Przejdź do zawartości

Trójlistek (Kraszewski, 1887a)/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Trójlistek
Wydawca Edward Leo
Data wyd. 1887
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z wielkim smakiem, starannością i elegancyą ubrany męzczyzna, młody jeszcze, stał jednego jesiennego poranku przed zwierciadłem w hotelu Drezdeńskim w Krakowie. Jedną ręką trzymał jeszcze chusteczkę batystową, włożoną do małej kieszonki nadzwyczaj pięknie na nim leżącego surducika, drugą zamyślony wąsa pokręcał. Chwila już upłynęła, dość długa, a choć szafirowe jego oczy w ślicznej oprawie, patrzące na świat smętnie a dumnie, mogły się już nasycić widokiem własnego wizerunku, — młodzieniec nie ruszał się z miejsca, tak go myśli jakieś opanowały. Zwierciadło, nieco zaniedbane, nieotarte z kurzu i nienajlepszej fabryki, nie mogło obrazem tym zaspokoić wymagań patrzącego, który snadź do powierzchowności swej wielką wagę przykładał, lecz cóż pomogło tak długo i uparcie badać wady zwierciadła czy może ślady, jakie życie wypiętnowało na twarzy?
Młodą ona była, świeżą jeszcze i wcale piękną, typ narodowy wyraziście ją cechował, ten sam, który już w kilku portretach Falcka zjawia się nam poważny a dumny; ten sam, który często wśród tłumu obcych daje nam poznać na pierwszy rzut oka pana a brata.
Szlachetnemi liniami zasklepiało się nad nią piękne czoło, po nad którem przerzedzone już włosy zapowiadały nadchodzącą łysinę. Po nad niebieskiemi oczyma, którychby niejedna piękna pani mogła mu pozazdrościć, zarysowywały się brwi łagodnie, a z pod jasnego wąsika śmiały koralowe, nieco wydatne usta. Malarz możeby był w całości tej fizyognomii żądał więcej charakteru i wyrazu, ale musiał przyznać, że linie nic nie pozostawiały do życzenia, i rysunek był bardzo czysty.
Właściciel tego oblicza, które już za lat dziecięcych słynęło z urody, nawykł był do wrażenia, jakie one czyniło, do westchnień kobiecych, do uśmiechów uprzejmych, do pochwał i sympatycznych objawów. Trafiało mu się już też nieraz być wybieranym do deputacyi, do żywych obrazów, do tańców i najprzerozmaitszych reprezentacyi, właściwie tylko dla pięknej twarzy i wielce szlachetnej postawy, chociaż nie przypuszczał, ażeby uroda być miała najcelniejszym z jego przymiotów...
Pan Atanazy Zrebski, majętny obywatel z Podlaskiego, należał do tej średniej szlachty starej naszej, która się wciągu wieków tak trzymała na swem stanowisku, że, wprawdzie nie dobiła się senatorskich krzeseł, ale też do zdrobniałej, zagrodowoj zepchnąć się nie dała. Szczęście uśmiechało się jej czasami, żenili się z kasztelankami, wydawali córki swe za starostów, dobijali się urzędów koronnych, byli już nieraz w progu, ale, ostrożnie idąc, a drogą prostą, pozostali za drzwiami.
Pan Atanazy po sławnym ojcu, który długo i z wielką zdobytą sławą rycerską służył w legionach i wojsku napoleońskiem, wziął fortunkę, wcale nieszpetną, niebardzo odłużoną, bez procesów, i — dotąd utrzymywano, że jej nie nadwerężył. Liczył się on w swoim kątku do bardzo zamożnych, do naj pierwszych, chwalono go, że się rządził dobrze, i sąsiedzi prorokowali mu, że się powinien ożenić świetnie, to jest: — bogato.
— Nietylko wdziękiem twarzy odznaczał się pan Atanazy: wychowany był bardzo starannie, umiał wszystko, co potomek starej szlachty wiedzieć i umieć powinien. Mówił expedite po francuska, tak że się nawet czasem francuzczyzną wyręczać musiał, gdy, rozprawiając żywo, łatwiej mu było wstawić gotowy frazes francuski, niż układać go po polsku. Zresztą, czytając bardzo wiele bez wyboru, nabył wolnemi chwilami ogromną masę wiadomości, które mu dozwalały mówić o wszystkiem, słuchać każdej rozmowy i nie być obcym żadnemu przedmiotowi.
Miły, grzeczny, uprzejmy, łagodny, prawie zawsze uśmiechnięty, nigdy nie odmawiający ani kieliszka, ani podanych kart, ani zaproszenia na polowanie i do tańca, musiał być ulubieńcem wszystkich znajomych i pieścidełkiem pań, które go za wzór swoim braciom, mężom i synom stawiały.
P. Atanazy miał i ten przymiot, że nie był na pozór dumnym z niczego, ani z rodu, ani z majątku, ani ze swej urody męskiej, ani nawet z miłości u ludzi.
Z zarysu tego możnaby wnosić, że p. Atanazy był poprostu jednym z tych, „dobrych z kościami“ ludzi, których tylko niedołężność zaleca. Wprawdzie wychowanie wedle powszechnego zwyczaju i modły mogło z niego uczynić taką istotę bierną, wygodną w towarzystwie, ale skazaną na podrzędną rolę i smutny koniec pod pantoflem, gdyby rozbudzony miłością własną duch nie podniósł go wyżej nieco.
Był to samouczek, który, z początku nieumiejąc nic, niezmiernie wiele pochwytać potrafił, myślał, pracował nad sobą i umiał zdobyć tyle, ile mu do zręcznego popisu było potrzeba. Niestarczyło mu chodzić po świecie w surduciku pospolitego eleganta, którego nikt nie brałby na seryo, — chciał stać się poważnymi wpływowym. Występował też ostrożnie, z obrachowaniem — i zawsze prawie umiał sobie pozyskać aplauz słuchaczów, w których tryb myśli trafiał szczęśliwie.
Mało kto znał go lepiej i oceniał sprawiedliwie, wielkie na nim pokładano nadzieje i słuchano chętnie. Dar wymowy miał osobliwy.
P. Atanazy przybywał do Krakowa, zaproszony, jako drużba, na ślub przyjaciela, bez żadnego zresztą interesu, a że miasta nie znał prawie, rad był poznać się z niem i z towarzystwem, o którem słyszał wiele.
Mówiono mu, że od lat kilku Kraków zmienił się bardzo, że się stał przytułkiem wielu rozbitków du haut parage, że uniwersytet ściągał młodzież liczną, i rozmaitego rodzaju życie rozbudzało się w tych majestatycznych ruinach, którym królowała katedra na Wawelu i groby.
Cieszył się tem, że pozna starą stolicę, ― ale więcej daleko, że się przypatrzy ludziom i towarzystwu, które stało u steru, że z Krakowa może potrafi wnieść co o kraju, – który tylko znał z odgłosu, z dzienników, z zewnętrznych objawów jego życia.
Ciekawość niegorączkowa, umiarkowana, trzymana na wodzy, należała do cech, odznaczających p. Atanazego. Nigdy nie odmawiał ani poznania nowego człowieka, ani słuchania artysty, — ani współudziału w czynności, do której czuł się zdolnym.
Dzień ten właśnie pozostawał mu wolnym prawie; miał wprawdzie śniadanie kawalerskie z nowożeńcem, któremu służył za drużbę, obiad u rodziców panny, a wieczór w teatrze, którego dyrektor, zaprzyjaźniony z rodzinami, mającemi się połączyć, zapowiadał, jako bardzo zajmujący. Ale dla człowieka pracowitego pomiędzy temi obowiązkowemi zajęciami czasu pozostawało dosyć, aby Kraków zobaczyć trochę.
O czem się, stojąc przed zwierciadłem, zamyślił tak p. Atanazy, — nie podejmujemy się odgadywać. W głowie jego było tyle zasnutych tkanin, że wśród nich wybór uczynić trudno.
Z osłupienia tego, w jakie popadł, zbudziło go dopiero zapukanie do drzwi, nieśmiałe razem i niecierpliwe. Odwrócił się i ujrzał przed sobą postać, którą tylko po miastach wielkich spotykać można.
Był to człowiek lat średnich, opalony, wynędzniały, z barwą na twarzy karmazynową, zdradzającą obfite używanie spirytusów, z włosami na głowie, nastrzępionemi do koła ogromnej łysiny.
Szczególna rzecz, ten wedle wszelkiego podobieństwa opój i włóczęga, życiem jakiemś rozpasanem czy nieszczęśliwem zniszczony, ogólnemi rysy twarzy, zawczasu zestarzałej, przypominał dziwnie p. Atanazego. Byli obaj jednego wzrostu, jednej barwy oczu i włosów, a usta ich kształtów podobnych miały wyraz, wielce do siebie zbliżony. Było to tak uderzającem, że p. Atanazy zrazu się nie mógł wstrzymać od małej oznaki zniecierpliwienia, lecz wnet grzeczną swą i zimną odzyskał obojętność.
Takiż sam was blond, spuścisty, u przybylca nieforemnie poskręcany, zdobił ich obu.
Pomimo zszarzania i znikczemnienia nieznajomy miał jeszcze w sobie coś szlachetniejszego, niż podobne włóczęgi, a nieco teatralne ruchy jego jeszcze to uwydatniały.
Przybysz wchodził pokornie i nadzwyczaj nieśmiało, oglądając się po pokoju, a potem głowę podniósłszy, z wymuszonym uśmiechem począł zbliżać się do stojącego wśród pokoiku p. Atanazego.
Strój, również jak twarz i ruchy, zwracały na niego oczy. Poczynając od kapelusza, cylindra, najstraszliwiej zniszczonego, tak że gdzieniegdzie papier z niego wyglądał, ubranie całe było zarazem niby salonowe, a w istocie jakby z desek teatralnych zapożyczone.
Na szyi wyschłej, kościstej, żyłami i mu skułami nabrzmiałemi oplecionej, w sznur zwinięta i podarta chustka czarna, węzłem wykręcona nad prawe ramie, nie okrywała jej całej. Pomiędzy nią a kołnierzem kamizelki pomarszczoną widać było skórę. Zapięty zresztą starannie, choć guzików brakło krótkiemu surducikowi, odziany był, jakby nieswojemi sukniami. Rękawy surduta krótkie dozwalały widzieć ręce drobne, chude, zbrukane i podrapane... ale niezawodnie piękne niegdyś. Dziś poogryzane do krwi paznogcie, zgrubiała skóra, poranione palce... chować je zmuszały... Do kapelusza, surduta i do całego ubrania miękkie, powykrzywiane buty stare były doskonale dobrane.
Parę rękawiczek podartych trzymał w ręku, a z kieszeni wyglądała ogromna chusta kolorowa, niemogąca się w niej pomieścić.
Na piersi z lewej strony wydęta kieszeń, na której odpiętnowany był gruby pugilares, znamionowała człowieka, chodzącego — za interesami.
P. Atanazy, domyślając się, o co chodziło przybywającemu, już sięgał do kieszeni, gdy z ukłonem, wielce manierowanym, i uśmiechem, do wykrzywienia podobnym, powitawszy go, przybyły zapytał głosem ochrypłym, który kaszlem się oczyścić starał:
— Wszak mam honor mówić z panem Atanazym... dziedzicem Długowoli.
— Tak jest, odparł zagadnięty, domyślając się, że imie jego wyczytać musiał na tablicy hotelowej; — tak jest... ale czego pan chcesz? nie mam czasu.
Odprostował się pytający i, dobywszy chustkę, otarł nią twarz szybko.
— Szkoda, przepraszam pana, odezwał się, — alebym prosił o pozwolenie na rozmowę o bardzo ważnym dla mnie interesie...
— Interesie? podchwycił p. Atanazy. — Ale jakiż pan możesz mieć interes do mnie?

— To się da widzieć, jeżeli pan zechcesz pozwolić... — rzekł nieznajomy, ślinę, cisnącą mu się do ust, przełykając, i napróżno starając się głos podnieść, który mu w gardle zamierał.
Atanazy, widoku nędzy i spodlenia człowieka znieść niemogący, odparł nieco niecierpliwie:
— Interesu łatwo się zresztą domyśleć..
— O! nie! — potrząsając głową, smutnie wyjąknął przybyły, — o! nie!
Chcąc go przekonać, iż się nie omylił, pan Atanazy dobył guldena i rękę z nim wyciągnął ku nieznajomemu.
Spojrzawszy na niego wzrokiem melancholicznym, cofnął się ku drzwiom gość, którego nawet w tej odległości mocno wódką czuć było, i potrząsnął głową.
Atanazy stanął, nadzwyczaj zdziwiony, ale trzymał w ręce wyciągniętej guldena, kusząc nim biednego człowieka, który się zwolna ku drzwiom usuwał.
— Słowo honoru, — rzekł wkońcu, — że ja go teraz wziąć od pana nie mogę. Naprzód, że nigdy nie byłem i nie jestem żebrakiem, choć się to może wydać komu możliwem zpowodu garderoby... powtóre... powtóre, że ja pana o rozmowę błagam... proszę... nie w innym celu, tylko dla rozwiązania pewnych... pewnych... jakby to powiedzieć? wątpliwości.. trudności... nie wiem... Wiele mi na tem zależy, inaczej bym pana nie trudził.
P. Atanazy zpowodu obrzydliwego zapachu gorzałki chusteczkę batystową, uperfumowaną verreiną, dobył i niósł do nosa, gdy, zobaczywszy to, gość dodał:
— Pan może myśli, że ja się zalewam wódczyskiem? Jako żywo! Zpowodu choroby doktór mi nakazał płukanie. Płóczę, panie, słowo honoru, płóczę...
Oryginalna postać postulanta podbudziła wreszcie p. Atanazego ciekawość.
— Przyjdź waćpan jutro rano, — rzekł żywo, ale przygotuj się do tego, abyś mnie nie nudził długo, nie mam czasu…..
— Gość, usłyszawszy to, złożył ręce i podniósł. je do góry, potem prawą pocałował i z tym odciskiem całasa ku p. Atanazemu wyciągnął. Skłonił się, otworzył drzwi i wyszedł zwolna krokiem majestatycznym.
Atanazy patrzył za odchodzącym, gniewny niemal, bo coraz większe widział podobieństwo pomiędzy brudnymi włóczęgą a sobą. Nadzwyczaj mu była przykrą myśl, że inni też będą musieli uczynić to samo spostrzeżenie. W tej chwili wchodzącego do pokoju służącego zagadnął:
— Cóż to za żebraka puściliście tutaj? Musi to być miejscowy, wasz, znany wam włóczęga?
— Uchowaj, Bozel-odparł kelner, — tu go nikt nie zna; ja też nie wiem, kto on taki, ale o tem upewnić mogę, że go nie widywałem...
Godzina była spóźniona, jak się pokazało, i p. Atanazy zamiast zwiedzać miasto musiał się ubierać na śniadanie. Wieczorny obiad modą francuską zajął tyle czasu, iż zaledwie zdążył na teatr, na którym grała naówczas Modrzejewska. Wśród tych zajęć, które go żywo zaprzątały, p. Atanazy zupełnie zapomniał o porannym żebraku i, gdy nazajutrz rano, nie wpuszczony do niego, dobijać się zaczął gwałtownie i uparcie przy drzwiach czekał, dopiero go sobie przypomniawszy, rozkazał wprowadzić do saloniku, wychodząc do niego.
Nieznajomy ubrany był, jak dnia poprzedzającego, w dodatku miał tylko zpowodu dnia pochmurnego stary i połatany okrutnym sposobem parasol. Służył on mu za laskę.
— Słucham pana, — odezwał się, postępując ku niemu, Atanazy.
— Bardzom panu wdzięczny, — rzekł, pokaszlując, gość, który mimo rannej godziny już mocno cuchnął spirytusem, buchającym od niego; Atanazy mimowoli się cofnął.
— Smierdzę gorzałką? zawołał, — byłem tego pewnym! A! tak, płókać mi kazano. Niech się pan nie cofa. Ja na przyzwoitej trzymać się będę dystancyi. To darmo, paskudnej wódki niczem w świecie się niezaprawi!
Otarł się chustą.
— Słucham, — dodał Atanazy.
— Pozwoli pan, — rzekł gość, — iż się naprzód zaprezentuję. Jestem...
Ta zaciął się, pomyślał i, jakby go kłamstwo kosztowało, prędko dodał:
— Jestem Piotr Zabużanin, sługi ojca pańskiego, Zabużanina Soroki, syn. Dosyć to powiedzieć, żeby wytłómaczyć, dlaczego mnie Długowola obchodzi, i dlaczego chciałem się o niej coś od pana dowiedzieć.
Atanazy zdumiony, ale niedowierzający, przerwał:
— Ja żadnego u ojca mojego Zabużanina nie pamiętam...
— Bo pana niebyło na świecie, gdy ojciec mój, dawny ordynans ojca pańskiego, przybył z ním do Długowoli i tam też coś w lat parę życie zakończył.
— Nic o tem nie wiem, — odparł Atanazy, — i z tych czasów żadnych mu wiadomości o Długowoli nie będę mógł dostarczyć...
— Ojciec pański umarł! — westchnął przybyły Zabużanin. — Zmarło mu się, zmarło! I... przepraszam pana, nie zostawił testamentu?
To zapytanie o ojca jego razem z podobieństwem rysów, które wczoraj go uderzyło, nadzwyczaj przykro, dotkliwie dało się czuć p. Atanazemu.
Wiedział o ojen swym, że, sławiony z męztwa, kochany przez wojaków, uwielbiany po powrocie do kraju przez współobywateli, w młodości wiódł życie, bardzo burzliwe, o którem chodziły najnieprawdopodobniejsze opowiadania. Atanazy szanował wielce pamięć ojca i wszystko, co cień jakiś na nią rzucić mogło, niezmiernie go bolało. Niedziw też, że pytanie o testament ojcowski wzburzyło go i niemal rozgniewało. Niecierpliwie odparł na pytanie:
— Cóż waćpana może obchodzić testament ojca mojego?
Gdy to mówił, Zabużanin pochylony oczekiwał odpowiedzi z natężoną ciekawością, a odebrawszy tak ostrą, wyprostował się, rzucając na pana Atanazego wejrzenie, w którem zabłysnął tłumiony gniew.
Gwałtowniejszy cokolwiek ruch w tejże chwili z kieszeni czy z ręki wyrzucił na ziemię stary, wymodlony, powiązany sznurkami różaniec.
Zabużanin pochylił się żywo, podniósł go ostrożnie, zbliżył do ust, pocałował i prędko ukrył w bocznej kieszeni surduta.
Zajęty tą czynnością, do której musiał przywiązywać wagę, gość nie miał czasu natychmiast odpowiedzieć Atanazemu, który się nieniecierpliwił, lękając, aby kto z nadchodzących nie zastał u niego tej karykatury, która na nieszczęście tak jego twarz i postawę przypominała, iż do najdziwaczniejszych komentarzów mogła się stać pobudką.
— Co waćpana obchodzić może testament mojego ojca? — powtórzył Atanazy.
A czemużby syn oficyalisty ojca pańskiego, który dla sług swych był bardzo dobrym panem i nie zapominał o nich, — rzekł powoli Zabużanin, nie miał się interesować ostatnią jego wolą?
— Ale ojciec mój nie zostawił żadnego testamentu, odparł nadąsany pan Atanazy, spoglądając z widoczną niechęcią na natręta.
— Żadnego testamentu? — powtórzył napół sam do siebie Zabużanin, żadnego testamentu!!
Nie zdawał się śpieszyć z dokończeniem rozmowy tej gość, a gospodarz się nią do najwyższego stopnia czuł podrażnionym. Co chwila, mógł się spodziewać nadejścia którego z przyjaciół, drużbów albo pana młodego, a nie życzył sobie, aby tu kto z nim zastał Zabużanina. Postanowił więc urwać tę niepotrzebną indagacyę, która go oburzała.
— Łatwo mi się domyśleć, — rzekł, — że, jako syn oficyalisty ojca mojego, możesz pan odemnie żądać pomocy i spodziewałeś się jej może w testamencie. Mów więc waćpan, a żywo, czego chcesz?
Odpowiedź, którą miał dać Zabużanin, wstrzymała i opóźniła czkawka, którą słysząc, Atanazy się zżymnął. Spojrzenie na niego zwiększyło jeszcze rozdraźnienie, bo rysy twarzy tego pokornego wczoraj człowieka, dziś może pod wpływem tej wódki, której woń wniósł z sobą, nabrały energii, a straciły wyraz uniżoności. Można się go było ulęknąć. Prostował się dumnie, podniósł głowę, wydął usta, a że każdy ruch fizyognomii nadzwyczaj przypominał Atanazego, każdy giest zdawał się z niego wynaśladowanym, młodzieniec niemal przywiedzionym był do rozpaczy.
— Ja tego chcę, o co pana pytałem, — odparł Zabużanin, — wiadomości o ojcu jego i ostatniej woli, którą miał i powinien był zostawić.
— Jakto powinien? — ofuknął groźnie Atanazy.
— Powinien był, powinien, — powtórzył przybyły, bynajmniej tonem tym nieustraszony. — Zapewne mu nagły zgon nie dozwolił tego dopełnić?
Zapytanie to nowe — w tonie jakimś poufałym — do najwyższego stopnia podnieciło zwykle łagodnego i spokojnego p. Atanazego.
— Proszę mówić krótko i jasno, — zawołał. — Wszystko, co mi pan powiedziałeś do tej pory, wygląda na jakąś zagadkę czy mistyfikacyę!
— Krótko i jasno niezawsze mówić można, — rzekł powoli Zabużanin. — Widzisz pan sam, że masz do czynienia z człowiekiem, ciężko wypróbowanym od losu, powinieneś być dla niego wyrozumialszym.
To mówiąc, westchnął.
Atanazemu ta nauka, udzielona przez nędzarza, musiała być bardzo przykrą, gdyż rzucił się, jakby, niemówiąc nic, myślał odchodzić. Po namyśle jednak krótkim zatrzymał się.
— Jestem dziś zajęty, — rzekł, nie rozumiem, co pana mogło sprowadzić do mnie; powtarzam mu, że czasu nie mam.
— Ale ja też czasu nie mam, bo kilku mszy świętych na różne intencye wysłuchać muszę i jestem obowiązany...
Niedano mu dokończyć, gdyż drzwi się otworzyły szeroko i zamaszyście, i w kapeluszu na głowie wszedł, od progu śpiewając jakąś aryę włoską, jeden z towarzyszów-drużbów.
Atanazy ledwie miał czas dać znak Zabużaninowi, aby odszedł, na co on, innym znakiem porozumienia odpowiedziawszy, zawrócił się ku drzwiom poważnie i powoli. Figura ta nie mogła na nieszczęście ujść oczu ciekawego młodzieńca, który właśnie wchodził; — obrócił się aż, patrząc za nim.
— Zaledwie się za Zabużaninem drzwi zamknęły, gdy drużba, śmiejąc się, dodał:
— Oryginał jakiś! dalibóg ten Kraków wszystkich połamanych, pokaleczonych na ciele i umyśle, jakby do muzeum narodowego, zbiera. Cóż to za figura?
— A nie wiem! natrętny żebrak, odezwał się Atanazy.
Kelner, który sprzątał, posłyszawszy te słowa, uśmiechnął się i wtrącił:
— To nie jest żebrak, proszę jaśnie pana.
— A cóż to za jeden? — zapytał Atanazy.
— Ja tam nie wiem, — ciągnął dalej sługa, — chodzi ciągle po kościołach i po duchownych; podobno powrócił z pielgrzymki.
Niechcąc przedłużać tych objaśnień, Atanazy zręcznie zagadnął towarzysza o bukiety, które on miał zamówić, i wyciągnął go do swego sypialnego pokoju.
Zabużanin zniknął, ale niepokój, który po sobie pozostawił w sercu Atanazego, prześladował go podczas całego wesela i zatruł mu te uroczyste, z pańską wspaniałością odbyte gody.
Niewiedzieć, dlaczego, zdawało mu się, że wszędzie widzi chodzącego za sobą z uśmiechem Mefistofela, a różańcem w ręku, — swojego Sozyę w karykaturze; zdawało mu się, że to dziwaczne podobieństwo do niego na śmieszność go narażało, że go palcem wytykano. Kilka razy w czasie obrzędu weselnego drgnął, jakby czując zbliżanie się prześladowcy. Ale ani tego dnia, ani następnych kilka wcale już się nie spotkał z Zabużaninem.
Zaraz po weselu państwo młodzi mieli wyjechać nad jezioro Como i tam przeżyć miesiąc miodowy. Towarzystwo też, zebrane w Krakowie, miało się natychmiast rozstrychnąć na wsze strony świata. Atanazy miał powrócić do Długowoli, gdzie na niego czekali zaproszeni na wielkie polowanie goście. Sądził, że tym sposobem uniknie może spotkania z tą niepokojącą go, zagadkową figurą, ale, nim się wybrał, rano w dzień odjazdu zobaczył stojącego u progu Zabużanina.
Tym razem pospieszył ka niemu z zapytaniem:
— Rozwiążże mi waćpan raz tę zagadkę... czego chcesz odemnie? dlaczego mnie prześladujesz?..
Zabużanin poruszył ramionami.
— Chciałem się rozpytać... — odparł, pomieszany nieco. Pan utrzymujesz, że testamentu ojca jego niebyło wcale? żadnego rozporządzenia i notatki?
— Ojciec mój, surowo i szorstko zaczął Atanazy, wszystkiem, co miał, rozporządził za życia. Jestem jego jedynym synem i spadkobiercą...
— Spadkobiercą, zamruczał Zabużanin, — tak... ale, co się tyczy jedynactwa, daruje pan, wszakże pan pułkownik był żonaty naprzód w Galicyi...
Zarumienił się mocno Atanazy.
— Znasz waćpan, jak widzę, — rzekł, — żywot ojca mojego, którego dobroć i szlachetność charakteru na wiele narażała nieprzyjemności... ale nie rozumiem, co to do kogo należy, czy ja mam przyrodniego brata czy nie?
— Ja bardzo szanuję pamięć ojca pańskiego, — dodał Zabużanin... — jest mi ona drogą, proszę wierzyć.
Mieszał się, mówiąc, przybysz, a w Atanazym rosło rozdrażnienie.
— Skończmyż tę rozmowę! — zawołał.
— Skończmy, odrzekł po namyśle przybyły.
To mówiąc, dobył swój różaniec z kieszeni, pocałował przy nim wiszący krzyżyk, wysunął nie bez trudności zwitek papierów, obwiązany tasiemką, i, podniósłszy głowę do góry, zawołał:
— Oprócz brata Galicyanina, z którym się nie znacie podobno, mam honor się zaprezentować mu, jako najstarszy syn pułkownika... na co składam dowody...
Atanazy pobladł i stanął osłupiały... nietykając papierów, która mu podawał Zabużanin. Załamał potem ręce, łzy mu się z oczu potoczyły i osłabłym głosem, dodał:
— Zechcesz mi pan wytłómaczyć, jakim się to sposobem stać mogło, abym ja o panu nie wiedział... i dlaczego dziś spada to na mnie, jak grom z nieba czystego?
Zabużanin potarł czoło, lice jego nabierała szczególnego wyrazu, odchrząknął z trudnością, oczyma potoczył do koła i na pytanie natarczywe odpowiedział poufale:
— Naprzód każże mi przynieść kieliszek piołunówki. Przyznaję się, nałogowy jestem... mówić nie będę mógł, a posłuchać warto.
To mówiąc, na pierwsze lepsze rzucił się krzesło, podparł łokciem na stoliku, przy niem stojącym, i, nietroszcząc się już o nic, czekał na piołunówkę, ciągle ku drzwiom zwracając.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.