoją zakończył. Z rozmowy dowiedział się Atanazy, że znaczną część guldenów rozdał już ubogim i klasztorom. Rozjechało się w czasie choroby p. Atanazego całe towarzystwo weselne, mało tu zresztą mając znajomych, pozostał sam prawie, niewidując nikogo oprócz mecenasa, który go polubił, i Piotra, mającego sobie za obowiązek go odwiedzać.
W długich godzinach samotności p. Atanazy miał czas rozmyślać o rodzinie swej, ojcu, o własnym losie i bardzo naturalnie przypomniał też sobie tego brata Galicyanina, którego nietylko nie znał, ale nawet nie wiedział, gdzie go szukać.
Zdawało mu się właściwem teraz, korzystając z przymusowego pobytu w Galicyi, starać się o nim coś dowiedzieć, a nawet, gdyby było podobna, i poznać go osobiście.
Doktór Teofil, znający Galicyę całą, jej stosunki, jej dzieje jawne i tajemnicze, zagadnięty ostrożnie, oświadczył Atanazemu, spytawszy o imie i wiek brata, że zna go doskonale.
— To nie może być kto inny, tylko pan hofrat Ksawery, — rzekł do chorego. — Mam honor go znać i byłem niegdyś w łaskach a nieboszczyka wuja jego, p. Z., który go miał na opiece i wychował, a kierował nim tak dobrze i szczęśliwie, że dziś nasz pan Ksawery, choć młody jeszcze, jest już hofratem, ma krzyż zasługi, ogromne w Wiedniu stosunki —i nieochybnie pójdzie wysoko.
Atanazy zrazu w tym hofracie nie mógł jakoś brata przypuścić, wkońcu jednak zmuszonym był go uznać, bo wszystko zresztą wskazywało, że nim był w istocie.
Mecenas chwalił go bardzo, jako urzędnika. Wiedział oprócz tego, że miał znaczne dosyć majętności, po wuju i matce odziedziczone, miano go za bardzo majętnego człowieka. Wiadomości te o położeniu brata dozwalały przypuszczać, że był człowiekiem, dobrze wychowanym, kiedy przyjmowano go na dworze i w towarzystwach naddunajskiej stolicy. P. Atanazy wystawiał sobie w nim człowieka wielkiego świata, form wytwornych, — słowem kogoś takiego, którego warto było poznać i pobratać się z nim. Los mu narzucił Piotra, jakby za karę, że się dotąd do tamtego nie zgłosił i poznać go się nie starał.
Postanowił więc to naprawić. Doktór Teofil zaręczał, że znajomość się zrobi łatwo, i że hofrat ze wszech miar zasługuje na to, aby się zbliżyć do niego.
Wprawdzie za życia ojca zona ta, rozwiedziona z nim, również jak pierwsza, zupełnie się stosunków z dawnym mężem wyrzekła, dla syna schedę uzyskała, choć mniejszą, ale natychmiast, aby syn nie potrzebował nic oczekiwać po ojcu i być z nim w stosunkach. Zdawało się nawet, ze wolę swą przekazała mu, aby po jej zgonie zbliżenie się nie nastąpiło. Czując się źle, poleciła sierotę bezdzietnemu wujowi, biurokracie, więcej mieszkającemu w Wiedniu i różnych prowincyach państwa, niż w kraju. Hofrat Zadora (oprócz nazwiska herb też służył mu do podpisu dla łatwiejszego wymawiania) niebardzo chętnie przyjął ten legat siostry, który miał być dla niego ciężarem. Nieżonaty, niemający nikogo, aby się przywiązać, wkońcu podjął się opieki nad siostrzeńcem-sierotą.
Tyle tylko wiedział Atanazy o tym bracie, który nawet po śmierci ojca i odebraniu o tem zawiadomienia nie zgłosił się, nie dał najmniejszego znaku życia.
Zmuszony dla przeciągniętej słabości z rozkazu Dietla pozostać jeszcze w Krakowie, namyślał się długo Atanazy, czyby z tej sposobności nie należało korzystać i listem się zgłosić do p. Ksawerego.
Był na wszystko przygotowany, nawet na zbycie milczeniem lub wymówką jakąś od bliższej znajomości. Raz przecie spróbować było obowiązkiem.
Po namyśle więc napisał list grzeczny do hofrata i oznajmował mu w nim, że bardzo będzie szczęśliwym — z poznania go. List ten pierwszą pocztą wyszedł do Wiednia z adresem, bardzo niedostatecznym. Upłynęło sześć dni, a odpowiedzi żadnej nie otrzymał p. Atanazy. Zaczynał już wątpić o tem, czy ją mieć będzie, gdy — list z Wiednia, charakterem kancelaryjnym zaadresowany, nadszedł nareszcie.
Sama jego forma świadczyła, że nie pochodził od salonowego człowieka, który w najdrobniejszych rzeczach idzie za modą i dba o pewną elegancyę. — Koperta i papier były najpospolitszego rodzaju, kaligrafia bez wyrazu urzędowa, styl także trącił urzędowością. — P. Ksawery bardzo zimno odpowiedział na grzeczność brata i ubolewał nad tem, ze, wywdzięczając się za nią, nie może pośpieszyć dla poznania p. Atanazego. — Nie wyrzekał się jednak nadziei, że się kiedykolwiek spotka, i będą mogli i t. d.
Była to odprawa, tak lodowata, że w niej nawet ciekawość czuć się nie dawała. Ale p. Atanazy nie był wymagającym. Zdrowie jego znacznie się polepszyło, — był w małej stosunkowo odległości od Wiednia, — nie należałoż mu zamiaru doprowadzić do skutku?
Doktór Teofil, u którego był na herbacie, jechał nazajutrz do Wiednia. Dowiedziawszy się o odpowiedzi hofrata, o ochocie podróży, ofiarował się towarzyszyć. Atanazy przyjął chętnie pomoc jego — i — drugiego dnia wieczorem stanął w hotelu Métropole.
Hofrata adres łatwym był do wyszukania: stał niedaleko zamku w małej, starej uliczce na trzeciem piętrze. Szło o znalezienie godziny, o której by go zastać można.
Po krótkim namyśle p. Atanazy, na chybił, trafił, około jedenastej rano dzwonił u drzwi, na których przybita była wypolerowana blaszka mosiężna z imieniem, nazwiskiem i tytułami hofrata. Pomyłki więc być niemogło.
Po zadzwonieniu długo bardzo potrzeba było czekać, nim się drzwi ostrożnie otworzyły nieco, i wcale przystojna, czyściutko ubrana panienka w czepeczku na głowie, w mitenkach czarnych ukazała się z minką kwaśną a dumną w progu. Minka ta posługuje, jak wiadomo, zawsze osobom, które, ze swego położenia towarzyskiego niebędąc kontente, ludziom to jawnie okazują, że ich aspiracye wyżej sięgają.
P. Atanazy mówił po niemiecku jak najgorzej, panna więc go w początku zrozumieć nawet nie mogła.
Odprawiała go zupełną nieświadomością godzin, o którychby pana hofrata w domu zastać można, i radziła udać się do kancelaryi. P. Atanazy musiał się jej aż zwierzyć z tego, że był bratem p. Ksawerego, a nie żadnym klientem. Na dziewczynie jednak i brat nie zrobił wrażenia; przypatrzyła mu się tylko baczniej, a że p. Atanazy był przystojnym męzczyzną, a Wiedenki nie są dzikie, wkońcu dla niego złagodniała.
Nastąpiło bardzo poufne zwierzenie, tyczące się użycia czasu hofrata, który wstawał dosyć późno, pił kawę wiedeńską, po czem z teką natychmiast szedł do kancelaryi i tam pozostawał do obiadu. O pierwszej w godzinie mieszczańskiej — podawano mu obiad, po którym spoczynek trwał do powtórnego wyjścia do kancelaryi.
— Hofrat powracać miał na Abendbrod swój rozmaicie, ale nigdy się bardzo nie późnił, pracował potem w domu do późna, jeżeli nie miał obowiązku... stawienia się na jakie urzędowe przyjęcie, na jaki obchód dworski i t. p.
Całe to opowiadanie, z pewną kokieteryą i wdzięczeniem się wykonane w dyalekcie wiedeńskim, który p. Atanazemu utrudniał zrozumienie wszystkich jego odcieni, odbyło się na progu, i, wysłuchawszy go, bilet pozostawiwszy, Atanazy odjechał, zapowiadając się do brata na godzinę wieczorną.
Dzień w Wiedniu nowym, ciekawym, ożywionym nadzwyczaj łatwo przeżyć było. Zjadłszy u Sacher’a, objechawszy miasto, przeszedłszy się po Grabenie, o godzinie oznaczonej dzwonił Atanazy znowu a drzwi tych samych, i tym razem uśmiechająca mu się twarzyczka rannej znajomości jego ukazała się, aby go, uprzejmie powitawszy, wpuścić.
Wchodząc już, postrzegł p. Atanazy, że powzięte o bracie wyobrażenie zupełnie było mylne. Mieszkanie, umeblowane bardzo skromnie, czyste, ale wcale nieodznaczające się elegancyą, — nie dowodziło też zamożności ani zamiłowania w wygodach.
W saloniku, do którego wszedł, jeden tylko piękny fortepian Bölendorfer’a był jakąś życia i upodobania oznaką. Zresztą ani książki, ani kwiatka, ani obrazu, ani nic, coby jakiejś fantazyi dogodzić mogło. Było to jedno z tych mieszkań pospolitych, w którem mógł mieszkać każdy, co nie miał smaku do niczego i żadnej duchowej potrzeby.
Coś nakształt izby w hotelu...
Od drzwi przeciwnych szedł już na spotkanie gościa mężczyzna wzrostu słusznego, wyprostowany, sztywny, w okularach złotych, ogolony bardzo starannie. Rysy jego twarzy przypominały razem pułkownika ojca i p. Atanazego, ale, ogołocone z wyrazistych wąsów, nabrały innego charakteru. Straciły typ swej polskości. Oczy niebieskie patrzały martwo i chłodno, usta miały nadany im wyraz dumy i pewności siebie, właściwy wyższemu stanowisku w hierarchii. Z uśmiechem grzecznym p. Ksawery podał rękę Atanazemu i, wyraziwszy mu swe ukontentowanie z poznania go, posadził przy sobie na kanapie.
W tem przyjęciu całem było coś tak odpychającego chłodem obrachowanym, taki zupełny brak uczucia, takie znudzenie już w pierwszej chwili, że biedny p. Atanazy pożałował swej podróży. Przejść nawet z tego tonu obcego na bardziej poufały, na familijny nie miał sposobu. Hofrat, zapytawszy go, gdzie mieszkał, czy był żonaty, czy zajmował urząd jaki, i otrzymawszy krótkie odpowiedzi, wy.czerpawszy kwestye najkonieczniejsze, rozpoczął rozmowę o Wiedniu i apologię jego... Atanazy, który miał wielką ochotę pokochać tego brata, znalazł go zmarzłym i odstręczającym, że nie wiedział, co robić z sobą.
Prawie w tejże chwili, gdy rozmyślał, czy-by nie należało wyjść mu, służąca wniosła podwieczorek, złożony z herbaty i ciastek, zimnych przekąsek, pieczystego i nieuchronnego w Wiedniu — piwa.
Widać w tem było pewny wysiłek dla gościa, a nawet brak nawyknienia do przyjmowania wogóle, bo mnóstwa szczegółów brakło lub je dopełniać musiano. Atanazy nie jadł i nie pił nic oprócz herbaty, która była niedobra, hofrat zaś miał apetyt doskonały, — zmiatał, co mu się nastręczało, piwo pił ze smakiem, a nawet na pochwałę jego wyrzekł kilka uczutych frazesów...
Chciał on nakłonić p. Atanazego aby i on choć jeden kufel wypił na próbę, ale, niemogąc do tego nakłonić konwalescenta, sam go zastąpił.
Pod wpływem czy to piwa, czy rozmowy samej ożywił się wkońcu hofrat, wychwalając wszystko, o czem mówił: stolicę, dwór, życie, osoby, stojące u szczytu, — naostatku teatr Burgu, galerye i Wiedeń ten, o którym z uniesieniem mówi każdy jego czciciel, ze taki Wien jest tylko jeden na świecie.
Pochwały te mogły tem więcej dziwić z ust chłodnego urzędnika, że pomijał wszystko prawie, z czego wesoły Wiedeń słynie... Był to człowiek starej reguły, który, jeszcze nie przeżywszy całej młodości, zdawał się ani tęsknić za minioną, ani cieszyć pozostałą.
(Ciąg dalszy nastąpi. Pewien rodzaj zbliżenia i poufałości zrodził się wkońcu z tego, że hofrat w bracie poczuł człowieka statecznego i zapatrującego się na życie całkiem seryo.
Wzajem zaczęli sobie zadawać pytania. — Atanazy opisał położenie swe. — przyznał się do tego, że szukał ożenienia, ale go po myśli znaleźć nie mógł.
Hofrat oświadczył mu nawzajem, że on ożenienie odkłada do chwili, w której zarysuje się wyraźniej przyszłość mogąca go postawie wysoko...
— Zawdzięczam to kochanemu wujowi memu, — począł z powagą, że życia nie zmarnowałem i nie zmarnuję... Mam cel przed sobą, mam stosunki doskonale, wuj mnie nauczył, jak mam postępować... Majątku dzięki Bogu nie tracę, ale się go dorabiam, a tu w Wiedniu jestem, jak w domu. Nic mnie nie odrywa, bo nie mam żadnych gustów i namiętności... Jedną tylko muzykę lubię i, gdy mi smutno, walca sobie gram... ale mi rzadko smutno bywa... chyba gdy z żołądkiem nie jestem w zgodzie... to cała moja bieda.. każą mi coroku jechać do Karlsbadu!
Westchnął...
Niemając wkońcu czem go zabawić, Atanazy, który ciekawy był wniknąć w niego i usiłował z różnych stron go poznać, począł mu opowiadać swą krakowską przygodę z bratem Piotrem...
Pierwsze zaraz wspomnienie o nim na hofracie zrobiło jakieś wrażenie dziwne, odprostował się, zarumienit, potarł włosy i, głową tylko poruszając, słuchał długo... Gdy skonczył część swej powieści, p. Ksawery, który jej namarszczony słuchał, — jakby zmuszony, – wybuchnął:
— Ale ja go znam! — to warjat!
— Dziwak, — złagodził Atanazy.
— Ba, ba! zawołał hofrat żywo. — Co to mówić! warjat jest kompletny. Gdyby był nie opatrzył się w porę i nie umknął, wsadziłbym go był do szpitala lub postarał się, aby go do Wielkopolski odprowadzone do familii. Rzecz oczywista, że godził na obdarcie mnie, jak wkońcu obdarł was, ale ja nie jestem tak prostoduszny... W bajki wierzyć nie mam skłonności, a takich awanturników żywić nie czuję się w obowiązku.
— Nieszczęśliwy to człowiek, — dodał Atanazy. — Zresztą stosunek wasz do niego całkiem był inny. Nie mieliście żadnej pobudki do wspomagania go oprócz miłosierdzia. Po ojcu waszym jeżeliście co wzięli, to tylko w wydzielonej wam schedzie, którą dzielić się nie mieliście obowiązku, ja zaś...
— Tak jest, rzekł zimno hofrat. — Nie mogłem po śmierci ojca dopominać się u was o nic, bo matka moja pokwitowała ze wszystkich pretensyi. Gdyby był naówczas sposób uzyskania więcej ze spadku, byłbym z niego korzystał.
— Piotr, wątpię też, aby od was, panie Ksawery, żądał czego oprócz braterskiej pomocy...
Hofrat głową pokręcił.
— Jabym miał pomagać takiemu trutniowi, — rzekł. — Obrzydliwość obudził we mnie.
Atanazy zmilczał.
— Prawdziwe to nieszczęście, że on nazwisko nasze nosić ma prawo i szargać je... — dodał p. Ksawery. — Mojem zdaniem należałoby go zamknąć... bo z niego ani ludziom, ani Bogu pociechy niebędzie... Litość nie byłaby tu w miejscu.. ja takiej litości nie rozumiem.
Sprzeczać się nie chciał p. Atanazy, ale hotrat rozdrażniony uspokoić się nie mógł.
— Mnie ten człowiek tu kompromitował, — począł dalej ciągnąć. — Jestem zwykle spokojny i nie daję się łatwo poruszyć, ale on obudził we mnie oburzenie! Arogancya w najwyższym stopniu! Do czubków go trzeba było, do czubków... Miał tę śmiałość przypominać mi swoje ze mną pokrewieństwo! Ale ja żadnych krewnych po ojcu, który matce mej zatruł życie, nie znam i nie uznaję.
Tknęło to Atanazego..
— Nie będę stawał w obronie ojca. — rzekł, ale pozwól mi powiedzieć to, co przez familię twej matki w listach, które czytałem, uznane zostało. Nie sam ojciec nasz był winnym tego pożycia, które się rozłączeniem skończyło. Wina była obustronna...
— Co mi tam do tego, — odparł p. Ksawery, — ja znam tylko matkę moją. Wyrzeczono się mnie, ja też dziś już żadnego związku krwi nie znam... oprócz rodziny mej matki.
Wypowiedzenie to Atanazemu wszelkiej nadziei zawiązania stosunków bliższych ubodło go więcej może formą swą, niż znaczeniem, uczuł się dotkniętym, jakby narzucający się natręt...
— Panie Ksawery, — przerwał gorąco, — nie mogę tego, coście powiedzieli, wziąć inaczej, jak do siebie za przestrogę, ale wierzcie mi, nie spodziewałem się, przybywając tu, nic, nie żądam też nic od was. Możemy się nie uznawać za brací, a przecież nie być zupełnie obcymi sobie.
— Ja tego nie stosowałem do pana, — zawołał hofrat, chwytając go za rękę. — Proszę mi wierzyć, że ja go nie odpycham, że się cieszę ze znajomości, że ją pragnę pielęgnować, ale... dziś wymagać, abyśmy się bardzo kochali, — niepodobna. Starzy jesteśmy obaj...
Chłód objął obu, i rozmowa się przerwała. Hofrat był widocznie zmieszany i wyrzucać musiał sobie chwilę uniesienia, conajmniej niepotrzebną. Atanazy myślał tylko o tem, jak pozorować grzecznie odjazd natychmiastowy do Krakowa. Znał już dostatecznie p Ksawerego.
Tymczasem Ksawery, czując się winnym, wahał się, co począć, aby nierozważne wystąpienie naprawić, i odezwał się, powtórnie biorąc za rękę Atanazego.
— Proszę was, panie Atanazy, nie miejcie mi za złe chwilowego podrażnienia... Nie mogę tego trutnia wspomnieć bez gniewu. Wyraziłem się niewłaściwie. Postąpiłem tak żem mógł na wasz gniew zasłużyć. Proszę o przebaczenie.
I natychmiast dodał:
— Zabawisz pan tu długo?
Zawahał się Atanazy z odpowiedzią.
— Czasu, — rzekł, mam bardzo mało. Przybyłem tu nie dla oglądania Wiednia, ale dla poznania was.
— I wlasnie dlatego powinieneś dłużej pozostać, — rzekł, uśmiechając się, hofrat, — bo poznałeś mnie ze strony fałszywej, a ja chcę to naprawić... í zasłużyć na życzliwość waszą.
— Jutro, — dodał, jemy obiad razem u Sacher’a?
Atanazy ważył jeszcze odpowiedź, gdy hofrat dodał:
— Żądam tego, jako dowodu, że nie macie urazy do mnie. Nie mam zwyczaju jadać po tych drogich a eleganckich restauracyach, ale dla was muszę zrobić wyjątek...
— Gdzież jadacie zwykle? — spytał Atanazy.
— Poprostu w domu, ale na mój obiad urzędnika, który nie przeżywa nic nad swoją pensyjkę, nie śmiałbym was prosić. Jutro zaś nie hofrat Ksawery was przyjmować będzie, ale Ksawery ze Zrebia na Murawce Wielkiej i Małej, Glinkach i Zawierciu da obiad p. Atanazemu ze Zrebia Zrebskiemu na...
— A! ja się na niczem nie piszę, — przerwał Atanazy trochę weselej. — Jedzmy więc u Sacher’a naprzód, jutro u pana na Murawce, a po jutrze u Atanazego ze Źródlisk w hotelu Métropole...
— Zgoda na to, — odparł hofrat, podając rękę. — Po obiedzie mam już zamówione ewentualnie dwa miejsca doskonałe w operze, — posłyszysz piękną i doskonale wykonaną muzykę, która chmury z czoła rozpędzi.
I tak przejednani panowie Zrebscy podali sobie ręce, rozstając się do jutra.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.