Przejdź do zawartości

Trójlistek (Kraszewski, 1887a)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Trójlistek
Wydawca Edward Leo
Data wyd. 1887
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



TRÓJLISTEK.

────────

STUDYUM CHARAKTERÓW


przez


J. I. KRASZEWSKIEGO.


──────



TOM I.

Z wielkim smakiem, starannością i elegancyą ubrany męzczyzna, młody jeszcze, stał jednego jesiennego poranku przed zwierciadłem w hotelu Drezdeńskim w Krakowie. Jedną ręką trzymał jeszcze chusteczkę batystową, włożoną do małej kieszonki nadzwyczaj pięknie na nim leżącego surducika, drugą zamyślony wąsa pokręcał. Chwila już upłynęła, dość długa, a choć szafirowe jego oczy w ślicznej oprawie, patrzące na świat smętnie a dumnie, mogły się już nasycić widokiem własnego wizerunku, — młodzieniec nie ruszał się z miejsca, tak go myśli jakieś opanowały. Zwierciadło, nieco zaniedbane, nieotarte z kurzu i nienajlepszej fabryki, nie mogło obrazem tym zaspokoić wymagań patrzącego, który snadź do powierzchowności swej wielką wagę przykładał, lecz cóż pomogło tak długo i uparcie badać wady zwierciadła czy może ślady, jakie życie wypiętnowało na twarzy?
Młodą ona była, świeżą jeszcze i wcale piękną, typ narodowy wyraziście ją cechował, ten sam, który już w kilku portretach Falcka zjawia się nam poważny a dumny; ten sam, który często wśród tłumu obcych daje nam poznać na pierwszy rzut oka pana a brata.
Szlachetnemi liniami zasklepiało się nad nią piękne czoło, po nad którem przerzedzone już włosy zapowiadały nadchodzącą łysinę. Po nad niebieskiemi oczyma, którychby niejedna piękna pani mogła mu pozazdrościć, zarysowywały się brwi łagodnie, a z pod jasnego wąsika śmiały koralowe, nieco wydatne usta. Malarz możeby był w całości tej fizyognomii żądał więcej charakteru i wyrazu, ale musiał przyznać, że linie nic nie pozostawiały do życzenia, i rysunek był bardzo czysty.
Właściciel tego oblicza, które już za lat dziecięcych słynęło z urody, nawykł był do wrażenia, jakie one czyniło, do westchnień kobiecych, do uśmiechów uprzejmych, do pochwał i sympatycznych objawów. Trafiało mu się już też nieraz być wybieranym do deputacyi, do żywych obrazów, do tańców i najprzerozmaitszych reprezentacyi, właściwie tylko dla pięknej twarzy i wielce szlachetnej postawy, chociaż nie przypuszczał, ażeby uroda być miała najcelniejszym z jego przymiotów...
Pan Atanazy Zrebski, majętny obywatel z Podlaskiego, należał do tej średniej szlachty starej naszej, która się wciągu wieków tak trzymała na swem stanowisku, że, wprawdzie nie dobiła się senatorskich krzeseł, ale też do zdrobniałej, zagrodowoj zepchnąć się nie dała. Szczęście uśmiechało się jej czasami, żenili się z kasztelankami, wydawali córki swe za starostów, dobijali się urzędów koronnych, byli już nieraz w progu, ale, ostrożnie idąc, a drogą prostą, pozostali za drzwiami.
Pan Atanazy po sławnym ojcu, który długo i z wielką zdobytą sławą rycerską służył w legionach i wojsku napoleońskiem, wziął fortunkę, wcale nieszpetną, niebardzo odłużoną, bez procesów, i — dotąd utrzymywano, że jej nie nadwerężył. Liczył się on w swoim kątku do bardzo zamożnych, do naj pierwszych, chwalono go, że się rządził dobrze, i sąsiedzi prorokowali mu, że się powinien ożenić świetnie, to jest: — bogato.
— Nietylko wdziękiem twarzy odznaczał się pan Atanazy: wychowany był bardzo starannie, umiał wszystko, co potomek starej szlachty wiedzieć i umieć powinien. Mówił expedite po francuska, tak że się nawet czasem francuzczyzną wyręczać musiał, gdy, rozprawiając żywo, łatwiej mu było wstawić gotowy frazes francuski, niż układać go po polsku. Zresztą, czytając bardzo wiele bez wyboru, nabył wolnemi chwilami ogromną masę wiadomości, które mu dozwalały mówić o wszystkiem, słuchać każdej rozmowy i nie być obcym żadnemu przedmiotowi.
Miły, grzeczny, uprzejmy, łagodny, prawie zawsze uśmiechnięty, nigdy nie odmawiający ani kieliszka, ani podanych kart, ani zaproszenia na polowanie i do tańca, musiał być ulubieńcem wszystkich znajomych i pieścidełkiem pań, które go za wzór swoim braciom, mężom i synom stawiały.
P. Atanazy miał i ten przymiot, że nie był na pozór dumnym z niczego, ani z rodu, ani z majątku, ani ze swej urody męskiej, ani nawet z miłości u ludzi.
Z zarysu tego możnaby wnosić, że p. Atanazy był poprostu jednym z tych, „dobrych z kościami“ ludzi, których tylko niedołężność zaleca. Wprawdzie wychowanie wedle powszechnego zwyczaju i modły mogło z niego uczynić taką istotę bierną, wygodną w towarzystwie, ale skazaną na podrzędną rolę i smutny koniec pod pantoflem, gdyby rozbudzony miłością własną duch nie podniósł go wyżej nieco.
Był to samouczek, który, z początku nieumiejąc nic, niezmiernie wiele pochwytać potrafił, myślał, pracował nad sobą i umiał zdobyć tyle, ile mu do zręcznego popisu było potrzeba. Niestarczyło mu chodzić po świecie w surduciku pospolitego eleganta, którego nikt nie brałby na seryo, — chciał stać się poważnymi wpływowym. Występował też ostrożnie, z obrachowaniem — i zawsze prawie umiał sobie pozyskać aplauz słuchaczów, w których tryb myśli trafiał szczęśliwie.
Mało kto znał go lepiej i oceniał sprawiedliwie, wielkie na nim pokładano nadzieje i słuchano chętnie. Dar wymowy miał osobliwy.
P. Atanazy przybywał do Krakowa, zaproszony, jako drużba, na ślub przyjaciela, bez żadnego zresztą interesu, a że miasta nie znał prawie, rad był poznać się z niem i z towarzystwem, o którem słyszał wiele.
Mówiono mu, że od lat kilku Kraków zmienił się bardzo, że się stał przytułkiem wielu rozbitków du haut parage, że uniwersytet ściągał młodzież liczną, i rozmaitego rodzaju życie rozbudzało się w tych majestatycznych ruinach, którym królowała katedra na Wawelu i groby.
Cieszył się tem, że pozna starą stolicę, ― ale więcej daleko, że się przypatrzy ludziom i towarzystwu, które stało u steru, że z Krakowa może potrafi wnieść co o kraju, – który tylko znał z odgłosu, z dzienników, z zewnętrznych objawów jego życia.
Ciekawość niegorączkowa, umiarkowana, trzymana na wodzy, należała do cech, odznaczających p. Atanazego. Nigdy nie odmawiał ani poznania nowego człowieka, ani słuchania artysty, — ani współudziału w czynności, do której czuł się zdolnym.
Dzień ten właśnie pozostawał mu wolnym prawie; miał wprawdzie śniadanie kawalerskie z nowożeńcem, któremu służył za drużbę, obiad u rodziców panny, a wieczór w teatrze, którego dyrektor, zaprzyjaźniony z rodzinami, mającemi się połączyć, zapowiadał, jako bardzo zajmujący. Ale dla człowieka pracowitego pomiędzy temi obowiązkowemi zajęciami czasu pozostawało dosyć, aby Kraków zobaczyć trochę.
O czem się, stojąc przed zwierciadłem, zamyślił tak p. Atanazy, — nie podejmujemy się odgadywać. W głowie jego było tyle zasnutych tkanin, że wśród nich wybór uczynić trudno.
Z osłupienia tego, w jakie popadł, zbudziło go dopiero zapukanie do drzwi, nieśmiałe razem i niecierpliwe. Odwrócił się i ujrzał przed sobą postać, którą tylko po miastach wielkich spotykać można.
Był to człowiek lat średnich, opalony, wynędzniały, z barwą na twarzy karmazynową, zdradzającą obfite używanie spirytusów, z włosami na głowie, nastrzępionemi do koła ogromnej łysiny.
Szczególna rzecz, ten wedle wszelkiego podobieństwa opój i włóczęga, życiem jakiemś rozpasanem czy nieszczęśliwem zniszczony, ogólnemi rysy twarzy, zawczasu zestarzałej, przypominał dziwnie p. Atanazego. Byli obaj jednego wzrostu, jednej barwy oczu i włosów, a usta ich kształtów podobnych miały wyraz, wielce do siebie zbliżony. Było to tak uderzającem, że p. Atanazy zrazu się nie mógł wstrzymać od małej oznaki zniecierpliwienia, lecz wnet grzeczną swą i zimną odzyskał obojętność.
Takiż sam was blond, spuścisty, u przybylca nieforemnie poskręcany, zdobił ich obu.
Pomimo zszarzania i znikczemnienia nieznajomy miał jeszcze w sobie coś szlachetniejszego, niż podobne włóczęgi, a nieco teatralne ruchy jego jeszcze to uwydatniały.
Przybysz wchodził pokornie i nadzwyczaj nieśmiało, oglądając się po pokoju, a potem głowę podniósłszy, z wymuszonym uśmiechem począł zbliżać się do stojącego wśród pokoiku p. Atanazego.
Strój, również jak twarz i ruchy, zwracały na niego oczy. Poczynając od kapelusza, cylindra, najstraszliwiej zniszczonego, tak że gdzieniegdzie papier z niego wyglądał, ubranie całe było zarazem niby salonowe, a w istocie jakby z desek teatralnych zapożyczone.
Na szyi wyschłej, kościstej, żyłami i mu skułami nabrzmiałemi oplecionej, w sznur zwinięta i podarta chustka czarna, węzłem wykręcona nad prawe ramie, nie okrywała jej całej. Pomiędzy nią a kołnierzem kamizelki pomarszczoną widać było skórę. Zapięty zresztą starannie, choć guzików brakło krótkiemu surducikowi, odziany był, jakby nieswojemi sukniami. Rękawy surduta krótkie dozwalały widzieć ręce drobne, chude, zbrukane i podrapane... ale niezawodnie piękne niegdyś. Dziś poogryzane do krwi paznogcie, zgrubiała skóra, poranione palce... chować je zmuszały... Do kapelusza, surduta i do całego ubrania miękkie, powykrzywiane buty stare były doskonale dobrane.
Parę rękawiczek podartych trzymał w ręku, a z kieszeni wyglądała ogromna chusta kolorowa, niemogąca się w niej pomieścić.
Na piersi z lewej strony wydęta kieszeń, na której odpiętnowany był gruby pugilares, znamionowała człowieka, chodzącego — za interesami.
P. Atanazy, domyślając się, o co chodziło przybywającemu, już sięgał do kieszeni, gdy z ukłonem, wielce manierowanym, i uśmiechem, do wykrzywienia podobnym, powitawszy go, przybyły zapytał głosem ochrypłym, który kaszlem się oczyścić starał:
— Wszak mam honor mówić z panem Atanazym... dziedzicem Długowoli.
— Tak jest, odparł zagadnięty, domyślając się, że imie jego wyczytać musiał na tablicy hotelowej; — tak jest... ale czego pan chcesz? nie mam czasu.
Odprostował się pytający i, dobywszy chustkę, otarł nią twarz szybko.
— Szkoda, przepraszam pana, odezwał się, — alebym prosił o pozwolenie na rozmowę o bardzo ważnym dla mnie interesie...
— Interesie? podchwycił p. Atanazy. — Ale jakiż pan możesz mieć interes do mnie?

— To się da widzieć, jeżeli pan zechcesz pozwolić... — rzekł nieznajomy, ślinę, cisnącą mu się do ust, przełykając, i napróżno starając się głos podnieść, który mu w gardle zamierał.
Atanazy, widoku nędzy i spodlenia człowieka znieść niemogący, odparł nieco niecierpliwie:
— Interesu łatwo się zresztą domyśleć..
— O! nie! — potrząsając głową, smutnie wyjąknął przybyły, — o! nie!
Chcąc go przekonać, iż się nie omylił, pan Atanazy dobył guldena i rękę z nim wyciągnął ku nieznajomemu.
Spojrzawszy na niego wzrokiem melancholicznym, cofnął się ku drzwiom gość, którego nawet w tej odległości mocno wódką czuć było, i potrząsnął głową.
Atanazy stanął, nadzwyczaj zdziwiony, ale trzymał w ręce wyciągniętej guldena, kusząc nim biednego człowieka, który się zwolna ku drzwiom usuwał.
— Słowo honoru, — rzekł wkońcu, — że ja go teraz wziąć od pana nie mogę. Naprzód, że nigdy nie byłem i nie jestem żebrakiem, choć się to może wydać komu możliwem zpowodu garderoby... powtóre... powtóre, że ja pana o rozmowę błagam... proszę... nie w innym celu, tylko dla rozwiązania pewnych... pewnych... jakby to powiedzieć? wątpliwości.. trudności... nie wiem... Wiele mi na tem zależy, inaczej bym pana nie trudził.
P. Atanazy zpowodu obrzydliwego zapachu gorzałki chusteczkę batystową, uperfumowaną verreiną, dobył i niósł do nosa, gdy, zobaczywszy to, gość dodał:
— Pan może myśli, że ja się zalewam wódczyskiem? Jako żywo! Zpowodu choroby doktór mi nakazał płukanie. Płóczę, panie, słowo honoru, płóczę...
Oryginalna postać postulanta podbudziła wreszcie p. Atanazego ciekawość.
— Przyjdź waćpan jutro rano, — rzekł żywo, ale przygotuj się do tego, abyś mnie nie nudził długo, nie mam czasu…..
— Gość, usłyszawszy to, złożył ręce i podniósł. je do góry, potem prawą pocałował i z tym odciskiem całasa ku p. Atanazemu wyciągnął. Skłonił się, otworzył drzwi i wyszedł zwolna krokiem majestatycznym.
Atanazy patrzył za odchodzącym, gniewny niemal, bo coraz większe widział podobieństwo pomiędzy brudnymi włóczęgą a sobą. Nadzwyczaj mu była przykrą myśl, że inni też będą musieli uczynić to samo spostrzeżenie. W tej chwili wchodzącego do pokoju służącego zagadnął:
— Cóż to za żebraka puściliście tutaj? Musi to być miejscowy, wasz, znany wam włóczęga?
— Uchowaj, Bozel-odparł kelner, — tu go nikt nie zna; ja też nie wiem, kto on taki, ale o tem upewnić mogę, że go nie widywałem...
Godzina była spóźniona, jak się pokazało, i p. Atanazy zamiast zwiedzać miasto musiał się ubierać na śniadanie. Wieczorny obiad modą francuską zajął tyle czasu, iż zaledwie zdążył na teatr, na którym grała naówczas Modrzejewska. Wśród tych zajęć, które go żywo zaprzątały, p. Atanazy zupełnie zapomniał o porannym żebraku i, gdy nazajutrz rano, nie wpuszczony do niego, dobijać się zaczął gwałtownie i uparcie przy drzwiach czekał, dopiero go sobie przypomniawszy, rozkazał wprowadzić do saloniku, wychodząc do niego.
Nieznajomy ubrany był, jak dnia poprzedzającego, w dodatku miał tylko zpowodu dnia pochmurnego stary i połatany okrutnym sposobem parasol. Służył on mu za laskę.
— Słucham pana, — odezwał się, postępując ku niemu, Atanazy.
— Bardzom panu wdzięczny, — rzekł, pokaszlując, gość, który mimo rannej godziny już mocno cuchnął spirytusem, buchającym od niego; Atanazy mimowoli się cofnął.
— Smierdzę gorzałką? zawołał, — byłem tego pewnym! A! tak, płókać mi kazano. Niech się pan nie cofa. Ja na przyzwoitej trzymać się będę dystancyi. To darmo, paskudnej wódki niczem w świecie się niezaprawi!
Otarł się chustą.
— Słucham, — dodał Atanazy.
— Pozwoli pan, — rzekł gość, — iż się naprzód zaprezentuję. Jestem...
Ta zaciął się, pomyślał i, jakby go kłamstwo kosztowało, prędko dodał:
— Jestem Piotr Zabużanin, sługi ojca pańskiego, Zabużanina Soroki, syn. Dosyć to powiedzieć, żeby wytłómaczyć, dlaczego mnie Długowola obchodzi, i dlaczego chciałem się o niej coś od pana dowiedzieć.
Atanazy zdumiony, ale niedowierzający, przerwał:
— Ja żadnego u ojca mojego Zabużanina nie pamiętam...
— Bo pana niebyło na świecie, gdy ojciec mój, dawny ordynans ojca pańskiego, przybył z ním do Długowoli i tam też coś w lat parę życie zakończył.
— Nic o tem nie wiem, — odparł Atanazy, — i z tych czasów żadnych mu wiadomości o Długowoli nie będę mógł dostarczyć...
— Ojciec pański umarł! — westchnął przybyły Zabużanin. — Zmarło mu się, zmarło! I... przepraszam pana, nie zostawił testamentu?
To zapytanie o ojca jego razem z podobieństwem rysów, które wczoraj go uderzyło, nadzwyczaj przykro, dotkliwie dało się czuć p. Atanazemu.
Wiedział o ojen swym, że, sławiony z męztwa, kochany przez wojaków, uwielbiany po powrocie do kraju przez współobywateli, w młodości wiódł życie, bardzo burzliwe, o którem chodziły najnieprawdopodobniejsze opowiadania. Atanazy szanował wielce pamięć ojca i wszystko, co cień jakiś na nią rzucić mogło, niezmiernie go bolało. Niedziw też, że pytanie o testament ojcowski wzburzyło go i niemal rozgniewało. Niecierpliwie odparł na pytanie:
— Cóż waćpana może obchodzić testament ojca mojego?
Gdy to mówił, Zabużanin pochylony oczekiwał odpowiedzi z natężoną ciekawością, a odebrawszy tak ostrą, wyprostował się, rzucając na pana Atanazego wejrzenie, w którem zabłysnął tłumiony gniew.
Gwałtowniejszy cokolwiek ruch w tejże chwili z kieszeni czy z ręki wyrzucił na ziemię stary, wymodlony, powiązany sznurkami różaniec.
Zabużanin pochylił się żywo, podniósł go ostrożnie, zbliżył do ust, pocałował i prędko ukrył w bocznej kieszeni surduta.
Zajęty tą czynnością, do której musiał przywiązywać wagę, gość nie miał czasu natychmiast odpowiedzieć Atanazemu, który się nieniecierpliwił, lękając, aby kto z nadchodzących nie zastał u niego tej karykatury, która na nieszczęście tak jego twarz i postawę przypominała, iż do najdziwaczniejszych komentarzów mogła się stać pobudką.
— Co waćpana obchodzić może testament mojego ojca? — powtórzył Atanazy.
A czemużby syn oficyalisty ojca pańskiego, który dla sług swych był bardzo dobrym panem i nie zapominał o nich, — rzekł powoli Zabużanin, nie miał się interesować ostatnią jego wolą?
— Ale ojciec mój nie zostawił żadnego testamentu, odparł nadąsany pan Atanazy, spoglądając z widoczną niechęcią na natręta.
— Żadnego testamentu? — powtórzył napół sam do siebie Zabużanin, żadnego testamentu!!
Nie zdawał się śpieszyć z dokończeniem rozmowy tej gość, a gospodarz się nią do najwyższego stopnia czuł podrażnionym. Co chwila, mógł się spodziewać nadejścia którego z przyjaciół, drużbów albo pana młodego, a nie życzył sobie, aby tu kto z nim zastał Zabużanina. Postanowił więc urwać tę niepotrzebną indagacyę, która go oburzała.
— Łatwo mi się domyśleć, — rzekł, — że, jako syn oficyalisty ojca mojego, możesz pan odemnie żądać pomocy i spodziewałeś się jej może w testamencie. Mów więc waćpan, a żywo, czego chcesz?
Odpowiedź, którą miał dać Zabużanin, wstrzymała i opóźniła czkawka, którą słysząc, Atanazy się zżymnął. Spojrzenie na niego zwiększyło jeszcze rozdraźnienie, bo rysy twarzy tego pokornego wczoraj człowieka, dziś może pod wpływem tej wódki, której woń wniósł z sobą, nabrały energii, a straciły wyraz uniżoności. Można się go było ulęknąć. Prostował się dumnie, podniósł głowę, wydął usta, a że każdy ruch fizyognomii nadzwyczaj przypominał Atanazego, każdy giest zdawał się z niego wynaśladowanym, młodzieniec niemal przywiedzionym był do rozpaczy.
— Ja tego chcę, o co pana pytałem, — odparł Zabużanin, — wiadomości o ojcu jego i ostatniej woli, którą miał i powinien był zostawić.
— Jakto powinien? — ofuknął groźnie Atanazy.
— Powinien był, powinien, — powtórzył przybyły, bynajmniej tonem tym nieustraszony. — Zapewne mu nagły zgon nie dozwolił tego dopełnić?
Zapytanie to nowe — w tonie jakimś poufałym — do najwyższego stopnia podnieciło zwykle łagodnego i spokojnego p. Atanazego.
— Proszę mówić krótko i jasno, — zawołał. — Wszystko, co mi pan powiedziałeś do tej pory, wygląda na jakąś zagadkę czy mistyfikacyę!
— Krótko i jasno niezawsze mówić można, — rzekł powoli Zabużanin. — Widzisz pan sam, że masz do czynienia z człowiekiem, ciężko wypróbowanym od losu, powinieneś być dla niego wyrozumialszym.
To mówiąc, westchnął.
Atanazemu ta nauka, udzielona przez nędzarza, musiała być bardzo przykrą, gdyż rzucił się, jakby, niemówiąc nic, myślał odchodzić. Po namyśle jednak krótkim zatrzymał się.
— Jestem dziś zajęty, — rzekł, nie rozumiem, co pana mogło sprowadzić do mnie; powtarzam mu, że czasu nie mam.
— Ale ja też czasu nie mam, bo kilku mszy świętych na różne intencye wysłuchać muszę i jestem obowiązany...
Niedano mu dokończyć, gdyż drzwi się otworzyły szeroko i zamaszyście, i w kapeluszu na głowie wszedł, od progu śpiewając jakąś aryę włoską, jeden z towarzyszów-drużbów.
Atanazy ledwie miał czas dać znak Zabużaninowi, aby odszedł, na co on, innym znakiem porozumienia odpowiedziawszy, zawrócił się ku drzwiom poważnie i powoli. Figura ta nie mogła na nieszczęście ujść oczu ciekawego młodzieńca, który właśnie wchodził; — obrócił się aż, patrząc za nim.
— Zaledwie się za Zabużaninem drzwi zamknęły, gdy drużba, śmiejąc się, dodał:
— Oryginał jakiś! dalibóg ten Kraków wszystkich połamanych, pokaleczonych na ciele i umyśle, jakby do muzeum narodowego, zbiera. Cóż to za figura?
— A nie wiem! natrętny żebrak, odezwał się Atanazy.
Kelner, który sprzątał, posłyszawszy te słowa, uśmiechnął się i wtrącił:
— To nie jest żebrak, proszę jaśnie pana.
— A cóż to za jeden? — zapytał Atanazy.
— Ja tam nie wiem, — ciągnął dalej sługa, — chodzi ciągle po kościołach i po duchownych; podobno powrócił z pielgrzymki.
Niechcąc przedłużać tych objaśnień, Atanazy zręcznie zagadnął towarzysza o bukiety, które on miał zamówić, i wyciągnął go do swego sypialnego pokoju.
Zabużanin zniknął, ale niepokój, który po sobie pozostawił w sercu Atanazego, prześladował go podczas całego wesela i zatruł mu te uroczyste, z pańską wspaniałością odbyte gody.
Niewiedzieć, dlaczego, zdawało mu się, że wszędzie widzi chodzącego za sobą z uśmiechem Mefistofela, a różańcem w ręku, — swojego Sozyę w karykaturze; zdawało mu się, że to dziwaczne podobieństwo do niego na śmieszność go narażało, że go palcem wytykano. Kilka razy w czasie obrzędu weselnego drgnął, jakby czując zbliżanie się prześladowcy. Ale ani tego dnia, ani następnych kilka wcale już się nie spotkał z Zabużaninem.
Zaraz po weselu państwo młodzi mieli wyjechać nad jezioro Como i tam przeżyć miesiąc miodowy. Towarzystwo też, zebrane w Krakowie, miało się natychmiast rozstrychnąć na wsze strony świata. Atanazy miał powrócić do Długowoli, gdzie na niego czekali zaproszeni na wielkie polowanie goście. Sądził, że tym sposobem uniknie może spotkania z tą niepokojącą go, zagadkową figurą, ale, nim się wybrał, rano w dzień odjazdu zobaczył stojącego u progu Zabużanina.
Tym razem pospieszył ka niemu z zapytaniem:
— Rozwiążże mi waćpan raz tę zagadkę... czego chcesz odemnie? dlaczego mnie prześladujesz?..
Zabużanin poruszył ramionami.
— Chciałem się rozpytać... — odparł, pomieszany nieco. Pan utrzymujesz, że testamentu ojca jego niebyło wcale? żadnego rozporządzenia i notatki?
— Ojciec mój, surowo i szorstko zaczął Atanazy, wszystkiem, co miał, rozporządził za życia. Jestem jego jedynym synem i spadkobiercą...
— Spadkobiercą, zamruczał Zabużanin, — tak... ale, co się tyczy jedynactwa, daruje pan, wszakże pan pułkownik był żonaty naprzód w Galicyi...
Zarumienił się mocno Atanazy.
— Znasz waćpan, jak widzę, — rzekł, — żywot ojca mojego, którego dobroć i szlachetność charakteru na wiele narażała nieprzyjemności... ale nie rozumiem, co to do kogo należy, czy ja mam przyrodniego brata czy nie?
— Ja bardzo szanuję pamięć ojca pańskiego, — dodał Zabużanin... — jest mi ona drogą, proszę wierzyć.
Mieszał się, mówiąc, przybysz, a w Atanazym rosło rozdrażnienie.
— Skończmyż tę rozmowę! — zawołał.
— Skończmy, odrzekł po namyśle przybyły.
To mówiąc, dobył swój różaniec z kieszeni, pocałował przy nim wiszący krzyżyk, wysunął nie bez trudności zwitek papierów, obwiązany tasiemką, i, podniósłszy głowę do góry, zawołał:
— Oprócz brata Galicyanina, z którym się nie znacie podobno, mam honor się zaprezentować mu, jako najstarszy syn pułkownika... na co składam dowody...
Atanazy pobladł i stanął osłupiały... nietykając papierów, która mu podawał Zabużanin. Załamał potem ręce, łzy mu się z oczu potoczyły i osłabłym głosem, dodał:
— Zechcesz mi pan wytłómaczyć, jakim się to sposobem stać mogło, abym ja o panu nie wiedział... i dlaczego dziś spada to na mnie, jak grom z nieba czystego?
Zabużanin potarł czoło, lice jego nabierała szczególnego wyrazu, odchrząknął z trudnością, oczyma potoczył do koła i na pytanie natarczywe odpowiedział poufale:
— Naprzód każże mi przynieść kieliszek piołunówki. Przyznaję się, nałogowy jestem... mówić nie będę mógł, a posłuchać warto.
To mówiąc, na pierwsze lepsze rzucił się krzesło, podparł łokciem na stoliku, przy niem stojącym, i, nietroszcząc się już o nic, czekał na piołunówkę, ciągle ku drzwiom zwracając.


Dnia tego drzwi p. Atanazego były dla wszystkich znajomych jego, którzy odwiedzić go chcieli, zamknięte, powiadano w hotelu z jego rozkazu, że cierpiący był, i doktór mu nakazał spoczynek.

Zabużanin, który wszedł rano, — pozostał tu do popołudnia.
Ktoby był naówczas spojrzał na tego, wczoraj kwitnącego, wesołego, ożywionego, elegancko wystrojonego kawalera, a zobaczył go dzisiaj po oddaleniu się gościa, mógłby się o stan jego zdrowia zatrwożyć.
W ciągu kilku godzin Atanazy zbladł, zmizerniał, jak ludzie nerwowi, którzy w mgnieniu oka prawie umieją obumrzeć i odżyć. Oczy mu wciągnęło cierpienie, cera się zmieniła i pozółkła...
Drżał, jakby go ziębiło, choć dzień był wyjątkowo na Kraków, bardzo ciepły.
Powodem tej zmiany było opowiadanie człowieka, który pierwszego dnia się stawił przed nim, jako syn Zabużanina, a później okazał się bratem...
Wypiwszy piołunówkę, czuł się tak pokrzepionym przybysz, iż natychmiast rozpoczął opowiadanie, równie dziwne swą treścią, jak Zabużanin był powierzchownością:
„Starych tych boleściowych wspomnień niegodziłoby się wywlekać z ich grobu, bo kto to tam dziś pamięta, i na co ma się to zachowywać w ludzkiej pamięci? Ale mnie na tem zależy, abym nie chodził po świecie dłużej z cudzem nazwiskiem i w butach dziurawych...
Matka moja spodziewała się, że ja nazwiska i butów się dorobię, ale nawet pantofli nie potrafiłem sobie uszyć, a oto jesień nadchodzi...
Moje gadanie, choćbym je poparł przysięgą, wiem, że w was nie wzbudzi wiary, ale papiery przyniosłem na poparcie, a te choćby kłamały... ludzie im wierzą.
To mówiąc, plik położył przed sobą i wskazał go panu Atanazemu.

öWszystko tu jest, metryka ślubna ojca, metryka moja, listy, świadectwa.“
Poruszył ramionami.
„Dla jegomości, panie Atanazy“, — dodał, — równie to przykra przeprawa, jak dla mnie. Wenerujecie pamięć ojca, a ja tu go jestem zmuszony pokazać wam niekoniecznie z jasnej strony, ja wielbię pamięć matki, a będę musiał i na nią coś powiedzieć. Przez te dwa brody musimy przebrnąć.
Pułkownik potem wyszedł na bohatera i na takiego męża, na którym pyłku ani kropli błota niepostało, ale za młodu młodym był, i grała w nim krew.
Nim się do wojska zaciągnął, za dziewczętami latał... Pan Bóg go za to, jak mnie, ukarał...
Pułkownik naówczas, wybierając się być obrońcą ojczyzny, bawił w Wielkopolsce i tańcował tak mazura, że go sobie na wieczory rozrywano, panny za nim szalały, on za niemi.
W domu hrabiów M..., w którym dla trzech panien na wydaniu bawiono się często, przyszły pułkownik był najpożądańszym gościem, karmiono go i pojono, tańcował z niemi do dnia białego.
Na nieszczęście oprócz trzech hrabianek była tam czwarta sierota. krewna, cud piękności, której nielubiono bo gasiła kuzynki.
Na kopciuszka tego rzucił okiem tancmistrz, i oczy ich się spotkały...
Wkrótce potem późnym wieczorem we dwoje po księżycu przechadzali się po grabowych alejach ogrodu... Turkawki gruchały wiekuistą piosnkę miłości... Panna Marcelina zapomniała, że nazajutrz mógł być dzień jasny.
Wmieszała się zazdrość, podpatrzono przechadzki, wydały się miłostki, listy i tajemne schadzki. Panna Marcelina... hrabiostwo M., jej opiekunowie, zażądali od ojca, aby się żenił, powołano winowajcę...
Sto razy o tem swem zamążpójściu nieszczęsnem opowiadała mi matka moja, i zawsze jej płacz przerywały. Sto razy pytałem ją, i zaczynała odpowiedź, a nie mogła jej dokończyć; badałem ludzi listy, papiery... a ten moment pozostał dla mnie ciemny po dziś dzień.
Z miłości tej wielkiej, co dwa życia zatruć miała, wyrosła tylko nienawiść nieprzejednana... Ojciec poszedł na wojnę, wspomnieć o nim niewolno było. Kto winien był? Ja sądzić nie chcę, ale za matką ciągnie serce, a ojca nieznałem nigdy.
Tylem miał szczęścia, com go doznał przy matce, oblewającej mnie łzami, do których jam się śmiał. Świeciły w nich brylanty.
Matka i ja nie nosiliśmy nazwiska znienawidzonego, o którem mało kto wiedział... ja go też nigdy nie miałem nosić, ale los chciał inaczej...
W chwili zgonu nie przebaczyła mu matka, a gdy kapłan ją do tego skłaniał, zamknęła usta na wieki. Jam nie wiedział długo, czyj byłem i u kogo się w życiu miałem upominać.
Przypadek odkrył mi pochodzenie, a matki wola, przekazana po dojściu do pełnoletności, wyjaśniła resztę. Na usta mi włożyła pieczęć milczenia...“
Tu opowiadający, którego mowa nierówna, porwana, to górnolotna, to prozaiczna i trywialna sama z sobą się sprzeczała, zmienił głos i odezwał się do Atanazego:
„Proszę nie zważać, u mnie się rwie i plącze równie w głowie, jak w mowie. Za lepszych czasów czarowałem na poezyę, a po szynkach, tem człowiek pluł, co mu wódka przyniosła... Dzisiaj stare strzępki dobywam dla pana brata... więc przędza nierówna... ale co mi tam!
I mówił dalej, jakby sam do siebie, to jak do Atanazego, który słuchał, niemogąc tchnąć ani słowem przerwać:
„Na zaraniu we mnie kipiała krew... Zdawało mi się, że byłem królem stworzenia, że do mnie należało wszystko, — żem powinien był pochłonąć, czego dotknę... spróbować wszystkiego, a czegom użyć nie umiał, zniszczyć.
Poczęło się to w macierzyńskich pieszczotach, bom był królem w jej objęciu, wyrosłem tak na chłopie dzikie, szalone, straszne, — aż nagle jej śmierć położyła swobodzie mojej koniec i króla zakuła w kajdany.
Rzucałem się i targałem niemi na próżno; ubogi, na łasce — bez nazwiska — zrzucony zostałem na szczebel ostatni. — Niesłuchano mnie. Los mój został postanowiony, miałem przywdziać sukienkę duchownego i, zamknięty w celi zakonnej, pokutować za grzechy cudze... Winą było moją, żem się urodził... Dopóki żyła matka, broniła mnie, z nią do grobu zeszło szczęście i wielkość moja.
Ze zbuntowaną duszą zamknięty zostałem za kratą. Strzeżono mnie, jak zakładnika, bo hrabiowie przyrzekli nagrodzić za zabranie im z oczu nienawistnego krewniaka. Marzyłem o ucieczce od pierwszego dnia niewoli.
Potrzeba się było dla niej nauczyć kłamać, zaszyć w pokorę, udawać wesołość i zapomnienie swobody. Mierzyłem tymczasem grubość krat i moc mojej dłoni. — Skazany na modlitwę lub milczenie, modliłem się, płacząc, milcząc, warczałem zemstą i gniewem.
Dnie były długie, jak wieczność. Mury grube dzieliły mnie od świata, który do koła nas, jak morze wyspę, oblewał. Niemogąc się dostać do niego, szukać go zacząłem w książkach, do których przystęp myszom i mnie był łatwy...
Stała otworem ogromna biblioteka klasztorna, a że część jej darował niedawno jakiś dobroczyńca, składała się i z ksiąg nowych, które, jak przyszły z Francyi, tak nierozrzynane powędrowały do klasztoru, i posypano je na ziemi, bo na półkach drzemała starszyzna.
Mogłem się kąpać w ludzkim rozumie i w ludzkiej głupocie... i ja, com z oślemi uszami siedział w ostatniej ławie, umiałem więcej od tego, co mnie tam sadzał, alem uczył się sam i nie od tego końca, co w szkołach... Zacząłem od tego, co było najtrudniej zrozumieć i musiałem odgadywać, potem jeden nieboszczyk zaschły prowadził mnie do drugiego i, drwiąc, go tłómaczył. Od Świętych chodziłem do wyklętych, mieszając jednych z drugimi. Trawiłem tak często noce przy kaganku nad marzeniami o niebiosach, a gdym potem zasnął, śniła się mi ziemia... wołając: Chodź tu!
Nadeszły w niewoli najgorętszej młodości lata; dusiłem się jeszcze za kratami, słuchając, jak ptacy śpiewali pieśń o swobodzie... jam był sam, skuty, i leżałem w tej trumnie, próżno wołając litości. Nadszedł czas pierwszych święceń, a dla mnie i bezpowrotne, niezmazane przyśpieszyć chciano...
Przysięga... była dla mnie postrachem; obawiałem się stać krzywoprzysięzcą. Było nas dwóch sumiennych a nieuległych, i powiedzieliśmy sobie: Wykopiemy się na swobodę, bo przysięgać fałszywie nie będziemy... Dosyć było czasu, aby, ziemię rękami wygrzebując pod murem, ostatniego się dnia dostać na gościniec i zbiedz do lasu.
Mieliśmy we dwóch właśnie tyle, ileby potrzeba, aby jeden się wyżywił przez dwa dni, — ale byliśmy na powietrzu, i mury stały za nami..
Z tego spokoju murowanej trumny wpadłem w życia nawałnicę... alem za plewę nie cenił życia tego, bo mi się ono poczęło, jak tortura i chłosta.
Jadłem naprzód gorzki chleb bakałarza, ale mnie wypędzono, mówiąc, żem psuł dzieci, bom im wpajał to, że wszyscy są braćmi: — zapisałem się potem do służby i tu nie zagrzałem stołka: zarzucono mi, że rozum mieć chciałem, a tu rozumu niepotrzebowano, tylko ślepego posłuszeństwa; — na ostatek próbowałem teatru, alem improwizował na scenie kazanie, gdy trzeba było śmieszyć ludzi: dali mi odprawę. Jednego dnia tak wchodziłem do jakiegoś zawodu, drugiegom uciekał... Rodzina matki łapała mnie po drodze, łudząc obietnicami; — chcieli uśpić i spętać, abym im nie był wyrzutem sumienia i zgryzoty.
Alem obchodził ich zdaleka, ani przemocą, ani dobrocią pozyskać mnie nie mogli. — Spadałem coraz niżej a niżej, alem śmiał się... do lotu skrzydeł już niebyło. Noce spędzałem z parobkami, pijany wszystkiem, co upoić może... aż, gdy obrzydzenie przyszło, — jednego dnia obudziłem się z modlitwą na ustach, poczętą we śnie. Dokończyłem ją z trwogą i zapłakałem; zdało mi się, że matka stoi nademną, a przetarłszy oczy, zobaczyłem szynkarkę, która miotłą ze śmieciem razem wyrzucić mnie chciała.
Przypomniała się macierzyńska i klasztorna modlitwa. — Święci i kacerze... zacząłem — modlić się codzień...
Modlitwa gorąca była dla mnie także rozkoszą upajającą — i stała się namiętnością. Prowadziła za sobą strachy piekielne i wizye niebieskie, które napoły rozdzierały duszę moją. Walką z samym sobą żyć jeszcze mogłem. Spokoju lękałem się, jak śmierci.
Wśród nędzy tej spadek po dalekim jakimś krewnym, którego nie znałem, -niespodzianie dał mi w ręce klucz złoty, który wszystkie drzwi otwiera... Poszedłem z nim znowu do raju i do piekła... Ale w raju zimno było i pusto, a w piekle ziewali djabłowie, obcinając paznogcie... Niebyło ani się czem przesycić, ani zabić. Wychodziłem z pokuty najostrzejszej orzeźwiony, z zabójczych rozkoszy spragniony i znudzony razem, — nieznużony i nienasycony, chciwy zawsze czegoś nowego i nieznanego, poczwarnego, choćby zbrodniczego, byle mi poruszyło wnętrzności. W tym czasie nareszcie na łoże mnie rzuciła choroba straszna i przykuła do niego.
Śniłem, że, zanurzony w kotle, kipiącym wrzątkiem, do nowego przerabiałem się życia.
Gdym potem wstał, na nogach się chwiejąc, niebyło we mnie szczątku starego człowieka tylko jakieś wspomnienia mgliste... Pamięć przynosiła tylko okruchy i złamki.
Ja, com królować miał, widziałem się nędzą i bezsilnością, a to, co mnie otaczało, zgnilizną i brudem... Pozostawało tylko zalać pamięć i w tem odurzeniu czekać śmierci, wdziać łachmany, pójść zebrać i mrzeć głodem. Nędzę obrócić na pokutę.
Ludzi znienawidziłem; niekosztowało mnie, gardząc, rzucać nimi, jak łupinami, rozgniatać, jak nędzne robactwo.
Tak prawił, coraz dziwaczniej się wysławiając i mącąc myśli, aż nagle stanął, rozśmiał się i uderzył w stół dłonią.
„Wszystko to bałamuctwo!“ — zawołał. — „Ani w tem słowa prawdy... U mnie dawno w głowie ładu niema. Plotłem, co mi się tu przyśniło; nie miałem powinności ani potrzeby pokrajanego serca mojego podawać wam na półmisku... To djabelska potrawa... nie dla was... aniby smakowała po tem, co wy codzień spożywacie. Krótko a węzłowato: żyło się i wyżyło do ostatniej kropelki, — teraz nadszedł czas pokuty...
Myślałem długo, jak ją sobie urządzę... Wypadło mi z porachunków z sobą, z losem, z żołądkiem, z nałogiem i nałogami — wybrać Kraków za stolicę.
Wszakże to szpital pokaleczonych rozbitków?
Matka żądała po mnie, abym imienia ojca, które mi się święcie należy, nie nosił nigdy i od niego żadnego nie żądał wyposażenia; ale ja teraz zaczynam przychodzić do innego przekonania.
Matka była rozżalona; gdyby pożyła dłużej, zmieniłaby zdanie nieochybnie.“
Atanazemu, który słuchał z uwagą, w głowie się plątało, i miał go za szalonego... ale błyski rozumu — zimnej rachuby przekonywały, iż zachował całą przytomność.
Spojrzeli sobie w oczy. Piotr miał teraz wejrzenie śmiechu, Atanazy oczy spuszczał, niemogąc tego cynicznego wytrzymać wzroku.
— Więc czegóż żądasz odemnie? — zapytał nieśmiało.
— Ha! naprzód tego, o co prosić nie potrzebuję nawet, — rzekł, zaglądając do próżnego kieliszka po piołunówce Piotr, — żądam mojego nazwiska, które miałem, dajmy, schowane do kieszeni, a teraz je, z pyłu otarłszy, wystawiam na widok publiczny. Waćpanu, bracie niepołamany i świeży jeszcze, niemoże być przyjemnem mieć takiego urwipołcia w bliskiem pokrewieństwie; ale pocóż pułkownik się kochał w Marcelinie, a potem z nią żyć nie umiał czy nie chciał? Przekonaj się z papierów, które poddaję najsurowszej kontroli, że do tego prawo mam, czego się domagam.
Mówiąc to, Piotr rozłożył przed Atanazym na stole metryki, listy i dokumenta różne, dowodzące, kim był.
Atanazy, pogrążony w sobie, milczał. Brat ten w istocie dla niego był klęską, plamą, poniżeniem, ale oprócz tego przewidywana nieuchronna strata majątku, który potrzeba bylo podzielić ze starszym bratem, mogącym się upomnieć o długie władanie swej schedy, na pół go rujnowała. Wczoraj jeszcze majętny, swobodny, dziś — spadał między ubogich prawie... i musiał myśleć, jak wybrnie, aby się niezależnie utrzymać. Opanowały go tak to przypuszczenia, że słowa wyrzec nie umiał. Piotr miał nad nim tę wyższość, iż wszystko to, razem wzięte, wcale go nie trwożyło ani roznamiętniało.
— Praw waszych zaprzeczać nie myślę, odezwał się po długiem oczekiwaniu Atanazy. — Jak skoro one uznane zostaną prawnie... Piotr zaczynał się uśmiechać.
— Miałem się wyrzec majątku, — począł. — Sam powiedz, czyby to było sprawiedliwie, gdyby z dwóch braci jednego ojca jeden był bogaty, a drugi, niestraciwszy swego działu, marł z głodu i tęsknoty za piołunówka. — Piołunówka nawet, — dodał żartobliwie, — powinna być u ciebie w poszanowaniu, bo ona zabija powoli i obiecuje uwolnić odemnie. Lecz wracajmy do głównej treści. Połowa majątku mi się należy, ale ja dóbr, ziemi, gospodarstwa nie napieram się wcale, trzymaj je. Przyjmę indemnizacyę.
— Cóż chcesz mieć? — bez zastanowienia wtrącił Atanazy. — Zapewne, że ułożyćbyśmy się mogli.
— Trzeba, żebyś mnie posłuchał, panie Atanazy, — odezwał się Piotr, który tym razem sam zadzwonił i wchodzącemu kelnerowi rozkazał podać duży kieliszek piołunówki tęgiej ze szklanką wody. — Ja nie jestem zażartą bestyą ani bardzo złym człowiekiem, choć wyglądam na urwanego od szubienicy. Naprzód pobożny jestem, modlę się i chcę być poczciwym. To coś znaczy! Powtóre przeszedłem przez takie czyśćce, że mi teraz do szczęśliwości niewiele potrzeba. Osiadam w Krakowie.
— Na Boga, ale zmienisz suknie i powierzchowność, wrzucił Atanazy.
— O tyle, o ile się da, — rzekł Piotr. — Brudnym pozostanę trochę, bo się do tego wdrożyłem i muszę, leżąc krzyżem, klęcząc i t. p., pył i błoto ścierać, ale suknie sprawię przyzwoite... Kraków nie jest drogi, ja już niewymyślny. Nadto używałem, smak w gębie postradałem. Chociaż niestary, żenić się nie myślę...
Mimowolnie Atanazy się uśmiechnął.
— Nie śmiej się, — podchwycił Piotr. — Sądzisz pewnie, że gdzieby się znalazła u licha kobieta, któraby go chciała wziąć? Otóż się mylisz. Księża poczciwi ożeniliby mnie, bardzo dobrze, a dużo jest kobiet, coby poszło dla nadziei, że wioskę odziedziczą. Dlatego ja wsi nie chcę, bo za kapitalistę żadna mnie nie weźmie. Żenić się, — powtarzam, — nie myślę. Wielkich więc potrzeb nie mam oprócz na utrzymanie i na obfite jałmużny. — Jak myślisz? — dodał, cobyś ty mi dożywotnio mógł dać za pokwitowanie ze spadku po ojcu!
Atanazy był człowiekiem sumiennym i nie myślał korzystać z widocznie podnieconego piołunówką stanu i usposobienia brata.
— To trzeba obrachować, — rzekł, — abyś mi nie wymawiał, żeś pokrzywdzony.
— Tu nieidzie o rachunek, bo tenby nas zaprowadził daleko, — odparł Piotr. — Powiadam ci grubijańsko, ale z dobrego serca, co mi dasz odczepnego?
— Lepiejby było, gdybyś mi chciał powiedzieć, czego żądasz, — rzekł po namyśle Atanazy.
Piotr w istocie rozmyślać począł.
— Rozumiem to dobrze, — odezwał się, — że taka niemiła niespodzianka, jaką ją przyniosłem po tylu latach spokoju, osłodzoną ci być powinna. Gdybym słuchał matki i wiedział wolę ojca, który, niepodobna, aby o mnie nie myślał, umierając...
Zatrzymał się nagle zadumany.
— Nie chcę cię ogałacać ani zubożyć... życzyłbym sobie nie umrzeć z głodu i nie być na łasce księży. Hę! jak ci się zdaje? mógłbyś mi dać parę tysięcy guldenów?
Atanazy pośpieszył tym razem z odpowiedzią — Mogę, rzekł. — Chcesz trzy?
— Nie, odparł Piotr, i daję ci słowo, choć napozór ono niewiele warte, — dwa nie będę wymagał nigdy. — że nad Sądzę, że mi cień matki mej przebaczy nieposłuszeństwo, widząc żem tak umiarkowany.
Uśmiechnął się z goryczą.
Lecz długa rozmowa, powtarzana piołunówka, gdy to mówił, sprowadziły nagle znużenie wielkie. Zaczął poziewać, wyciągnął się w krześle, oparł na stole, oczy przymknął, i zapomniawszy o panu Atanazym, zasnął.
Gospodarz znalazł się w położeniu dziwnem — na straży.
Nie mógł myśleć go budzić.
Sen był głęboki i spokojny z początku, chociaż zdawało się patrzącemu na niego po pewnych symptomach, że dusza wśród tego uśpienia była czynną. Rojenia senne odbijały się różnemi wyrazami na twarzy.
Nie upłynął kwadrans, aż usta poruszać się poczęły zwolna, jakby szeptem niedosłyszanym, potem mruczeniem niewyraźnem, wreszcie cichą mową stłumioną i przerywaną westchnieniami, w której ułamkach łatwo było pochwycić modlitwę...
Złożone ręce zaciskały się mocniej, twarz nabrała wyrazu błagalnego. — Piotr, nieznacznie rozbudzony zupełnie, podniósł się przytomny z modlitwą na ustach.
Krótko trwała ta chwila chorobliwego uśpienia, która naprzód p. Atanazego wprawiła w zdumienie i trwogę, bo się uląkł jakiegoś kateleptycznego poroksyzmu... ale Piotr spał, nieruszając się, niedrętwiejąc, naturalnie, jak pospolity pijanica, snem zmorzony.
Atanazemu po głowie przelatywały myśli, których połapać i uporządkować nie umiał. Pod wrażeniem tego, co mu przyniósł ten człowiek nieznajomy, nadewszystko wpatrując się w jego twarz, która była najlepszem pochodzenia świadectwem, — przystał na wszystko, wziął za dobre, co mu mówił ów brat, niewchodząc w nic bez głębszego zastanowienia zgodził się nawet na udział majętności.
Stało się to niewiedzieć jak, pod przemocą jakiegoś niewysłowionego uczucia... Chciał ratować czystą dotąd, piękną pamięć ojca, niedopuszczając, aby obok laurowych wieńców na grobowcu, zawisła plama... Było jego obowiązkiem bronić zmarłego; nie chciał więc procesu, rozgłosu, sporu... zgodził się na wszystko, ledwie na dowody okiem rzuciwszy.
Teraz przyszła chwila wątpliwości. Mógł mieć do czynienia ze zręcznym oszustem, rachującym na jego pobożność synowską. Gotów był na ofiarę, ale dlaczegóż nie miał chcieć się przekonać, że na niego niezastawiono sideł?
Atanazy wiedział o burzliwej młodości tego bohatera legionów, o mnogich jego przygodach, które okryto poezyą potem, aby obnażone nie raziły swą trywialnością smutną. O ożenieniu w Wielkopolsce nigdy słowa od nikogo, nawet od najlepszych ojca przyjaciół nie słyszał nic nigdy.
Nawykły do życia wymierzonego i przewidzianego zgóry, lubiący spokój i swobodę, Atanazy lękał się tego, co mu Piotr przynosił z sobą. Dreszcze go przebiegły, — karta nieznana żywota ojca miała się więc dla ciekawych odsłonić.
A nie była ona pierwszą niestety, przynoszącą z sobą rodzaj smutnego upokorzenia, dowód słabości człowieka, w którym nauczono się wielbić męztwo rycerskie.
Pomiędzy tem tajemniczem małżeństwem wielkopolskiem a ostatniem pułkownika, zawartem po powrocie do królestwa w r. 1815, stało jeszcze jedno ożenienie w Galicyi, o którem Piotr wspomniał, ale świat i o niem zapomniał.
Z tego małżeństwa galicyjskiego, które rozwodem zostało rozerwane, żył także syn, którego Atanazy nie znał wcale.
Było ich więc aż trzech jednego ojca potomków, obcych sobie, chociaż w biografiach wojaka stało tylko ożenienie ostatnie i syn jeden, którym on był.
Atanazy nie przez dumę, ale dla zachowania w całości legendy bohaterskiego żołnierza, chciał, aby się ona nie zmieniała, aby nieposzukiwano w trumnie i popiołach resztek przeszłości, któreby ojca pamięci przynieść mogły uszczerbek.
Potrzeba więc było tego biednego opoja ułagodzić, przejednać, zaspokoić i wmówić mu, aby, nosząc nazwisko, nie chwalił się pochodzeniem, nie czynił wstydu, stawiąc się wszędzie, jako potomek pułkownika.
Człowiek ten zresztą, napół oszalały, zdziwaczały, zdawał się dosyć wyrozumiałym i niechcącym się mścić za przeszłość.
Wszystkie te myśli z błyskawicznym pośpiechem, jak smugi świateł krwawych, przewinęły się po mózgu Atanazego, nim uśpiony Piotr obudził się z modlitwą na ustach. Modlił się on z początku, nieotwierając powiek, podnosząc tylko głos, jakby go czas i miejsce wcale nie obchodziły.
Bić się potem w piersi zaczął mocno, aż jęczał, zerwał się z krzesła i, niepatrząc na Atanazego, na ziemię się rzuciwszy, pocałował ją. Przeżegnał się wreszcie, otwarłszy oczy, a że pierwszą rzeczą, którą spostrzegł przed sobą, była piołunówka, nieodwracając się do Atanazego, nalał sobie kieliszek, zmieszał go z wodą, poniósł do ust i, napiwszy się trochę, z wyrazem błogiego zaspokojenia usiadł w krześle.
— Proszę mi darować, — rzekł, usiłując być grzecznym, — nie mam zwyczaju bywać w towarzystwie, którego się wystrzegać potrzeba, a mam obyczaje dziwne...
Atanazy w milczeniu głowę skłonił. — Pot zimny występował na niego, bo się zbliżała chwila, gdy należało poważnie z człowiekiem, życiem rozdraźnionym, rozpocząć traktowanie, do którego i prawnik był potrzebnym. Co z tego wszystkiego wyniknąć miało? Mogła niespodziana ruina przysypać go gruzami...
Polecony przez jednego z krakowskich przyjaciół Atanazemu prawnik, którego charakter ręczył za dyskrecyę, znalazł tegoż wieczora niedawno jeszcze promieniejącego szczęściem spokojnem młodzieńca przybitym, znękanym i tak uciśnionym moralnie, iż długo nie mógł nawet rozpocząć rozmowy.
Doktór Marewski, od niedawna z adwokatury, na której słynął ze zdolności, przeszedłszy do rady państwa, — więcej się zajmował teraz polityką austryacką i walką z centralistami, niż prawem i jego praktyką. Zgodził się jednak przez szczególny szacunek dla przyjaciela p. Atanazego na poradę, do której go wezwano.
Był to człowiek lat średnich, miłej i znaczącej powierzchowności, pewien siebie, z ambicyą, wypisaną na twarzy, której rysy znamionowały pochodzenie, wcale niearystokratyczne. Był jakby zrodzony na wymownego trybuna; prorokowano mu tę rolę, choć ci, co lepiej znali doktora Teofila, potrząsali głowami i, uśmiechając się, zapewniali, że za nic ręczyć niemożna, bo, do góry się pnąc, gotów był nie przebierać w drogach.
Grzeczny i uprzejmy w obejściu się doktór miał przytem coś despotycznego i zawsze trzymał się tak, aby stał górą.
Czas jego był drogi. Atanazy więc, zawahawszy się nieco, rozpoczął opowiadanie.
— Ale mecenas nie dozwolił mu go przeciągnąć długo, — wiedział on wszystko, odgadywał resztę — i, gdzie Atanazy potrzebował wykładać długo, przeskakiwał myślą, — uprzedzając go i zmuszając, aby był treściwym.
Życie pułkownika było znane z pamiętników i podań współczesnych. Zdumiał się Atanazy, widząc, że powtórne ożenienie galicyjskie nie było dla niego tajemnicą. Znał nawet syna, który po rozwódce, zmarłej oddawna, pozostał.
Kopie papierów, które stanowiły dowody legitymacyi p. Piotra, złożył mu Atanazy. Mecenas bardzo mało potrzebował czasu, aby sprawdzić.
Z wielką bystrością chwytał wszystko i, posłyszawszy charakterystykę zewnętrzną p. Piotra, dosyć dobitnie skreśloną przez Atanazego, uśmiechnął się tylko, żądając go widzieć osobiście i zapewniając, że się z nim skończy szczęśliwie.
P. Atanazy zażądał, rozstając się z bratem, adresu jego mieszkania, ale Piotr potrząsnął głową, odpowiadając, że stałego pomieszkania nie ma, i że się o niego zawsze u braciszka Honorata, u księży Franciszkanów dowiedzieć można. Posłano więc rano do Franciszkanów, szukano go po kościołach, w których spędzał całe poranki, potem w małych szynkach, i nigdzie nieznaleziono.
Faktor hotelowy, który utrzymywał, że go zna, dopiero o jedenastej, towarzysząc mu, przyprowadził p. Piotra, który szedł, jakby zmuszony, wcale nieśpiesząc.
Zobaczywszy u Atanazego oczekującego mecenasa, widocznie wpadł w zły humor, którego nawet nie rozproszyła podana mu piołunówka.
Z wielką zręcznością łagodnie doktór Teofil usiłował z nim rozpocząć rozmowę, na której pierwsze słowa Piotr odpowiedział dosyć szorstko.
Ale szło o zawarcie umowy legalnej, o niektóre szczegóły, które Piotr sam musiał zgodnie ze swem życzeniem podyktować. Zwolna przybyły, dziś nieco schludniej ubrany, ale zawsze dosyć odarty, odzyskał trochę fantazyi.
— Ja się spuszczam na uczciwość pana Atanazego Zrebskiego, — rzekł, — o którym i ludzie dobrzemówią, i on we mnie wzbudza zaufanie. Piszcie więc, co potrzeba, jak chcecie, a dajcie mi pokój. Ja nigdy papierowi nie wierzę, gdy człowiekowi, co go daje, nie ufam. Powiem tylko panu bratu, że musi mi dać pieniędzy teraz, zaraz, bom goły i mam długi. Atanazy znalazł się do tego przygotowany.
Bez najmniejszego poszanowania dla banknotów austryackich, których oddawna zapewne tylu razem nie widywał, p. Piotr, zmiąwszy je w garści, nielicząc, zapakował do kieszeni.
Napróżno chciał mecenas dobyć coś z niego, będąc ciekawym człowieka. Piotr mruczał, ramionami zżymał i odpowiadał niemal grubijańsko.
Atanazy, który by go wolał był widzieć na wsi, niż w mieście, gdzie, stając się figurą, draźniącą ciekawość, mógł na pułkownika ściągnąć niepotrzebnie uwagę, zaczął go dla odpoczynku na wieś zapraszać.
— Dziękuję, — rzekł, — ale na wieś nie pojadę. Mam tu kościołów dosyć i rozrywek, a u wasbym umarł z nudów. Na łasce niczyjej nie chcę być.
— Ale tu pan ściągać będziesz na siebie oczy oryginalnością swoją, — rzekł mecenas. — Nie dadzą wam spokoju.
— Ja go nie potrzebuję, — odparł Piotr. — Myśmy na ziemię nie przyszli szukać spokoju, ale wojować albo z ludźmi, albo z sobą. Prawda, że ze mnie inwalid przedwczesny i kaleka, bo mi wiele rzeczy poucinano, ale pan wiesz, że stary furman, choć bicze kręci. Otóż ja tu zamierzam kręcić bicze. — Począł się śmiać sam.
Przyszło wreszcie do spisywania dokumentu. Atanazy, ciągle mając na sercu pamięć ojca, pozwolił sobie wtrącić tę uwagę, że nazwisko może niekoniecznie było potrzebne, a mogło pamięci ojca uwłaczać.
— Owszem nazwisko prawdziwe, do którego ja mam prawo, jest mi potrzebnem. Dosyć się fałszem żyło, — rzekł Piotr, — chcę spróbować żyć prawdą. Nieboszczykowi ojcu szkodzić to nie może, iż syna miał nicponia, który po życiu rozpustnem wkońcu się nawrócił i nie grzeszy już, tylko słabością do piołunówki.
Wypiwszy tu jej z wodą parę kieliszków, nieszczęśliwy inwalid pośpiesznie się oddalił.
Atanazy, który do domu śpieszyć miał dla polowania, na które goście byli zaproszeni, z początku o dni parę pobyt swój w Krakowie przedłużył, potem uczuł się tak zmęczonym i chorym, że musiał się poradzić Dietla i położyć w łóżko.
Choroba nie była zagrażającą, ale nagła zmiana położenia, widok tego nieszczęśliwego, który się jego bratem, nazywał, wzruszenie, jakiego doznał, wymagały spoczynku i dozoru lekarza...
Poddał się p. Atanazy, a tymczasem usiłował poznać lepiej i bliżej zagadkowego i dziwacznego tego człowieka, który jednych dni bawił go lub niecierpliwił sarkazmami i brutalstwem swem, drugich niecierpliwił nawracaniem i wpajaniem pobożności mistycznej.
Owa para tysięcy guldenów, tak niedbale wciśniętych do kieszeni, oddziałała nieco na powierzchowność p. Piotra, ale nie zmieniła jej całkowicie. Sprawił sobie buty z cholewami, grubą kapotę, czapkę zamiast kapelusza i na tem reformę swoją zakończył. Z rozmowy dowiedział się Atanazy, że znaczną część guldenów rozdał już ubogim i klasztorom. Rozjechało się w czasie choroby p. Atanazego całe towarzystwo weselne, mało tu zresztą mając znajomych, pozostał sam prawie, niewidując nikogo oprócz mecenasa, który go polubił, i Piotra, mającego sobie za obowiązek go odwiedzać.
W długich godzinach samotności p. Atanazy miał czas rozmyślać o rodzinie swej, ojcu, o własnym losie i bardzo naturalnie przypomniał też sobie tego brata Galicyanina, którego nietylko nie znał, ale nawet nie wiedział, gdzie go szukać.
Zdawało mu się właściwem teraz, korzystając z przymusowego pobytu w Galicyi, starać się o nim coś dowiedzieć, a nawet, gdyby było podobna, i poznać go osobiście.
Doktór Teofil, znający Galicyę całą, jej stosunki, jej dzieje jawne i tajemnicze, zagadnięty ostrożnie, oświadczył Atanazemu, spytawszy o imie i wiek brata, że zna go doskonale.
— To nie może być kto inny, tylko pan hofrat Ksawery, — rzekł do chorego. — Mam honor go znać i byłem niegdyś w łaskach a nieboszczyka wuja jego, p. Z., który go miał na opiece i wychował, a kierował nim tak dobrze i szczęśliwie, że dziś nasz pan Ksawery, choć młody jeszcze, jest już hofratem, ma krzyż zasługi, ogromne w Wiedniu stosunki —i nieochybnie pójdzie wysoko.
Atanazy zrazu w tym hofracie nie mógł jakoś brata przypuścić, wkońcu jednak zmuszonym był go uznać, bo wszystko zresztą wskazywało, że nim był w istocie.
Mecenas chwalił go bardzo, jako urzędnika. Wiedział oprócz tego, że miał znaczne dosyć majętności, po wuju i matce odziedziczone, miano go za bardzo majętnego człowieka. Wiadomości te o położeniu brata dozwalały przypuszczać, że był człowiekiem, dobrze wychowanym, kiedy przyjmowano go na dworze i w towarzystwach naddunajskiej stolicy. P. Atanazy wystawiał sobie w nim człowieka wielkiego świata, form wytwornych, — słowem kogoś takiego, którego warto było poznać i pobratać się z nim. Los mu narzucił Piotra, jakby za karę, że się dotąd do tamtego nie zgłosił i poznać go się nie starał.
Postanowił więc to naprawić. Doktór Teofil zaręczał, że znajomość się zrobi łatwo, i że hofrat ze wszech miar zasługuje na to, aby się zbliżyć do niego.
Wprawdzie za życia ojca zona ta, rozwiedziona z nim, również jak pierwsza, zupełnie się stosunków z dawnym mężem wyrzekła, dla syna schedę uzyskała, choć mniejszą, ale natychmiast, aby syn nie potrzebował nic oczekiwać po ojcu i być z nim w stosunkach. Zdawało się nawet, ze wolę swą przekazała mu, aby po jej zgonie zbliżenie się nie nastąpiło. Czując się źle, poleciła sierotę bezdzietnemu wujowi, biurokracie, więcej mieszkającemu w Wiedniu i różnych prowincyach państwa, niż w kraju. Hofrat Zadora (oprócz nazwiska herb też służył mu do podpisu dla łatwiejszego wymawiania) niebardzo chętnie przyjął ten legat siostry, który miał być dla niego ciężarem. Nieżonaty, niemający nikogo, aby się przywiązać, wkońcu podjął się opieki nad siostrzeńcem-sierotą.
Tyle tylko wiedział Atanazy o tym bracie, który nawet po śmierci ojca i odebraniu o tem zawiadomienia nie zgłosił się, nie dał najmniejszego znaku życia.
Zmuszony dla przeciągniętej słabości z rozkazu Dietla pozostać jeszcze w Krakowie, namyślał się długo Atanazy, czyby z tej sposobności nie należało korzystać i listem się zgłosić do p. Ksawerego.
Był na wszystko przygotowany, nawet na zbycie milczeniem lub wymówką jakąś od bliższej znajomości. Raz przecie spróbować było obowiązkiem.
Po namyśle więc napisał list grzeczny do hofrata i oznajmował mu w nim, że bardzo będzie szczęśliwym — z poznania go. List ten pierwszą pocztą wyszedł do Wiednia z adresem, bardzo niedostatecznym. Upłynęło sześć dni, a odpowiedzi żadnej nie otrzymał p. Atanazy. Zaczynał już wątpić o tem, czy ją mieć będzie, gdy — list z Wiednia, charakterem kancelaryjnym zaadresowany, nadszedł nareszcie.
Sama jego forma świadczyła, że nie pochodził od salonowego człowieka, który w najdrobniejszych rzeczach idzie za modą i dba o pewną elegancyę. — Koperta i papier były najpospolitszego rodzaju, kaligrafia bez wyrazu urzędowa, styl także trącił urzędowością. — P. Ksawery bardzo zimno odpowiedział na grzeczność brata i ubolewał nad tem, ze, wywdzięczając się za nią, nie może pośpieszyć dla poznania p. Atanazego. — Nie wyrzekał się jednak nadziei, że się kiedykolwiek spotka, i będą mogli i t. d.
Była to odprawa, tak lodowata, że w niej nawet ciekawość czuć się nie dawała. Ale p. Atanazy nie był wymagającym. Zdrowie jego znacznie się polepszyło, — był w małej stosunkowo odległości od Wiednia, — nie należałoż mu zamiaru doprowadzić do skutku?
Doktór Teofil, u którego był na herbacie, jechał nazajutrz do Wiednia. Dowiedziawszy się o odpowiedzi hofrata, o ochocie podróży, ofiarował się towarzyszyć. Atanazy przyjął chętnie pomoc jego — i — drugiego dnia wieczorem stanął w hotelu Métropole.
Hofrata adres łatwym był do wyszukania: stał niedaleko zamku w małej, starej uliczce na trzeciem piętrze. Szło o znalezienie godziny, o której by go zastać można.
Po krótkim namyśle p. Atanazy, na chybił, trafił, około jedenastej rano dzwonił u drzwi, na których przybita była wypolerowana blaszka mosiężna z imieniem, nazwiskiem i tytułami hofrata. Pomyłki więc być niemogło.
Po zadzwonieniu długo bardzo potrzeba było czekać, nim się drzwi ostrożnie otworzyły nieco, i wcale przystojna, czyściutko ubrana panienka w czepeczku na głowie, w mitenkach czarnych ukazała się z minką kwaśną a dumną w progu. Minka ta posługuje, jak wiadomo, zawsze osobom, które, ze swego położenia towarzyskiego niebędąc kontente, ludziom to jawnie okazują, że ich aspiracye wyżej sięgają.
P. Atanazy mówił po niemiecku jak najgorzej, panna więc go w początku zrozumieć nawet nie mogła.
Odprawiała go zupełną nieświadomością godzin, o którychby pana hofrata w domu zastać można, i radziła udać się do kancelaryi. P. Atanazy musiał się jej aż zwierzyć z tego, że był bratem p. Ksawerego, a nie żadnym klientem. Na dziewczynie jednak i brat nie zrobił wrażenia; przypatrzyła mu się tylko baczniej, a że p. Atanazy był przystojnym męzczyzną, a Wiedenki nie są dzikie, wkońcu dla niego złagodniała.
Nastąpiło bardzo poufne zwierzenie, tyczące się użycia czasu hofrata, który wstawał dosyć późno, pił kawę wiedeńską, po czem z teką natychmiast szedł do kancelaryi i tam pozostawał do obiadu. O pierwszej w godzinie mieszczańskiej — podawano mu obiad, po którym spoczynek trwał do powtórnego wyjścia do kancelaryi.
— Hofrat powracać miał na Abendbrod swój rozmaicie, ale nigdy się bardzo nie późnił, pracował potem w domu do późna, jeżeli nie miał obowiązku... stawienia się na jakie urzędowe przyjęcie, na jaki obchód dworski i t. p.
Całe to opowiadanie, z pewną kokieteryą i wdzięczeniem się wykonane w dyalekcie wiedeńskim, który p. Atanazemu utrudniał zrozumienie wszystkich jego odcieni, odbyło się na progu, i, wysłuchawszy go, bilet pozostawiwszy, Atanazy odjechał, zapowiadając się do brata na godzinę wieczorną.
Dzień w Wiedniu nowym, ciekawym, ożywionym nadzwyczaj łatwo przeżyć było. Zjadłszy u Sacher’a, objechawszy miasto, przeszedłszy się po Grabenie, o godzinie oznaczonej dzwonił Atanazy znowu a drzwi tych samych, i tym razem uśmiechająca mu się twarzyczka rannej znajomości jego ukazała się, aby go, uprzejmie powitawszy, wpuścić.
Wchodząc już, postrzegł p. Atanazy, że powzięte o bracie wyobrażenie zupełnie było mylne. Mieszkanie, umeblowane bardzo skromnie, czyste, ale wcale nieodznaczające się elegancyą, — nie dowodziło też zamożności ani zamiłowania w wygodach.
W saloniku, do którego wszedł, jeden tylko piękny fortepian Bölendorfer’a był jakąś życia i upodobania oznaką. Zresztą ani książki, ani kwiatka, ani obrazu, ani nic, coby jakiejś fantazyi dogodzić mogło. Było to jedno z tych mieszkań pospolitych, w którem mógł mieszkać każdy, co nie miał smaku do niczego i żadnej duchowej potrzeby.
Coś nakształt izby w hotelu...
Od drzwi przeciwnych szedł już na spotkanie gościa mężczyzna wzrostu słusznego, wyprostowany, sztywny, w okularach złotych, ogolony bardzo starannie. Rysy jego twarzy przypominały razem pułkownika ojca i p. Atanazego, ale, ogołocone z wyrazistych wąsów, nabrały innego charakteru. Straciły typ swej polskości. Oczy niebieskie patrzały martwo i chłodno, usta miały nadany im wyraz dumy i pewności siebie, właściwy wyższemu stanowisku w hierarchii. Z uśmiechem grzecznym p. Ksawery podał rękę Atanazemu i, wyraziwszy mu swe ukontentowanie z poznania go, posadził przy sobie na kanapie.
W tem przyjęciu całem było coś tak odpychającego chłodem obrachowanym, taki zupełny brak uczucia, takie znudzenie już w pierwszej chwili, że biedny p. Atanazy pożałował swej podróży. Przejść nawet z tego tonu obcego na bardziej poufały, na familijny nie miał sposobu. Hofrat, zapytawszy go, gdzie mieszkał, czy był żonaty, czy zajmował urząd jaki, i otrzymawszy krótkie odpowiedzi, wy.czerpawszy kwestye najkonieczniejsze, rozpoczął rozmowę o Wiedniu i apologię jego... Atanazy, który miał wielką ochotę pokochać tego brata, znalazł go zmarzłym i odstręczającym, że nie wiedział, co robić z sobą.
Prawie w tejże chwili, gdy rozmyślał, czy-by nie należało wyjść mu, służąca wniosła podwieczorek, złożony z herbaty i ciastek, zimnych przekąsek, pieczystego i nieuchronnego w Wiedniu — piwa.
Widać w tem było pewny wysiłek dla gościa, a nawet brak nawyknienia do przyjmowania wogóle, bo mnóstwa szczegółów brakło lub je dopełniać musiano. Atanazy nie jadł i nie pił nic oprócz herbaty, która była niedobra, hofrat zaś miał apetyt doskonały, — zmiatał, co mu się nastręczało, piwo pił ze smakiem, a nawet na pochwałę jego wyrzekł kilka uczutych frazesów...
Chciał on nakłonić p. Atanazego aby i on choć jeden kufel wypił na próbę, ale, niemogąc do tego nakłonić konwalescenta, sam go zastąpił.
Pod wpływem czy to piwa, czy rozmowy samej ożywił się wkońcu hofrat, wychwalając wszystko, o czem mówił: stolicę, dwór, życie, osoby, stojące u szczytu, — naostatku teatr Burgu, galerye i Wiedeń ten, o którym z uniesieniem mówi każdy jego czciciel, ze taki Wien jest tylko jeden na świecie.
Pochwały te mogły tem więcej dziwić z ust chłodnego urzędnika, że pomijał wszystko prawie, z czego wesoły Wiedeń słynie... Był to człowiek starej reguły, który, jeszcze nie przeżywszy całej młodości, zdawał się ani tęsknić za minioną, ani cieszyć pozostałą.
(Ciąg dalszy nastąpi. Pewien rodzaj zbliżenia i poufałości zrodził się wkońcu z tego, że hofrat w bracie poczuł człowieka statecznego i zapatrującego się na życie całkiem seryo.
Wzajem zaczęli sobie zadawać pytania. — Atanazy opisał położenie swe. — przyznał się do tego, że szukał ożenienia, ale go po myśli znaleźć nie mógł.
Hofrat oświadczył mu nawzajem, że on ożenienie odkłada do chwili, w której zarysuje się wyraźniej przyszłość mogąca go postawie wysoko...
— Zawdzięczam to kochanemu wujowi memu, — począł z powagą, że życia nie zmarnowałem i nie zmarnuję... Mam cel przed sobą, mam stosunki doskonale, wuj mnie nauczył, jak mam postępować... Majątku dzięki Bogu nie tracę, ale się go dorabiam, a tu w Wiedniu jestem, jak w domu. Nic mnie nie odrywa, bo nie mam żadnych gustów i namiętności... Jedną tylko muzykę lubię i, gdy mi smutno, walca sobie gram... ale mi rzadko smutno bywa... chyba gdy z żołądkiem nie jestem w zgodzie... to cała moja bieda.. każą mi coroku jechać do Karlsbadu!
Westchnął...
Niemając wkońcu czem go zabawić, Atanazy, który ciekawy był wniknąć w niego i usiłował z różnych stron go poznać, począł mu opowiadać swą krakowską przygodę z bratem Piotrem...
Pierwsze zaraz wspomnienie o nim na hofracie zrobiło jakieś wrażenie dziwne, odprostował się, zarumienit, potarł włosy i, głową tylko poruszając, słuchał długo... Gdy skonczył część swej powieści, p. Ksawery, który jej namarszczony słuchał, — jakby zmuszony, – wybuchnął:
— Ale ja go znam! — to warjat!
— Dziwak, — złagodził Atanazy.
— Ba, ba! zawołał hofrat żywo. — Co to mówić! warjat jest kompletny. Gdyby był nie opatrzył się w porę i nie umknął, wsadziłbym go był do szpitala lub postarał się, aby go do Wielkopolski odprowadzone do familii. Rzecz oczywista, że godził na obdarcie mnie, jak wkońcu obdarł was, ale ja nie jestem tak prostoduszny... W bajki wierzyć nie mam skłonności, a takich awanturników żywić nie czuję się w obowiązku.
— Nieszczęśliwy to człowiek, — dodał Atanazy. — Zresztą stosunek wasz do niego całkiem był inny. Nie mieliście żadnej pobudki do wspomagania go oprócz miłosierdzia. Po ojcu waszym jeżeliście co wzięli, to tylko w wydzielonej wam schedzie, którą dzielić się nie mieliście obowiązku, ja zaś...
— Tak jest, rzekł zimno hofrat. — Nie mogłem po śmierci ojca dopominać się u was o nic, bo matka moja pokwitowała ze wszystkich pretensyi. Gdyby był naówczas sposób uzyskania więcej ze spadku, byłbym z niego korzystał.
— Piotr, wątpię też, aby od was, panie Ksawery, żądał czego oprócz braterskiej pomocy...
Hofrat głową pokręcił.
— Jabym miał pomagać takiemu trutniowi, — rzekł. — Obrzydliwość obudził we mnie.
Atanazy zmilczał.
— Prawdziwe to nieszczęście, że on nazwisko nasze nosić ma prawo i szargać je... — dodał p. Ksawery. — Mojem zdaniem należałoby go zamknąć... bo z niego ani ludziom, ani Bogu pociechy niebędzie... Litość nie byłaby tu w miejscu.. ja takiej litości nie rozumiem.
Sprzeczać się nie chciał p. Atanazy, ale hotrat rozdrażniony uspokoić się nie mógł.
— Mnie ten człowiek tu kompromitował, — począł dalej ciągnąć. — Jestem zwykle spokojny i nie daję się łatwo poruszyć, ale on obudził we mnie oburzenie! Arogancya w najwyższym stopniu! Do czubków go trzeba było, do czubków... Miał tę śmiałość przypominać mi swoje ze mną pokrewieństwo! Ale ja żadnych krewnych po ojcu, który matce mej zatruł życie, nie znam i nie uznaję.
Tknęło to Atanazego..
— Nie będę stawał w obronie ojca. — rzekł, ale pozwól mi powiedzieć to, co przez familię twej matki w listach, które czytałem, uznane zostało. Nie sam ojciec nasz był winnym tego pożycia, które się rozłączeniem skończyło. Wina była obustronna...
— Co mi tam do tego, — odparł p. Ksawery, — ja znam tylko matkę moją. Wyrzeczono się mnie, ja też dziś już żadnego związku krwi nie znam... oprócz rodziny mej matki.
Wypowiedzenie to Atanazemu wszelkiej nadziei zawiązania stosunków bliższych ubodło go więcej może formą swą, niż znaczeniem, uczuł się dotkniętym, jakby narzucający się natręt...
— Panie Ksawery, — przerwał gorąco, — nie mogę tego, coście powiedzieli, wziąć inaczej, jak do siebie za przestrogę, ale wierzcie mi, nie spodziewałem się, przybywając tu, nic, nie żądam też nic od was. Możemy się nie uznawać za brací, a przecież nie być zupełnie obcymi sobie.
— Ja tego nie stosowałem do pana, — zawołał hofrat, chwytając go za rękę. — Proszę mi wierzyć, że ja go nie odpycham, że się cieszę ze znajomości, że ją pragnę pielęgnować, ale... dziś wymagać, abyśmy się bardzo kochali, — niepodobna. Starzy jesteśmy obaj...
Chłód objął obu, i rozmowa się przerwała. Hofrat był widocznie zmieszany i wyrzucać musiał sobie chwilę uniesienia, conajmniej niepotrzebną. Atanazy myślał tylko o tem, jak pozorować grzecznie odjazd natychmiastowy do Krakowa. Znał już dostatecznie p Ksawerego.
Tymczasem Ksawery, czując się winnym, wahał się, co począć, aby nierozważne wystąpienie naprawić, i odezwał się, powtórnie biorąc za rękę Atanazego.
— Proszę was, panie Atanazy, nie miejcie mi za złe chwilowego podrażnienia... Nie mogę tego trutnia wspomnieć bez gniewu. Wyraziłem się niewłaściwie. Postąpiłem tak żem mógł na wasz gniew zasłużyć. Proszę o przebaczenie.
I natychmiast dodał:
— Zabawisz pan tu długo?
Zawahał się Atanazy z odpowiedzią.
— Czasu, — rzekł, mam bardzo mało. Przybyłem tu nie dla oglądania Wiednia, ale dla poznania was.
— I wlasnie dlatego powinieneś dłużej pozostać, — rzekł, uśmiechając się, hofrat, — bo poznałeś mnie ze strony fałszywej, a ja chcę to naprawić... í zasłużyć na życzliwość waszą.
— Jutro, — dodał, jemy obiad razem u Sacher’a?
Atanazy ważył jeszcze odpowiedź, gdy hofrat dodał:
— Żądam tego, jako dowodu, że nie macie urazy do mnie. Nie mam zwyczaju jadać po tych drogich a eleganckich restauracyach, ale dla was muszę zrobić wyjątek...
— Gdzież jadacie zwykle? — spytał Atanazy.
— Poprostu w domu, ale na mój obiad urzędnika, który nie przeżywa nic nad swoją pensyjkę, nie śmiałbym was prosić. Jutro zaś nie hofrat Ksawery was przyjmować będzie, ale Ksawery ze Zrebia na Murawce Wielkiej i Małej, Glinkach i Zawierciu da obiad p. Atanazemu ze Zrebia Zrebskiemu na...
— A! ja się na niczem nie piszę, — przerwał Atanazy trochę weselej. — Jedzmy więc u Sacher’a naprzód, jutro u pana na Murawce, a po jutrze u Atanazego ze Źródlisk w hotelu Métropole...
— Zgoda na to, — odparł hofrat, podając rękę. — Po obiedzie mam już zamówione ewentualnie dwa miejsca doskonałe w operze, — posłyszysz piękną i doskonale wykonaną muzykę, która chmury z czoła rozpędzi.
I tak przejednani panowie Zrebscy podali sobie ręce, rozstając się do jutra.


Hofrat Ksawery starał się być tem grzeczniejszym dla tego, którego za brata nie uznawał, że na pierwszym wstępie wystąpił zbyt ostro przeciw Piotrowi i zaparł się wszelkiego pokrewieństwa. Chciał dowieść, że, chociaż bratem nie był, człowiekiem miłym i przyjacielskim być potrafi.

Atanazy przypatrywał mu się z ciekawością, większą zapewne, niż Wiedniowi, którego bardzo żądnym nie był. I on też myślał, że w hofracie takim, jakim go wychowanie i służba uczyniła, trudno mu było uznać nietylko brata swego, ale brata szlachcica polskiego wogóle. Wszystkie cechy tego pochodzenia dziwnie się na nim zatarły... Niepozostało ani miłości dla przeszłości, ani jej tradycyi, ani żadnej sympatyi dla kraju, od którego żył daleko. Majątek Murawka Wielka od wieków był w rodzinie matki. P. Ksawery opowiadał, że tam miał mnóstwo dla niego pamiątek po familii: stare domostwo, ogród, rezydencyę bardzo piękną, ale to wszystko dla niego reprezentowało tylko tyle a tyle guldenów, i sam mówił z obojętnością, którą się chlubił, że gotów był pozbyć się Murawki, byle mu ją zapłacono dobrze.
Ze szlachcica polskiego metamorfoza na urzędnika austryackiego wujowi, który jej sam dokonał, powiodła się jaknajszczęśliwiej. Obcy był krajowi zupełnie i nie tęsknił za nim wcale, a stosunków z nim nie miał prawie.
Atanazy, wychowany w innych pojęciach obowiązków i miłujący nietylko swój kątek, ale tę całość, której on był cząsteczką, nie mógł się wydziwić hofratowi.
Ile razy rozmowa się zwróciła na ten przedmiot, słuchał ciekawie Atanazego i ramionami poruszał. Serce jego, myśli i nadzieje były w Wiedniu.
Ci dwaj panowie bracia byli jakby dwóch sobie obcych światów obywatelami. Często bardzo, gdy Atanazy mówił do niego tak, jak był nawykł w towarzystwie zwykłem współbraci, o rzeczach najpowszedniejszych, p. Ksawery przerywał mu pytaniem:
— Cóż to jest? Ja nie rozumiem.
Nierozumiał też wcale obyczajów dawnych i wszystkiego, co po sobie przeszłość zostawiła. Większa część ich wydawała mu się niedorzecznością śmieszną, dzieciństwem.
Wogóle hofrat się nie roznamiętniał niczem oprócz służbowych spraw, a pierwszy nauczyciel wuj, hofrat także i przez całe życie biurokrata, potrafił w nim tak zastudzić serce, że się już rozgrzać niczem nie mogło.
Dobry człowiek zresztą, pełnił ze ścisłością to, co mu się obowiązkiem wydawało; nie dopuściłby się żadnego przestępstwa i wykroczenia przeciw prawu, ale tam, gdzie kodeks nie bronił być egoistą i używać wszelkich środków na korzyść własną, nie miał skrupułów, — szedł przebojem.
— To też, jak sam zeznawał, miał protekcyę wysoką, ale przyjaciół nie pozyskał sobie. Wszyscy towarzysze byli dla niego współzawodnikami, którym, gdy mógł stołka podstawić, czynił to z przyjemnością.
Parę dni, przebytych z p. Atanazym, odkryto p. Ksaweremu świat nowy, o który się wcale dotąd nie troszczył; — niebyło co robić, zaczął rozpytywać:
— Ja bo także jestem szlachcicem polskim z matki, a z ojca potroszebym miał prawo liczyć się do arystokracyi, choćby dla dawności rodu. Któż to wie, możebym i w kraju rolę jaką mógł odegrać.
— Mnie się zdaje, odparł Atanazy, — że onaby ci nawet lepiej przystała, niż hofratostwo austryackie.
— O! co to, to nie! — rzekł p. Ksawery. — Ja moją drogą dojść mogę bardzo wysoko w monarchii, gdy u nas meta bardzo bliska i dalej już niema się posuwać dokąd...
Miłości dla kraju Atanazy rozbudzić w nim nie potrafił najmniejszej; zastępowała ją w tej próżni, jaką brak jej w nim pozostawił troskliwość o los państwa.
Atanazemu łatwo było dowieść, że służbą samą życia zapełnić nie potrafi, że należało przecież myśleć o ożenieniu, rodzinie, a przez nią i o tem społeczeństwie, do którego wchodził. Zawczasu więc trzeba było poznać ten świat, tak obcy.
— Niemoja wina, że on mi jest tak nieznanym, — odparł hofrat. — Wuj mój miał do niego obrzydzenie i pogardę. Starał się o to, aby ze mnie zrobić machinkę biurową, a że mi z tem dosyć dobrze i powodzi mi się, nie potrzebuję głowy sobie łamać, marząc o niebieskich migdałach...
Po trzech dniach, wciągu których życiem tem, sobie niezwykłem, znużył się p. Ksawery i coraz mniej godzin poświęcał gościowi, Atanazy z wielkiem rozczarowaniem w sercu miał już odjeżdżać. Przyszedł tylko jeszcze pożegnać się raz ostatni, niemając ochoty więcej studyować p. Ksawerego. Znalazł go przeciw zwyczajowi zasępionym bardzo, roztargnionym jakimś, słowem zupełnie do powszedniego hofrata niepodobnym.
Gdy Atanazy wchodził, leżał przed nim papier urzędowy z pieczęcią, który zdawał się czytać, ale, widząc brata we drzwiach, odsunął go od siebie niecierpliwie.
— Przeszkadzam ci, — rzekł Atanazy.
— Bynajmniej, bynajmniej! — zawołał z gniewem tłumionym w głosie hofrat, — ale trafiłeś na moment życia mojego niespodziany, na jakieś przesilenie, z którego spodziewam się wyjść zwycięsko.
Atanazy bał się z początku rozpytywać, ale p. Ksawery był w tem usposobieniu, w którem człowiek tak potrzebuje wylać się przed kimś, iż gadałby do ściany, gdyby mu ona, choć mruczeniem, odpowiedzieć mogła.
— Cóż to cię takiego spotkać mogło? — spytał ze współczuciem Atanazy.
— Intryga, szelmowska intryga wzięła górę! — począł gorąco hofrat. — Byłem i jestem otoczony przez zazdrosnych, którzyby mnie w łyżce wody utopili, bo im zawadzam. Wiem, że im jestem solą w oku, choć ufałem w protekcyę i w zasługi moje, — w to, że mnie niełatwo zastąpić potrafią. Tymczasem, — dodał z wybuchem namiętnym zimny zwykle i ostygły p. Ksawery, — patrzaj, do czego doszli! Wszystkie moje usiłowania skierowane były ku temu, aby w Wiedniu pozostać. Miałem miejsce zapewnione przy ministrze. Gdybym raz je był otrzymał i objął, ministrowie by się sobie mogli byli zmieniać, ja mojego wygodnego stołka byłem pewnym... Nie obeszliby się bezemnie. Uśmiechali mi się zdrajcy, łudząc obietnicami, a tymczasem, — już ja wiem, kto i jak, — szyli mi buty i uszyli. Skorzystali ze zmiany ministeryum i nowych z tego powodu nominacyi, pakują mnie do Dalmacyi, na Sybir, na wygnanie, zkąd chyba do dymisyi się podam albo umrę, bo dalej... niema drogi. Jest to nawet awans napozór, na który się ja uskarżać nie mam prawa, ale on mnie — wprost zabija.
Atanazy przysłuchywał się z uwagą.
— Cóż poczniesz? — zapytał.
Hofrat rozpostarł ręce.
— Zadajesz mi pytanie, — krzyknął, — które ja od godziny sam sobie powtarzam... Niema wyjścia. Intryga ukuta ręką zdradziecką, ale tak zręczną, że się z jej uścisku wyrwać niepodobna. Człowiek ten łudził mnie przyjaźnią swę, aby ze mnie dobyć wszystkich tajemnic... zbadał stosunki i wiedział, w co i jak bić... Czuję go, widzę...
Atanazy napróżno się go uspokoić starał: chodził po pokoju, mówiąc sam do siebie, tem więcej roznamiętniony, iż nigdy nie dopuszczał się do takiego stopnia pasyi.
W tym stanie go porzucić zdawało się Atanazemu okrucieństwem, i, choć wyjazd miał na dzień ten wyznaczony, wstrzymał się, okazując mu serdeczne współczucie.
— Wątpię, żebym ja ci się tu na co mógł przydać, rzekł do niego, ale na wszelki wypadek, widząc cię tak osamotnionym, — niemogącym rachować, jak powiadasz, na przyjaźń niczyją, — proszę, — dysponuj mną.
Hofrat zdziwił się mocno tej ofercie, której w początku nie zrozumiał, ale go ona w tem rozdraźnieniu może pierwszem w życiu, ujęła, i, ściskając rękę Atanazego, zawołał:
— Zostań dni parę, — będę miał przynajmniej kogoś, przed kim żółć z siebie wyleję, jaką ta podłość poruszyła we mnie.
— Cóż myślisz począć? spytał Atanazy. — przyjmiesz nominacyę czy podasz się do dymisyi...
P. Atanazy nie odpowiedział już na to.
— Mam parę listów ważnych do napisania, — rzekł — przyjdź jutro na obiad do mnie.
Następującego dnia przebyli z sobą razem do późnej nocy, a Ksawery rozciągle opowiadał całe swą karjerę biurokratyczną, kreśląc sylwetki osób, z któremi miał do czynienia. Wczoraj byli to jeszcze protektorowie i najlepsi przyjaciele, dziś się stali zdrajcami.
Hofrat tak czuł potrzebę użalania się, zwierzania, radzenia, że Atanazego nie uwalniał od siebie...
Ten już się chciał wypraszać, aby odjechać, gdy przyszedłszy do hofrata, przed obiadem, usłyszał z przedpokoju głos kobiecy... żywo rozprawiający z p. Ksawerym.
Zdziwiło go to mocno, bo kobiety były zupełnie obojętne hofratowi, i żadnych z niemi znajomości nie miał.
Uprzejma dla Atanazego gosposia, otwierająca drzwi, a przyjmująca go zawsze bardzo grzecznie i z wyraźną sympatyą — na zapytanie, kto był u hofrata, odpowiedziała ze dwuznacznym uśmiechem...
— Pani Narcyza... pan nie wie?
W istocie o żadnej pani Narcyzie nie wiedział nic Atanazy. Z tem większą ciekawością pośpieszył do salonu... Hofrat powitał go w progu, jak wybawcę... ściskając rękę gwałtownie i śpiesząc przedstawić...
Pan Atanazy Zrebski z królestwa o którym kuzynie wspominałem... pani Narcyza baronowa Dreifus...
Obraz, jaki salonik ów zimny, przyciemniony, smutny wystawiał w tej chwili, — dosyć miał życia.
Na kanapce przed stołem w podróżnym, ale nadzwyczaj wytwornym i trochę jaskrawym stroju siedziała pani Narcyza, — kobieta, której na pierwszy rzut oka dać było można lat trzydzieści, ale która więcej ich miała niezawodnie.
Słusznego wzrostu — gibka, zręczna, chociaż bardzo pełnych kształtów, baronowa, czarnooka, czarnobrewa, nie była w niczem podobną do typu Polek naszych, które mają sobie tylko właściwy wdzięk, ruchy i krój całej fizyognomii. Przypominała więcej Włoszkę lub coś wschodniego, chociaż była Polką czystej krwi. Jakaś fantazya natury dała jej tę piękność obcą a razem z nią i charakter idący w parze.
Tylko co przybyła pani Narcyza do kola była obrzuconą pozrzucanemi z siebie chustkami, chusteczkami, torebkami — i mnóztwem fraszek niewieścich. Gospodarowała tu, jak w domu...
Hofrat był widocznie jej przybyciem mocno podraźniony, niespokojny jakoś i zakłopotany.
Siedząca albo raczej leżąca na wpół na kanapce pani Narcyza, której ręce białe i piękne, mnóstwem pierścieni przystrojone, spoczywały, jakby na okaz, na stole, z wielką śmiałością i natręctwem zmierzyła oczyma wchodzącego Atanazego.
Od tego wejrzenia musiało zależeć przyjęcie, bo dopiero po zbadaniu usta jej uśmiechnęły się uprzejmie, oczy zabłysły zalotnie, a wzrok zwrócił się na przeciwległe, wiszące na ścianie zwierciadło, i rączki poczęły roztargane podróżą poprawiać włosy.
Hofrat rad był gościowi.
— Kuzynka Narcyza, — odezwał się, — jest tak łaskawą, że na pierwszą wiadomość o moim losie pośpieszyła z kondolencyą.
Uśmiechnęła się piękna pani i, niedając mu mówić dłużej, rozpoczęła głosem dźwięcznym, muzykalnym, słodkim, ale pełnym energii zarazem i niepospolitej wprawy w użyciu go:
— Musiałam przyjechać, bo wiedziałam, jakie ten cios uczyni wrażenie na Ksawerku. Zlękłam się wprost o niego. Nie omyliłam się, ze ta nominacya ma znaczenie niełaski i łamie jego karjerę... Znajduję kuzyna w istocie zrozpaczonym prawie, a dotąd bez żadnego stałego postanowienia, co ma począć.
Zwróciła się żywo do Atanazego.
— Wiedziałam już o panu od Ksawerego, — dodała, wskazując na krzesło niedaleko od siebie. — Co pan radzisz?.. proszę, mów szczerze.
— Ja? — odparł p. Atanazy powolnie. — Mało znam tutejsze stosunki, równie też mało jestem wtajemniczony w plany i życzenia p. Ksawerego... słowem, jestem tu nadto obcym.
— Ale cóż znowu? obcym? — niecierpliwie przerwała kobieta, okazując całą żywość swego charakteru. — U Ksawerego wszystko, jak na dłoni. Jest hofratem... nie ma w nim nadto więcej nic... Cóżby pan radził hofratowi w takim składzie okoliczności?
Obcesowy ten napad wprawił w humor dobry Atanazego.
— Hofratowi inaczej życzyć niewypada, — jak być uległym, — rzekł zapytany, — podziękować uroczyście za nominacyę i jechać, objąć posadę... ale p. Ksaweremu Zrębskiemu, dziedzicowi Murawki Wielkiej i Małej i kilku innych posiadłości, możnaby życzyć, aby zdjął mundur, porzucił służbę i, osiadłszy na wsi, przy swej znajomości rządowych rozporządzeń i sprężyn, przy swych stosunkach — w kraju sobie stanowisko wyrobił wysokie.
Pani Narcyza z niezmierną gwałtownością aż poskoczyła z kanapy, klaszcząc w białe ręce i wołając w uniesieniu:
— A co? co?.. co ja radziłam i mówiłam! Wyrwał mi z ust to, na co ja was napróżno nawracam. Na co się tobie zdała służba ta, gdy ty możesz panować prowincyi całej i trząść tu obywatelstwem, które z Wiedniem rady sobie w niczem dać nie umie? A co, Ksawerku? otóż to człowiek rozumny! Jak to można, aby właściciel dóbr takich jak twoje, Murawki Wielkiej i Małej, Glinek, Zawiercia na pensyjce hofrata smażył się w Wiedniu, jak aplikant... dla dosłużenia się jakiegoś pióra u kapelusza i gwiazdki albo galonu u kołnierza?!
Nieprzestając mówić, niedając Ksaweremu odpowiadać, ciągnęła dalej coraz prędzej i goręcej:
— Jakie on tu prowadzi życie! Do czego mu się to skąpstwo przydało, dla kogo ta ambicya, kiedy dzieci nie ma i mieć nie chce? To niema sensu!
— Ale, moja Narcyzo! — przerwał hofrat kwaśno.
— Ale, mój Ksawery! — mówiła dalej niezmordowana kuzynka, — wszystko, cobyś mógł na swą obronę powiedzieć, ograniczyć się musi na tem, że masz upodobanie w zaduchu kancelaryii w mundurze tym obrzydliwym, ale na eo się to zdało? Horfratami powinni być ludzie, którzy czem innem być nie mogą... Ty... ty możesz być bodaj marszałkiem lub namiestnikiem.
— Ale droga do tych dostojeństw... — przerwał Ksawery.
— Myślę, że przez Murawkę prędzej, niż przez Wiedeń, prowadzi... — dodała pani Narcyza. — Zresztą ja tej jego ambicyi urzędniczej nie rozumiem... Zająć miejsce wśród obywatelstwa obok Potockich i Sapiehów... a! to co innego, ale te urzędy koronne, płatne...
Ruszyła ramionami.
— Jest to taka fantazya, jak gdy pan X. szyje w krosienkach...
Hofrat stał zamyślony.
P. Narcyzie wymowne słowa płynęły z ust bez przerwy, a wzrok jej szukał tylko aprobaty p. Atanazego, który się przypatrywał jej i nie myślał przerywać.
— Ja z Ksawerym o to jestem w ciągłej wojnie, ale uporu jego nic przełamać nie może. Poniża się, płaszczy niepotrzebnie... Nie ma najmniejszej przyjemności w życiu, bo nawet Wiednia nie używa. Nieprawdaż, że teraz, gdy go spotkała taka oburzająca niesprawiedliwość, gdy go bez żadnego powodu wysyłają, tak jak na wygnanie, sam honor nakazuje mu podać się do dymisyi.
— Moja Narcyzo, — udało się nareszcie wtrącić panu Ksaweremu, — to są rzeczy, które ty sądzisz po kobiecemu ze stanowiska, niedostępnego dla mnie. Ja się żenić nie myślę! to wiesz!
— A! ha! ha! słyszę o tem od lat wielu, — rozśmiała się piękna pani. — Potem na starość tacy, jak ty, zwykli się żenić z kucharkami, i to cała korzyść ich, że im żona klejki gotuje.
Atanazy słuchał bardzo rad, że mu los nastręczył poznanie oryginalnej kuzynki, która już go czarnemi oczyma podbić usiłowała.
Labił dosyć towarzystwo kobiece, a szczególnlej pań, tak śmiałych, jak p. Narcyza. Pozbawiony go od niejakiego czasu, usposobionym się czuł do przymierza przeciw Ksaweremu z piękną kuzynką.
Ona tymczasem rozgospodarowywała się tu, jak u siebie, na co Ksawery patrzał razem z rezygnacyą i niepokojem.
Zadzwoniła na służącą, wydając jej rozkazy. Weszła, niepytając się o pozwolenie, do sypialni hofrata i zamknęła się w niej.
P. Ksawery to zjawisko starał się wytłumaczyć Atanazemu.
— To jedyna moja kuzynka, — rzekł, — z którą się od dziecka znamy. Kobieta, bardzo dobra, ale trzpiot i uparta. Ciągle się mną opiekuje, za co muszę jej być wdzięcznym naturalnie, ale mnie to męczy. Narzucać komuś swoje wyobrażenia i chcieć go po swojemu uszczęśliwić jest wadą wszystkich kobiet, a Narcyza kobietą jest, podniesioną do najwyższej potęgi. Wolałbym więc, by się swoim własnym zajmowała losem.
— Baronowa jest zamężną, — wtrącił Atanazy.
— Była nią, ale nie jest, —ruszając ramionami, odparł hofrat. — Odwiedzając tu mnie przed kilku latami, poznała barona Dreifussa, niemłodego człowieka, który właśnie spodziewał się teki ministra, i, jak zaczęła go czarować, tak aż finansista się przerachował i — ofiarował ożenić. Muszę dołożyć, że Narcyza nie ma nic oprócz talentu robienia długów i rozsypywania pieniędzy, ale jej się śni, że będzie bogatą. Dreifuss ożenił się z nią i w rok potem, dostawszy pleury, świat ten pożegnał, zostawiając jej pensyjkę wdowią, która dla niej na jeden kąsek ledwie starczy.
Dziecka nie ma, swobodna, młoda, mogłaby wyjść za mąż doskonale, tymczasem kto tam wie, co ma w głowie? — Opiekuje się mną...
— Wspomniałeś pan, — przerwał Atanazy z uśmiechem, — że to przyjaźń od dzieciństwa... ja się w tem domyślam czulszego stosunku...
— Nie z mojej strony, — żywo zaprotestował hofrat. — W romanse żadne nie wdawałem się nigdy, nie jestem do nich stworzony. Lubię Narcyzę, bawi mnie czasami, alem się w niej nie kochał i kochać nie będę.
Domawiał tych słów, gdy drzwi sypialnego pokoju otworzyły się, i pani Narcyza, z pomocą gospodyni hofrata poprawiwszy tualetę, wyświeżywszy się, zmieniwszy niektóre części stroju... piękniejsza niż była, cała świecąca błyskotkami, które lubiła, weszła impetycznie.
Skinąwszy głową na powitanie Atanazemu, poszła wprost do Ksawerego.
— Przemieniłam trochę i powiększyłam obiad, na który zapraszam pana Atanazego, — odezwała się. — Nie będzie zbyt wytworny, ale znośny. Twoja kucharka, poprowadzona, mogłaby wcale nieźle gotować. Ani ja, ani p. Atanazy niepowinien cię opuścić w tym wypadku, który na tobie, lękam się, zbyt wielkie uczynił wrażenie. Potrzebujesz dystrakcyi, musimy czuwać nad tobą.
Hofratowi, który wcale dziękować nie myślał, usta się wykrzywiły, chciał się odezwać, gdy Narcyza mu nie dopuściła.
— Nie znam waszych form, — zapytała, — czy masz czas podać się do dymisyi?
— Do dymisyi podać się czas jest zawsze, — zawołał hofrat, — ale byłbym ci wdzięcznym, gdybyś mnie to zostawiła, co mam czynić.
— Nie mogę, — zawołała niecierpliwie, ale ze śmiechem wesołym, Narcyza. — Jestem twoim jedynym opiekunem.. niegodzi się dopuścić, abyś się skompromitował i wystawił na śmiech twoich nieprzyjaciół.
Panu Ksaweremu, który już był znacznie ostygł, oczy się zaogniły.
— Proszę mi zostawić staranie o mój honor, — odezwał się. — Dla chwilowego niepowodzenia niewyrzeka się karjery, na którą człowiek całe życie pracował. Stracić owoc zabiegów nieboszczyka wuja i własnych ofiar tylu dla kaprysu...
P. Narcyza rzuciła się na kanapkę, przygotowując bój stoczyć, i nie dała mówić dalej:
— Pozwól mi się wytłómaczyć, bo ja znam i Wiedeń, i twoje stosunki, i tę klikę, która się ciebie pozbyć usiłuje. Za życia wuja nie dokazaliby nic... ale z tobą łatwo dadzą radę. Nie znasz ich przewrotności. Są to ludzie, którzy, niebędąc pewnymi zwycięztwa, nie byliby wystąpili przeciw tobie. Najrozumniejszem więc i godnem ciebie będzie podać się do dymisyi, wyjść z honorem, gdy, trwając na stanowisku, zmusisz ich, że, lękając się twej zemsty, ostatecznie cię zgnębią. Nie masz teraz nikogo za sobą, a oni pewni są pleców silnych.
Hofrat chodził po pokoju, nieodpowiadając. Scena ta, wielce poważna, miała swą stronę komiczną, bo w ciągu rozmowy z kuzynką p. Ksawery, widząc przygotowania do obiadu, zagadywany przez sługi, niecierpliwił się drobnostkami, — odbiegał, powracał, słuchał potrosze, odpowiadać zaczynał. i ciągle mu coś przeszkadzało.
Rozrywany tak, doszedł wreszcie do takiego rozdraźnienia, iż, rzuciwszy się w krzesło, ręce załamał i zawołał:
— Narcyzo, na miłość Boga! rozporządzaj kuchnią, czem chcesz, ale nie wdawaj się w to, co do ciebie nie należy.
— Jakto nie należy? przecież ja do familii należę — zawołała baronowa. — Honor rodziny jest mi drogi.
— Nietwoja rzecz w to się wdawać, — powtórzył z naciskiem już rozgniewany p. Ksawery. — Postąpię, jak mi się podoba.
Narcyza zwróciła się do milczącego i zakłopotanego położeniem swem p. Atanazego.
— Niewysłowione męki cierpię z tym człowiekiem, — rzekła do niego. — Gdybym go nie kochała, jak rodzonego brata, dawnobym się niewdzięcznika wyrzekła.
Hofrat zamyślony ani już słuchał, ani się wtrącał do rozmowy, którą wdowa zawiązała z p. Atanazym. Zatopiony w sobie, wstawał, chodził, notował coś, —zagadywany wprost, zbywał niewielu słowami i cierpiał widocznie, ale to bynajmniej nie przeszkadzało baronowej męczyć go ciągłemi apostrofami.
Dano nareszcie do stołu, i improwizowany obiad dzięki wskazówkom baronowej, która doskonale Wiedeń znała i była kobietą praktyczną, — okazał się daleko znośniejszym, niż spodziewać się było można. Wygłodzona przez drogę, w ciągu której żyła samą czekoladą, jak mówiła p. Dreifuss, jadła z apetytem, kazała sobie służyć i razem z sobą zajadać Atanazemu i śmiała się z kuzyna, który, pogrążony w myślach, jadł też, niewiedząc prawie o tem, że tak żarłocznie głód zaspokaja.
Milczał za to ciągle prawie, niedając się niczem wciągnąć w polemikę z kuzynką.
Byli u deseru, który do swego smaku zadysponowała baronowa i wystąpiła nadzwyczaj wspaniale z najdroższemi owocami i ciastkami, gdy zadzwoniono. Służąca przyszła coś oznajmić panu na ucho. Hofrat wstał, pośpieszył ku drzwiom i wprowadził z sobą słusznego, chudego mężczyznę z twarzą długą — w zapiętym obciśle surducie, który przypominał mundur, i, nieprezentując go, poszedł z nim zamknąć się w swojej kancelaryi.
— Atanazy sam pozostał z baronową, która skorzystała z chwili wolnej, aby go wybadać bardzo zręcznie, udając, że się tem, o co pytała, wcale nie interesuje.
Im dłużej był z nią p. Atanazy, tem mocniej się przekonywał, że p. Narcyza była kobietą niepospolitych zdolności i ze prędzej, później owładnie hofratem. Znała ona go doskonale.
— Nas dwoje tylko jest na świecie, — poczęła potem, z zaufaniem zwracając się do Atanazego. — Ksawery jest moim ciotecznym bratem. Wiem, że istniał projekt wyrobienia indulta w Rzymie i połączenia nas, potem się to rozchwiało. Sierota, musiałam myśleć o sobie i temu winną jestem, żem zaślubiła nieboszczyka męża mojego, który był dla mnie najlepszym z ludzi. Gdyby nie to, na łasce Ksawerego byłabym bardzo nieszczęśliwą, — on nie ma serca... Nie dałam mu za wygraną, — mszczę się szlachetnie. On nie chciał nic zrobić dla mnie i nie zajmował się moim losem, ja się opiekuję i opiekować nim będę, aż na drogę wprowadzę.. z której go wuj dziwak ściągnął.
Uśmieszek domyślać się kazał, iż ta droga prowadzić musiała do ołtarza.
— Tu nie ma sensu całe jego życie, — szczebiotała dalej wdowa. — Człowiek z takim majątkiem, którego co roku sporo dorabia, z imieniem dobrem, któryby mógł w obywatelstwie zająć miejsce wysokie, żeby w kancelaryi gdzieś, jak dorobkowicz jakiś, dłubał się w papierach dla krescytywy! To się nie godzi! To karjera nie dla niego. Podług mnie spotkało go, co mogło być najpomyślniejszem, trzeba tylko nastawać, aby się podał do dymisyi. Pomagaj mi pan.
— Ja? — uśmiechnął się Atanazy, — ale jam tu nowy i nie mogę mieć wpływu żadnego.
— Owszem, owszem, — podchwyciła wdowa, — chwalił mi pana bardzo. Uparty jest, ale ja także mam tę samą wadę. Niezrażona, będę mu się naprzykrzała, nasadzę na niego ludzi, gotowam intrygować, aby mu ta robiono przykrości, i ściągnę go na wieś. Będziemy mieszkali razem; nabędzie smaku do życia naszego na wsi. Ponieważ hofratem już jest, ma krzyż, znają go u dworu... czyż ma nie dosyć?.. O ja go na wieś muszę przesadzić, a potem...
— Przerwała sobie p. Narcyza, pomilczała trochę i dokończyła:
— Nie tracę nadziei!!


Życie p. Atanazemu płynęło zwykle bardzo spokojnie i wedle powszechnego obyczaju tej części kraju, w której mieszkał od dzieciństwa.
Nie miał w sobie żywiołów, któreby mogły je uczynić oryginalniejszem i wedle własnej myśli urobionem. Wszystko, na co był nawykł patrzeć od dzieciństwa, było mu milem i niezbędnem.
Gospodarował na wsi, na oko nawet zajmując się czynnie polepszeniem swej rolniczej działalności. Kupował nowe pługi, siewacze i żniwiarki, ale podobno więcej dlatego, ażeby módz się pochwalić, iż nie był zacofany, niż żeby wierzył w ich skuteczność, lub go to wielce obchodziło. Gdy się trafiło szeroko i długo rozprawiać o niedolach, zawodach i nieszczęśliwem położeniu rolnictwa, gospodarzy i handlu zbożowego, Atanazy doskonale był wyposażony we wszystko, co się dawało powiedzieć za i przeciw o każdym poglądzie na tę sprawę.
Równie dokładnie był oświadomiony ze wszystkiemi kwestyami bieżącemi, gorącemi i żywotnemi, chociaż żadna z nich nie pociągała go szczególniej ku sobie, nie była bliżej znaną i głębiej poruszaną. To umiarkowanie przyzwoite cechowało go we wszystkiem, — a drugą właściwością jego charakteru było, że, mówić doskonale umiejąc o wszystkiem, zawsze miał mnóstwo najważniejszych pobudek, wstrzymujących go od czynu. Ani myśli, ani słowa nigdy mu niebraklo, energii i woli prawie zawsze. Był więc skutkiem tego z charakteru i temperamentu konserwatystą, chociaż w słowach wydawał się wielce postępowym i naganiał tych, co się zasklepiali i cofali, trzymając przeżytych form i pojęć. Wogóle p. Atanazy, choć zdolnościami przechodził wielu, — ani postępowaniem, ani mową nie różnił się od ogółu i trzymał w tym tonie zawsze, w którym życia symfonia odegrywała się w sferach, w jakich się obracał.
Tym przymiotom i przywarom razem winien był, że, w obywatelstwie lubiany, ceniony, uważany za człowieka użytecznego i godnego zaufania, wybierany był do wszystkiego i podejmować się musiał wszelkich posług, jakich po nim wymagano. Ale za to cieszył się popularnością, miłością braci i nie miał chyba zazdrosnych, bo nieprzyjaciół rozbrajał.
Kosztowało go to nieraz wiele, bo umysł miał, jasno widzący i umiejący oceniać wypadki trafnie i sprawiedliwie, a często bardzo nie odzywał się z tem, aby nie zamącić sobie spokoju.
Milczał więc lub dwuznacznemi opędzał się słowami.
Na oko p. Atanazy, choć mało co robił, wydawał się bardzo czynnym. Zapraszano go, wzywano, wkładano nań obowiązki zgody i pośrednictwa w sprawach, które łagodny charakter pozwalał mu, jeśli nie rozwiązać, to przynajmniej odroczyć lub ułagodzić. Dwadzieścia kilka lat mając, dorobiwszy się popularności, dosyć szczęśliwie gospodarując, — Atanazy nie miał żadnych gwałtownych pragnień. Serce jego, nie zrywało się do ideałów, bo dla niego ideałem były kobiety, ładnie ubrane, mówiące po francusku, umiejące się znaleźć w salonie i należące do towarzystwa. Pięknie zrobiona suknia, smakowny strój, przyzwoity ton starczyły mu. Życie takie, jakie prowadził na wsi, — polowanie, odwiedziny sąsiadów, czasem wist lub gra mała, niekiedy towarzystwo tańcujące, — naostatek wycieczka, niezbyt męczca, —zapełniały mu życie tak, iż żadna tęsknica za czemś, mogącem je uczynić szczęśliwszem, nie dręczyła go i nieskazała starać się o nic, ubiegać za czemś... Wszystkim wydawał się zimnym, nawet samemu sobie. Żadna kobieta nie czyniła na nim wrażenia, o jakiem w książkach czytywał. Miłość brał za rodzaj ozdoby, którą za powszechną zgodą wprowadzono do romansu, chociaż jej w życiu niebyło...
— Czasem tylko wśród tego bytu, który wszyscy uznawali za szczęśliwy, pan Atanazy doznawał jakiegoś niepokoju i znużenia, ale najmniejsza rozrywka starczyła, aby go na dawną, spokojną wyprowadzić drogę.
Zadomowiony dosyć, rzadko nawet na jarmark wełniany udawał się do Warszawy, a tam, obracając się w znajomem kółku sąsiadów, nie wychodził ze szranków powszedniego życia swojego...
Podróż do Krakowa, a potem do Wiednia, spotkanie z Piotrem naprzód, potem z p. Ksawerym, dwoma braćmi, z którymi, choć go krew łączyła, nic wspólnego nie miał, do pewnego stopnia zmieniły usposobienie Atanazego.
Piotr obudził w nim litość, potem, gdy go poznał bliżej, zdziwienie i niepokój. Nie domyślał się nawet ludzi, jemu podobnych, chodzących wolno po świecie. Ksawery, również w swoim rodzaju oryginalny, zwrócił jego uwagę i był pobudką do rozmyślań. U niego poznał baronową Dreifuss, dla której naiwny młodzieniec stał się przedmiotem, nadzwyczaj nęcącym jej ciekawość. Ona także takiego dwudziestokilkoletniego chłopca nie przypuszczała istnienia.
Zdumiewało ją to, że, grzeczny, wesół, usłużny, zalotności nie uległ i pozostał zimnym, a pomimo to bawił się z nią dobrze i dawał sobą rzucać i kierować w rzeczach drobnych. W tajemniczywszy go w stosunek swój do kuzyna Ksawerego, nie puściła z Wiednia, aż się przekonała, że mało jej być może pomocnym. Wymogła tylko na nim, że, gdyby jej fantazya przyszła go potrzebować, da mu znać.
— Bądź, co bądź, choć Ksawery nie przyznaje się do braterstwa, bo dla niego tylko hofrat może być bratem, jesteście panowie braćmi. Obowiązkiem waszym jest pomagać do uczynienia go szczęśliwym, a ja powiadam wam, że takim być może, tylko żeniąc się ze mną.
Śmiała się, mówiąc to, ale nie żartowała wcale. Nim Atanazy wyjechał z Wiednia, kwestya podania się do dymisyi nie została jeszcze rozstrzygniętą...
Atanazy dłużej na nią czekać nie mógł, nieczując się tu na co innego potrzebnym, chyba tylko, aby bawić panią Narcyzę, a nudzić hofrata.
W Krakowie, powracając, zatrzymał się dzień jeden i wahał, czy ma szukać pana Piotra, gdy ten nazajutrz po jego przybyciu wszedł niezameldowany bez ceremonii. Guldeny otrzymane znacznie go odmieniły: wyglądał czyściej, ale zawsze bardzo dziwacznie.
Niewiedzieć, dlaczego, przypomniała mu się młodość, dawno przeżyta i stracona. Kazał więc sobie zrobić suknie modne, z któremi niezupełnie godził się różaniec w kształcie bransolety na prawej ręce, — szpilka z godłami religijnemi — i medaliki, zawieszone u zegarka. Suknie, kapelusz i przybory elegancyi, starając się nabyć tanio, pokupował tandetne i śmiesznym był w krótkim surducika — i butach lakierowanych.
— A cóż pan hofrat Ksawery? — zapytał, wchodząc. — Czy się poczuwa do rodziny, i czy my kiedy ją stanowić będziemy?
— Wątpię bardzo, odparł Atanazy.
— Rozumiem, — rzekł Piotr. — Ja się do was przyznałem, choć nie byłem powinien, więc Ksawery się was wyparł. Wszystko to, abyś miał próbki, co życie moży. Mnie, gdybym dłużej był mu się naprzykrzał, byłby nieochybnie z pomocą policyi wyświecił ze stolicy, a może i z Austryi, a ja jużem się formalnie zakochał w tym Krakowie i nie myślę się ruszać z niego. Tu człowiekowi, jak ja, nawróconemu i pobożnemu, najwygodniej... Nie wchodzą tak dalece, jak ja żyją i co ja robię, bylebym bywał w kościele i chodził za procesyą, — nie są surowi. Ja to lubię, bo z życia przeszłego dużo mi pozostało nałogów oprócz piołunówki.
Siadł bez ceremonii obok łóżka Atanazego.
— Wiesz, kochany bracie, — rzekł, — bo ja cię kocham doprawdy, wiesz, że po długiej posusze te twoje guldeny wsiąkły we mnie tak, że ich już niema śladu. Żebractwo różnych stopni, począwszy od trzygroszowego do dukatowego, zwaliło się na mnie, bo wieść poszła, że ja odziedziczyłem miliony i że je rozdaję kto się zgłosi. Niewypadało mi, gdy Pan Bóg łaską swą dał mi na chleb i wódkę, tych biednych odprawić bez zasiłku. Anim się spostrzegł, gdy mi wyszedł gulden ostatni... Wprawdzie dają mi jeszcze kredyt, i mam takich, co zapraszają i ugaszczają... W refektarzach u moich księży nie jestem źle widzianym, ale mi brak drobnych... Rozumiesz?
Atanazy rozumiał, ale milczał.
— Więc na rachunek raty przyszłej musisz mi dać, dodał Piotr. Podpiszę ci pokwitowanie formalne... a jeżeli, — da Bóg, — poszczęści mi się na loteryi, czego jestem prawie pewnym, bo wiem, jakiego użyć patrona... cały mój majątek ci przekażę...
Atanazy nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, źle zamaskowanego.
— Cóż ty się śmiejesz ze mnie, — potrącił Piotr, — pewnie z tego, że ja patrona mieszam do loteryi, ale ja wierzę w pośrednictwo patronów we wszystkiem, — jestem wiernym synem kościoła i — praktykantem.
Atanazy, który wyrazu tego w zastosowaniu do religii nie słyszał nigdy, przerwał mu zapytaniem:
— Co to jest praktykant?
— Nie wiesz! — odparł Piotr. — Ja długo włóczyłem się zagranicą, a tam on jest we zwyczaju, bo oni rozróżniają ludzi, co z kościołem nie zerwali, ale obowiązków swych, szczególniej spowiedzi i komunii nie pilnują i od nich się uwalniają, od tych, którzy praktykują, to jest: chodzą do komunii i spowiedzi, obserwują nakazane przez kościół posty i t. p.
Zżymnął się p. Atanazy.
— U nas tego wyrazu niema, bo i zwyczaju podobnego nie znamy. Kto katolikiem jest, ten spełnia, co mu wiara jego przepisuje.
— Oto widzisz, — przerwał Piotr, — że lekko sądzisz rzecz ważną. Zagranicą duchowieństwo jest więcej pobłażające i niepraktykujących z kościoła nie wypędza w nadziei, iż się poprawią.
— Otóż ja, — dodał oglądając się za piołunówką, której Atanazy nie myślał kazać przynieść, — otóż ja jestem praktykantem, pomimo że mi się trafia raz w raz grzeszyć…..
Westchnął i uderzył się w piersi.
Sam tylko Bóg jest miłosierny, i owieczkom zabłąkanym wiele obiecano, a ja się do nich liczą.
Atanazy nie wznowił kwestyi guldenów w nadziei, że jej nie podniesie p. Piotr, ale ten poszedł po prostu do stolika, wyszukał sobie papieru, pióra i atramentu, napisał kwit na sto guldenów i podsunął go bratu.
Nic niemówiąc, Atanazy wyjął z pugilaresu sumę żądaną i położył ją przed nim.
— Na ten raz, — rzekł, — niech tak będzie, muszę cię jednak uprzedzić, że na każde zawołanie służyć ci będzie mi trudno. Płacę regularnie, ale nie jestem niewyczerpanym.
— No, a ja się bardzo łatwo wyczerpuję, — westchnął Piotr. — dlatego będziemy musieli zrobić taki układ, aby mi tu płacono miesięcznie pensyjkę moją, bo ja jej utrzymać w kieszeni nie potrafię. Pieniądze są na to tylko stworzone, aby je wydawać...
— Atanazy słuchał go, szczebioczącego, jak stara dewotka; — trwało to dosyć długo; — Piotr chwalił się swemi stosunkami i wychwalał Kraków; wymienił kilka domów, do których zyskał przystęp pobożnością swą i pochlebiał sobie, że tu los poprawi.
— W jaki sposób? — zapytał Atanazy.
— Mówiłem ci, że się żenić nie myślę, — rzekł, trochę się jąkając, Piotr, — ale po zastanowieniu się podobno zdanie odmienię. Spowiednik mój nie przestaje mi zalecać, abym się ustatkował, a jako środek pomocniczy ku temu, radzi ożenienie. Domyślam się, że ma nawet dosyć majętną wdowę, którą mi przeznacza pod pewnemi warunkami. Sądziłem, że, uczepiwszy się was i uzyskawszy coś, obejdę się bez tej niewoli, ale widzę, żem się omylił i sam siebie nie znałem. Przytem nie jestem tak starym... mam sił dosyć, — krzepkość mi powraca... Jeżeli wdowa mi zapewni egzystencyę znośną, a nie bardzo poczwarna... wezmę ją jako środek pomocniczy — do odpukutowania za grzechy...
Nic na to nie odpowiedział Atanazy, a że i piołunówki się nie domyślił tym razem, pożegnał go wkrótce Piotr i odszedł.
Od powrotu do domu Atanazy nie miał już żadnej wiadomości o tym bracie, a jako człowiek porządku, naprzód obmyślił źródła, z którychby ciężar, spadający na niego niespodzianie, mógł spłacić. Nie był on szczęściem tak znacznym, ażeby mu się stał w interesach zawadą.
Upłynęło tak miesięcy kilka, a o panu Piotrze wcale słychać niebyło; z owej weselnej podróży do Krakowa pozostały tylko, jako pamiątka, listy pani Narcyzy, która... przyjacielską z nim zawiązała korespondencyę. Z niej dowiadywał się, że wszelkie jej starania o nawrócenie Ksawerego rozbijały się dotąd o jego zakamieniałe przywiązanie do służby i biura, bez których żyć nie mógł...
Pan Atanazy odpowiadał grzecznemi, w pocie czoła wysmażonemi kondolencyami. Niewiedzieć, dlaczego, ta korespondencya z piękną Galicyanką była mu przyjemną, chociaż nie powziął ku niej żadnego żywszego sentymentu.
W takim szczególnym składzie okoliczności przy równie szczęśliwym stosunku charakteru, temperamentu i położenia wśród niczem prawie niezakłóconego spokoju, Atanazy używał — szczęścia, choć go może nie czuł i nie cenił. Było ono tego rodzaju, jakie się dopiero ocenia, gdy się je utraci.
Nieraz przychodzili mu na myśl bracia, — i winszował sobie, a Panu Bogu dziękował, że nie był w skórze żadnego z nich. Nie mógł pomyśleć bez wstrętu o dobrowolnej niewoli hofrata, o smutnym żywocie Piotra, na którym pozostał ślad wszystkich degradacyi, jakie przechodził... a dziś już tyle rdzy osiadło, że z pod niej ledwie znać było niegdyś cywilizowanego człowieka.
Piotr dość długo nie zgłaszał się wcale, czemu Atanazy rad był, bo list jego nie mógł być czem innem, jak nowem wymaganiem sukursu...
W kilka miesięcy potem jednego ranka wśród przyniesionej poczty list jakiejś podejrzanej, nieznajomej powierzchowności zwrócił jego uwagę. Domyślił się, że być musiał od Piotra.
W istocie pismo — pochodziło od niego, a było tak oryginalne, jak on, napoły barbarzyńskie, napół pachnące lepszą jakąś przeszłością, która się dobywała mimowoli.
Rozpoczynało się ono naturalnie od braterstwa i kończyło na niem, czemu się nie dziwił Atanazy, bo ci, których się potrzebuje, od których się czegoś spodziewamy, zawsze są conajmniej braćmi. Miejscami pisał Atanazy niezgrabnie — bez starania, — potem z uczuciem jakiemś i pewnym wysiłkiem stylowym, — w którym zdradzała się przeszłość...
„Z pokorą ci wyznać muszę.“ — były wyrazy listu, po niezręcznym wstępie następujące,— „że już w samego siebie całkiem straciłem wiarę, bo mnie zaufanie to zawiodło okrutnie. Przypominasz sobie może, iż, uciekając się do twojego braterstwa i kieszeni oświadczyłem uroczyście, że się nigdy żenić nie myślę. Któżby się był spodziewał naówczas, że, jako kusiciel, wystąpi mąż świątobliwy, kapłan, dyrektor mojego sumienia, znający mnie daleko lepiej, niżli ja sam.
— Ażebym był pewnym, żeś się ty ustatkował, dziecko moje, — rzekł do mnie, — potrzebuję około ciebie anioła-stróża postawić, któryby każdego kroku twego pilnował. Dopóki po świecie chodzisz tak luźnie, nigdy za ciebie ręczyć niemożna. Stare nałogi, jak tylko szpary odejdą, — powrócą.
Z rozmowy dłuższej pokazało się, że ojciec mój duchowny pragnął mi dać — towarzyszkę żywota, — mówiąc poprostu, ożenić mnie.
Śmiałem się z tego i protestowałem.
— Ojczulku mój, — mówiłem mu, — kobiety, któraby mnie zechciała, jabym nie mógł życzyć sobie, taka, której bym ja życzył, napewno mnie nie zechce.
Ale księdza nie mogłem przeprzeć, prawił swoje:
— Niepotrzeba tylko zbytnio nosa zadzierać dlatego, że ci się Pan Bóg dał szlachcicem urodzić, i nie żądać, aby ci się trafiła królowa Madagaskaru.
Zbyłem to naleganie śmiechem raz i drugi, — ale spisek gotował się na mnie.
Naprzód mieszczanin, człek majętny a pobożny, widząc mnie, ciągle chodzącego za procesyami, gdzieśmy często razem z jednej książki pieśni śpiewali, —zaprosił mnie w kumy. Odmówić nie mogłem. Po chrzcie nastąpił traktament, przy którym poznałem wdowę po rzeźniku, Arciszewską, z domu Winklownę, ale się do niej nie zbliżałem bardzo, choć po kilkakroć mnie zaczepiała.
Ze chrzcin wszyscy i ja z nimi zostaliśmy zaproszeni znowu do niej. Był i mój księżyna, który mi objawił, że ona była mi przeznaczoną przez niego, — jako osoba nieposzlakowanej cnoty, mająca około dwóch kroć stu tysięcy guldenów w najlepszych papierach państwowych i parę domów w dodatku.
Mieszczanka ta, kobieta, dobrze czterdziestoletnia, niegdyś może bardzo piękna, miała jeszcze ślady tej miłej fizyognomii, ale z rozmowy z nią przekonałem się, że wychowania jej brakło, które zręcznie zastępować umiała. Oprócz tego dawała sobie radę ze swemi kamienicami i kapitałami, któremi rozporządzała doskonale i coroku je pomnażała. Pierwsze to zaproszenie Arciszewskiej pociągnęło za sobą drugie, potem wizyty, przechadzki, dobrą znajomość, a ze strony babusi czułość, która mnie nabawiła strachem, choć mi pochlebiała.
Tymczasem ojciec duchowny, o wszystkich moich obrotach zawiadomiony, wpadł na mnie, grożąc ogórkami, gdybym z ożenieniem zwłóczył.
— Czego to jeszcze czekać? Żeń się, i kwita, a Panu Bogu powinieneś na klęczkach podziękować za to, że ona za waszeci wyjść raczy. Przecież ci fortunę wnosi, — a ty co?
Opierałem się długo, kochany bracie, ale ostatecznie podwika i sutanna zwyciężyły: otom okuty, związany, pokonany, zaręczony, i w sierpniu wesele moje, na które cię zapraszam, bo nikogo innego z familii mieć nie mogę, a kogoś przecie mieć muszę.
Chociaż narzeczona moja mieszczanką jest i bez wielkich do świata pretensyi, mogę ci ręczyć, że na obiedzie weselnym ani jajecznicy, ani kiełbasy nie postawię, ani krupniczku. Dwakroć sto tysięcy guldenów obligują do czegoś lepszego, i moja jejmość to rozumie.
Żart nabok, — ksiądz mi zalecił ożenienie, jam rozważył, kobiecisko się przywiązało, – mam nadzieję spóźnionej jej edukacyi szczęśliwie dokonać, tak że śmieszną nie będzie; — żenię się, — tak, — żenię się.
— Wierz mi, że dla samych guldenów tego nie czynię, choć i one w tem pewną rolę grają. Nauczyłem się doświadczeniem smutnem, że poczciwe serce, które klejek gotować umie, w w chorobie jest nieoszacowanem, a mnie stare grzechy coraz częściej łamią po kościach.
Nie posyłam ci ani fotografii, ani opisu pani Hortensyi z Winklów primo voto Arciszewskiej, — zobaczysz ją. Musiała być wcale ładną, dziś jeszcze, choć świeżość utraciła, wcale nieszpetna. Mała, tłuściuchna, jak pączek, rumieńce naturalne, płeć, kosmetykami niepopsuta, zęby wszystkie. Nosek, trochę zadarty, nie razi kształtem. Gdy się babcia wyczupurzy, przystroi, trochę wysznuruje, a nadewszystko gdy, mówiąc, patrzy na mnie i słucha dawanych znaków, nie raziłaby nawet w salonie, daleko paradniejszym, niż nasz będzie.
Jedną jej wadą, defektem, z którego wiek nie leczy, ale go rozwija, to, że lubi mówić wiele i ma się za wymowną a dowcipną.
Mityguję ją, jak mogę. Staram się w mówić, że milczenie jest teraz w modzie...
Wysyłam list mój z usilną proźbą, zaklęciem, żebraniną o miłosierdzie: nie odmawiaj bytności swej na weselu, inaczej łyki będą mnie miały za fałszowanego szlachcica, a ja wolałbym być prawdziwym chłopem, niż szlachcicem fałszowanym.“ i t. d.
List Piotra ciągnął się tak całych sześć stron bitych. Oduczywszy się pisać, p. Piotr nie umiał go ani rozpocząć, ani dokończyć.
Atanazy, przestraszony, zły, gniewny, najprzód stanowczo odmówić postanowił; nie widział konieczności, któraby go do takiej kompromitacyi zmuszała. Dla samej pamięci ojca rad był, aby ten syn, zapomniany, nieznany, na widownię nie występował. Wprowadzić go w świat — znaczyło głośno uznać, – dlaczego tak późno? — dawało to do myślenia. Wznawiały się zapomniane grzechy młodości bohatera.
Atanazy więc odpisał list bardzo grzecznie, winszując, składając życzenia, ale tłómacząc się, że dla pilnych interesów właśnie w tym miesiącu służyć nie może.
List został odprawiony, i zamiast odpowiedzi a nowego nalegania — jednego dnia zjawił się sam p. Piotr.
Atanazy uderzony był zmianą, jaką w nim zaszła, — zmianą na korzyść, w wieku Piotra zupełnie niespodzianą. Spoważniał znacznie, a choć żyłka oryginalności zawsze w nim była widoczną, — mniej raziła.
— Przyjechałem ci oznajmić, kochany bracie, — rzekł po przywitaniu, — że od przytomności na weselu mojem uwolnić cię nie mogę. Rób, co chcesz, a musisz być. Moja narzeczona gotowa czekać, ja także. Ty będziesz żywem potwierdzeniem mojego szlachectwa, które ja tak zbrukałem, że mu już wierzyć nie chcą.
Naleganie z różnych tonów było tak nieznośne, iż, pewne warunki położywszy, Atanazy, zmęczony, przyrzekł bytność swą na weselu. Piotr odjechał uspokojony.
Wdowa, wychodząc za syna sławnego bohatera, zapragnęła wystąpić wspaniale. Piotr, który miał niegdyś trochę smaku, wiele widział i pamiętał, nie dopuścił przepychu złocistego i — przekonał jejmość, ze skromność większy wdzięk miała. Sam on zdziwił się, jak skazówki dane, para słów, rzuconych przez niego, pochwycone zostały i poskutkowały.
Jejmość chciała pokazać swą zamożność, ale zrozumiała, iż się ona świecić i jaskrawą być niepowinna. Oprócz tego była oszczędną.
W jednej z dwóch kamienic swoich na pierwszem piętrze urządzono apartament, taki piękny i smakowny, że p. Piotr z niego o przyszłem swem pożyciu i żonie jaknajlepiej rokował.
— Kobiety żadnej nikt nie zna, — mówił do siebie, — pod dobrym wpływem cuda z niemi dokazać można.
Przybywszy na wesele, p. Atanazy niemniej został zdumiony; sama nawet jejmość, trochę onieśmielona, rozpatrująca się w ludziach i położeniu nowem, inne na nim uczyniła wrażenie, niż się spodziewał.
Zmuszony zabawić w Krakowie dni parę, Atanazy stał się powiernikiem odrodzonego p. Piotra, który dosyć doborowemi słowy wyznał mu, iż posłannictwo szlacheckie zna i rozumie i nie myśli siedzieć z założonemi rękami, gdy Pan Bóg dał mu środki do działania. Zamierzał się okupić w księztwie, zakładać szkółki, iść ręka w rękę z duchowieństwem i t. p. Rozgorączkowywał się, mówiąc o tem, i do Piotra dawnego wcale nie był podobnym, choć się piołunówką odżywiał.
— Odwiedzając krewnych matki w Poznańskiem, — mówił z zapałem, — poznałem położenie... oni tam się niby krzątają, ale ani gospodarować nie umieją, ani wiedzą, co robić. U nich wszystko się zasadza na protestowaniu, a nie wiedzą, że dawno rzecz osądzona, iż manifestować się a płakać każdemu wolno... Ja im dopiero pokażę, co można i potrzeba robić.
Atanazy go zapytał:
— Cóż więc myślisz?
Zmieszał się na chwilę Piotr.
— Układam plany, mam wszystko w głowie, ― rzekł, — ale pozwól mi to zachować przy sobie. Zobaczycie! To są ludzie, parlamentaryzmem zużyci... gaduły, a potrzeba ludzi czynu...
Napróżno potem Atanazy chciał z niego dobyć coś jaśniejszego o tym czynie. Piotr zbył go wielką słów czczych powodzią. Chociaż w tem wszystkiem nic jasnego nie było, Atanazy musiał w duchu przyznać, że brat ten, sponiewierany niedawno, nadzwyczaj korzystnie się zreformował.
Obcy byłby tylko tę mógł uczynić uwagę, widząc ich razem, że uderzające podobieństwo w twarzach, które tak nieprzyjemnie zdumiało Atanazego przy pierwszem spotkaniu, nie ograniczało się do samej powierzchowności. Piotr z taką samą teraz łatwością, jak on, rozprawiał, osnuwał plany, polemizował ze wszystkimi, sprzeczał się, perorował, obiecywał isć, — a stał w miejscu. Atanazy, w sobie niewidząc zużywania się na słowa, w bracie powziął wstręt i niewiarę do tego wylewu mrzonek i niedojrzałych myśli.
Rozjechali się bardzo zimno, tylko p. Piotrowa, zachwycona szwagrem, największe dla niego powziąwszy uwielbienie, głosząc go ideałem, zaprzysięgła (litując się nad starzejącym kawalerem), że musi mu wyszukać żonę.
Mąż, któremu się z tego zwierzyła, z całego serca przyklasnął; — miło mu było widzieć Atanazego, tak związanego, jak on sam; — socius doloris był mu pożądanym. Oprócz tego bawiło go żywe żony zajęcie, bieganina, troskliwość, upór, aby na swojem postawić.
Piotrowa nie mogła naturalnie szukać żony tej przyszłej dla Atanazego gdzieindziej, jak w sferach, przystępnych dla siebie. Ze wszystkich majętnych panien, które znała, żadna się naprzód nie wydała jej godną tego człowieka, — który dla niej był doskonałości uosobieniem. Musiała się wkońcu ograniczyć do wymagania piękności i posagu... Pobożność nie wchodziła w rachunek dlatego, iż przypuścić nie mogła, aby kobieta religii nie miała. Zresztą religię prostodusznej Piotrowej stanowiły pacierze, modlitwy, posty i praktyki religijne, ściśle zachowywane.
Dwa warunki, postawione tej narzeczonej Atanazego, o której on nie myślał wcale, po długich dosyć poszukiwaniach znalazły się, cudownie połączone w pannie Balbinie Sławkowskiej, która była daleką powinowatą Winklów, Arciszewskich, a więc i pani Piotrowej.
Była ona córką aptekarza, która odziedziczyła po ojcu oficynę, przynoszącą rocznie kilkadziesiąt tysięcy dzierżawy, kamienicę intratną, a nawet wioskę z pałacykiem w okolicy Krakowa, nielicząc kapitałów. Opiekunowie Sławkowskiej w takich byli stosunkach z duchownym dyrektorem sumienia pani Honoraty, iż z pomocą ich mogła losem sieroty rozrządzać.
Chociaż rodzice panny nie odznaczali się ani pięknością, ani pochodzeniem ze krwi, bardzo wyszlachetnionej, chociaż w niestarej ich genealogii żywioły, bardzo pospolite, przeważały, panna Balbina, co do powierzchowności, nie pozostawiała nic do życzenia. Była to piękność w pełnem znaczeniu tego wyrazu, piękność klasyczna, której nic zarzucić niebyło można nad dziwny w młodem dziewczęciu chłód, obojętność, bezmyślność jakąś... Chodziła dotąd po świecie, jakby nierozbudzona, zamknięta w sobie, zastygła, czekając na życia iskierkę, która jej z zewnątrz przyjść miała...
Pani Piotrowa tę powagę flegmatyczną właśnie w niej najwyżej ceniła. Pozyskać sobie Balbinę przyszło jej łatwo; — pieściła ją, pochlebiała, stroiła...
Opiekunowie sieroty z wdzięcznością powierzyli ją pani Piotrowej, i Sławkowska u niej zamieszkała...
Szło już teraz tylko o sprowadzenie Atanazego pod jakimś pozorem do Krakowa, aby ją zobaczył, poznał i zakochał się, co wedle pani Piotrowej niechybnie nastąpić musiało.
Wciągnięty do spisku Piotr utrzymywał, że zamiast sprowadzać do Krakowa Atanazego, co było i trudnem, i wątpliwego skutku, — należało wybrać się z Balbiną w Poznańskie, gdzie on dobra targował i przygotowywał się wejść z pomocą krewnych matki w obywatelstwo, — po drodze wstąpić do Atanazego i pannę Balbinę mu zaprezentować...
Naiwna a pełna zawsze uwielbienia dla szwagra Piotrowa nie pragnęła nic nad to, aby on ją zobaczył. Pewną była pierwszego skutku... Cóż on mógł pożądać więcej? Piękną była, jak anioł, młodziuchną, bogatą, grała na fortepianie Chopina...
Pan Bóg, wciągnięty też do spisku, miał sobie za pomoc do tego dobrego uczynku ofiarowane nabożeństwo dziękczynne i sporą ilość pacierzy.
Piotr, któremu się zwierzano, czasem miał z zapału żony żmiać się ochotę, niekiedy jej dopomagał radą.
Poznawał on coraz lepiej towarzyszkę, narzuconą mu losem, i zachwycał się jej głęboką wiarą a pobożnością prostoduszną. On sam też religię sobie tworzył, z praktyk łatwych złożoną, którym mistyczne nadawał znaczenie...
Postanowiono więc po naradzie, niedając wcale Atanazemu znać, co się święciło, próbować naprzód go ściągnąć do Krakowa, gdzie Balbisia okazałaby się w całym blasku, a gdyby się to nie powiodło, — to dalej w podróż wyruszyć i narzucić się Atanazemu w jego własnym domu.
Tej ostatniej ewentualności Piotrowa trochę się obawiała i mocno życzyła, chcąc się dać poznać brata przyjaciołom i znajomym... wejść w bliższe z nimi stosunki. Piotr, który nabywał wprawy w pisaniu listów, wysłał naprzód list, zapraszający na jakąś familijną uroczystość do Krakowa. Atanazy, któremu jeszcze na wspomnienie Piotra i jego żony zimno się robiło, — odpowiedział spiesznie z ubolewaniem, że w żaden sposób służyć nie może.
— Rozpłakała się jejmość, a mąż, który przewidywał rekuzę, starał się ją żonie wytłómaczyć.
— Jakże ty chcesz, żeby on do nas jechać miał wielką ochotę? Co go tu pociągać może? Mnie lubić nie może, bo pamięta jeszcze, żem mu wyrwał ząb trzonowy, zmuszając do uznania za brata i zapłacenia jeszcze w dodatku za to. Dla twoich zaś pięknych oczu... taki Atanazy! ho! ho!
I pan Piotr dokończył śmiechem... Jejmość z taką zaciętością pragnęła uwielbianemu Atanazemu dać piękną i posażną żonę ze swej ręki, iż na największe gotową była ofiary. Piotr (któremu z porady ojca duchownego skąpo wydzielała na jego zachcianki i fantazye), zawsze na coś żądny grosza, korzystał z tego, bo wszystko, czego od żony żądał, umiał jej pokazać, jako niezbędnie potrzebne dla działania w sprawie ożenienia Atanazego. Jejmość, niewahając się, woreczek rozwiązywała...
Żeniąc się, Piotr pewien był, że od tej biednej kobieciny otrzyma, co tylko zechce, rozrządzać będzie jej majątkiem i finansami, — tymczasem — pokazało się, iż z całą swą dobrocią Honoratka była nieużytą, nieubłaganą, gdy szło o rozporządzanie funduszami. Wzywała rady obcych, powoływała prawników — i ostatecznie tak nudziła Piotra, że się wkońcu wyrzekał swych planów.
Zarzucano mu, że wiele w życiu zmarnował, że nie znał wartości grosza i t. p. Nabycie dóbr w Poznańskiem urokiem obywatelstwa wabiło jejmość, podróż więc do Wielkopolski postanowioną została z wielką Piotra pociechą.
Atanazemu umyślnie znać niedano, że do niego wstąpić mieli. Piotr lękał się, ażeby ma nie uciekł. P. Piotrowa zgóry obmyślila piam fraudem. Przybywszy w gościnę do brata, zamierzała chorować, aby się dłużej zatrzymać u niego i dać mu czas zbliżenia się do Balbisi, a jej zdaniem dla dokonania tego dzieła dość było dni kilku.
Co się tyczy panny, która była, jakby pięknym posągiem bez życia, tej niewtajemniczano w to, co się z nią dziać miało; p. Piotrowa równie była pewną, iż się rozkocha w jej ideale, jak że ideał rozmiłować się w niej musi. Dla niej dwie te istoty były, jak dla chemika dwa pierwiastki znane, które skutkiem prawa naturalnego tak a nieinaczej połączyć się musiały. Plan cały postępowania ona osnuła sama, a Piotr, choć się z niego i z niej pocichu naśmiewał, potwierdzał i wyłudzał pieniądze.
Przejęta do żywego ważnością misyi swej jejmość biegała, krzątała się, paplała, jak nigdy, i tak była szczęśliwą, że skąpą być zapominała.
W uniesieniu tem nawet pobłażającą się stawała dla absyntu męża, dla wybryków jego różnego rodzaju, kochała go i pieściła. Miała wielki cel przed sobą, była czynną, a on jej nie przeszkadzał.


Gdy się tak wszystko składało na oko pomyślnie dla pana Atanazego, rad, że się wymówił od podróży do Krakowa, wiódł dalej życie spokojne, płynące wyżłobionem korytem.
Właśnie sprzedał był dosyć szczęśliwie wełnę o kilka talarów na kamieniu drożej, niż sąsiedzi, choć bardzo kosztownych tryków nie sprowadzał. Było to dziełem przypadku, ale Atanazy pozwalał to przypisywać swemu rozumowi i obrachowaniu. Weseli sąsiedzi, którzy lubili się bawić i z każdej sposobności korzystali, aby coś ułożyć dla rozrywki, wmówili w niego, aby im sprawił balik.
Choć pan Atanazy nie miał żony ani kobiet w domu, było we zwyczaju, iż się sąsiedztwo do niego z rodzinami zjeżdżało.
Najazd taki właśnie był umówiony na dzień pietnasty sierpnia, imieniny jednej z sąsiadek; przygotowania już się czyniły na przyjęcie gości, gdy w samą wigilię dnia 14-go sierpnia sygnalizowano wieczorem gospodarzowi powóz, zbliżający się aleją ku dworowi.
Gość niespodziany nie mógł być mniej pożądanym i więcej zawadzającym, jak w tej chwili. Atanazy aż syknął z niecierpliwości. Nie pojmował, kto go mógł najechać.
Jakież było zdziwienie i niemal przerażenie jego, gdy z otwierającej się landary ujrzał naprzód wysiadającego Piotra w stroju podróżnym, najpocieszniejszym w świecie, z krawatem niebieskim na szyi, odbijającym ostro od twarzy, absyntami czerwono umalowanej, w kapelusiku młodzieńczym, z uśmiechem na ustach, potem p. Piotrową, śmiejącą się i szczebioczącą żywo przy powitaniu serdecznem, naostatek owo cudo piękności, które przedstawiono mu, jako kuzynkę Balbinę, a on, o! zgrozo, ani spojrzał na nią.
Przez całą drogę Piotr sobie łamał głowę, jak powita brata, i wybrał ku temu frazes, bardzo zużyty:
— Nie chciała góra przyjść do Mahometa, musiał Mahomet do góry...
Kwaśno, choć z przymuszonym uśmiechem, przyjął to Atanazy, którego obległa myśl, co pocznie z dniem jutrzejszym. Spoglądał na niespokojnie kręcącą się panią bratową i powtarzał sobie w duchu, że ona, jako bliska krewna, grać będzie musiała rolę gospodyni!
P. Piotrowa primo voto Arciszewska, gospodarująca u niego!! Na samą myśl tę dreszcze po nim przebiegały! W takiem usposobieniu niedziw, że piękności Balbisi nie mógł ani widzieć, ani ocenić.
Dla niego przybycie tego brata, o którego niefortunnem istnieniu nie wiedział nikt z sąsiadów, było prawdziwą klęską.
Miał nieprzyjaciół potajemnych, choć ze wszystkimi żył dobrze; ci cieszyć się musieli, widząc go boleśnie dotkniętym w miłości własnej. Co gorsza daleko, ten brat, o którego istnieniu przez lat tyle nigdy mowy niebyło, musiał być wytłómaczonym, ściągał bowiem na pamięć ojca i na gospodarza najdziwniejsze podejrzenia.
Uwagi te wpłynęły na bardzo smutne, zakłopotane przyjęcie p. Piotrowej, która, choćby dla piękności Balbisi, innego się wcale spodziewała.
Piotr, spostrzegłszy ten kwas na twarzy brata, uczul się nim obrażonym.
— Co u licha, — rzekł w duchu, — nie żądam, aby nas kochał, ale mógłby, choć być grzecznym i trochę się przymusić. Tego przynajmniej jesteśmy warci!
Piotrowa nie widziała nic, zachwycona była wszystkiem, co tu znalazła. Pokazywała Balbisi osobliwości domu pana brata, przebiegała z pokoju do pokoju, wykrzykując z podziwienia, pytając ciągle: „A cóż to jest? do czego to służy? co to znaczy? jak się to nazywa?“ — i, niezważając na to, że mąż krzywił się groźnie. Piotr wkońcu Atanazego zachmurzonego na bok odprowadził.
— Słuchaj, — rzekł, stając nieco opodal, — jestem u ciebie gościem; przyjmujesz mnie, jak bydło w szkodzie, i przed zoną kompromitujesz... Co u licha! Czy ja ci jestem miły, czy nie, — o to mniejsza, nie mam pretensyi do serca, aleś powinien być grzeczniejszym w swoim domu. To nie uchodzi, co to ma znaczyć?
— To znaczy, odparł spokojnie, ale rzeźko Atanazy, przywiedziony do ostateczności, — to znaczy, że gość nie w porę gorszy od Tatara. Znasz pewnie to przysłowie, które napady tatarskie przeżyło. W okolicy mojej przez lat dwadzieścia kilka nikt nigdy o żadnym bracie moim nie słyszał. Jutro u mnie trzydzieści do czterdziestu osób będzie na obiedzie. Jakże ja im wytłómaczę, coś ty za jeden i zkąd się tu wziąłeś? Mnie, pamięć ojca i ciebie to kompromituje. Powstanie z tego gadanina i plotki. Wyjścia nie widzę...
Piotr głową potrząsał.
N— ie zaprzeczam, — odezwał się poważnie, — że położenie dosyć ambarasujące... ale, sam powiadasz, wyjścia nie widzisz... ja też... Trzeba faire bonne mine à mauvais jeu. Ja nie mogę dla twojego oswobodzenia dziś ani jutro odjechać ani siedzieć z moją magnifiką w kącie, ale się o to postaram, abyśmy ci nie zrobili wstydu. Nie lękaj się. Honorka daleko rozumniejsza, niż się zdaje, a ja ze szlachtą sobie dam radę. Daję ci słowo, że cię więcej nie odwiedzę, ale jutro musisz mi być rad, bo awanturę zrobię...
To powiedziawszy, Piotr odszedł do żony, nieczekając odpowiedzi, bo widział potrzebę umitygowania jej, gdyż się strasznie emancypowała. (Było to jego wyrażenie, za którego wyrazy obce nie jesteśmy odpowiedzialni, równie jak za wiele innych.)
Atanazy, odebrawszy naukę moralną od starszego brata, przybity i zrozpaczony, wyszedł z pokoju, aby cokolwiek ochłonąć, przebiegł parę razy po ganku, podumał chwilę, postanawiając być grzecznym dla bratowej i brata i cierpliwie znosząc, co mu los narzucał.
Powrócił natychmiast, ostygłszy, do pokojów, twarzy nadając wyraz jaknajsłodszej uprzejmości. Zbliżył się do Piotrowej, która jeszcze z zachwytu nad cudownym domem pana brata wyjść nie mogła, objawiając go w sposób najnaiwniejszy.
Teraz dopiero mógł Atanazy rzucić okiem na towarzyszkę p. Piotrowej, na tę przepiękną Balbisię, naumyślnie przywiezioną dla niego, i spostrzegł tę jej w istocie niepospolitą piękność, której młodość i świeżość dodawały uroku.
Jak wszystkie istoty piękne, Balbisia miała instynktową umiejętność ukazywania się zawsze w jaknajkorzystniejszem świetle, tak że więcej może obiecywała, niż mogła, dając się poznać bliżej, dotrzymać. Oczy jej zdawały się strzelać rozumem i dowcipem, twarz jaśnieć inteligencyą, cała jej piękność mówiła o tych światach tajemniczych, z których zbiegła ukazać się na ziemi.
Zdumiony tem zjawiskiem Atanazy pocichu zaczął rozpytywać się bratowej, kipiącej z niecierpliwości, aby rozpocząć sprawę, dla której przybyła.
— Prawda, — podchwyciła uradowana, — że śliczności dzieweczka! Miałem przeczucie, że ona się wam podoba, bo wy macie gust delikatny. Jej, choć koronę włożyć na głowę, nie uczyni wstydu! Słowo daję!
Nieczekając odpowiedzi, poczęła szybko opowiadać historyę sieroty.
— Żeby nie nasz poczciwy ksiądz Bonifacy, — dodała, — który się przyczynił do tego, że mnie ją powierzono, Pan Bóg wiedzieć raczy, jakiby los ją spotkał... W dodatku do tej piękności zachwycającej, której dziś ze świecą szukać, bo kobiety są coraz brzydsze, — jak Boga kocham, — powiadam panu bratu, będzie miała posagu gotówką, domami, a w ziemi, do pół miliona guldenów!
Spojrzała, wystrzeliwszy, w oczy Atanazemu, na którym to pół miliona najmniejszego nie zdawało się czynić wrażenia.
— Nie wierzysz? — podchwyciła bratowa. — Chcesz? zapytamjej; ona ci sama powie, co ma po rodzicach?
— Na Boga! — zawołał przerażony Atanazy, — nieciekawy jestem!
— Jakto, nieciekawy? — szczebiotała dalej Piotrowa niezmordowana, — możeż to być, aby młodego kawalera posag pięknej panny nie obchodził?
I śmiała się, powtarzając:
— Jak Boga kocham! jak Boga kocham, to komiczne!!
Wśród tej rozmowy oczy dwojga młodych nawzajem ku sobie strzelały. Atanazy ciekawym był tego pięknego obrazku, ale mu serce do niego nie biło.
Piotrowa, uradowana zrobionym początkiem, wpadała w humor, coraz lepszy. Mąż, stojący z boku, i wszystkie manewra zdala uważający, czekał tylko, aby mógł na osobności mówić z żoną... miał już plan osnuty.
Podano wieczerzę. Nigdy Piotrowa śmielszą nie była i więcej naiwnych nie popełniła niedorzeczności, które mężowi błyski gniewu wyrywały z oczu... najmniejsza rzecz nie uchodziła jej baczności, pytała, śmiała się, podziwiała i zdradzała nieświadomość mnóstwa najpospolitszych zwyczajów i przyborów.
Atanazy, grzecznie odpowiadając, tłómaczył... Mąż, milczący długo, zwrócił uwagę na inne przedmioty, aby nie dać żonie wydawać się coraz śmieszniejszą.
— W samą porę, — odezwał się, — trafiliśmy do brata Atanazego.
— Jakto! albo co! — spytała Piotrowa.
— Jutro wydaje wielki obiad i tańce dla całego sąsiedztwa, — mówił dalej Piotr kwaśno. — Będzie miał ciężką pańszczyznę prezentować nas jakich razy trzydzieści i tłómaczyć im, zkąd mu się wziął nagle brat i bratowa, o których przez lat kilkadziesiąt egzystencyi niewiedziano.
— Otóż tobie masz! — podchwyciła uradowana widocznie Piotrowa, — a ja sukni balowej nie mam z sobą... W czemże się ja pokażę!
— Może pani bratowa, jako przybywająca niespodzianie, — odezwał się Atanazy, — wyjść, choćby w szlafroczku. Myśmy na wsi wcale niewymagający.
Piotrowa, która do szlacheckiego świata i towarzystwa miała pociąg namiętny, twarz się mieniła z radości, podskakiwała na krześle...
— Al jakże ja się z tego cieszę, — mówiła, klaszcząc w małe, tłuściuchne, i jakby obrzękłe, rączki. — Ja stara, to się tam ubiorę, aby czysto, ale co dam włożyć Balbisi, jak Boga kocham, nie wiem. Niezbywa jej na sukniach, a we wszystkiem ładna, ale zawsze wystąpić przed tylu osobami — trzeba pomyśleć
Śmiech jej serdeczny więcej zdradzał radości, niż zakłopotania.
Piotr, wargi zagryzając, milczał i dawał znaki napróżno: wstrzymać niebyło podobna Piotrowej.
— Balbisi dam sukienkę różową albo lepiej niebieską z koronkami. któreśmy na wagę złota kupili, — ciągnęła dalej, unosząc się. — Ale ją na to stać... młoda jest, czego ma sobie żałować! Do tej sukni ma garnitur kwiatów, robionych w Paryżu, że klękajcie, narody... Jak żywe... słowo daję.
Cała niemal garderoba panny Balbiny przeszła tak, poddana sądowi i krytyce, a o każdej sukience sprawozdanie się zamykało jednem tem, że — bo jej we wszystkiem dobrze.
Balbisia, słuchając tego, nawet się nie rumieniła, tak była nawykłą do oddawanych jej pochwał. Spoglądała wielkiemi oczyma, śmiała się, uśmiechała, i nic nie przeszkadzało jej to zajadać wieczerzę z apetytem znużonych i wygłodzonych podróżą.
Atanazy podziwiał i zazdrościł, bo nie w usta wziąć nie mógł.
Wieczerza się przedłużyła, i, gdy wstali, gospodarz zrezygnowany odprowadził bratową do salonu, postanowiwszy odrazu jej oznajmić, że wedle zwyczaju, jako najbliższa krewna, obowiązki gospodyni objąć będzie musiała.
Wiadomość ta wprawiła w nowe uniesienie szczęśliwą p. Piotrową i podwoiła wdzięcznością uwielbienie jej dla Atanazego.
Piotr milczący siedział w krześle, niemieszając się do niczego.
W salonie stał przypadkowo fortepian otwarty, a ze gospodarz oświadczył, że nie gra, zmuszono piękną Balbinę do popisu.
Miała ona najlepszych nauczycieli, męczyła się muzyką ogromnie, na pilności jej niezbywało, palce nawet, w początkach niebardzo zgrabne, nabrały potem wprawy do biegania po klawiszach, ale wirtuozką nie była niestety..
Graja, jak pozytywka, śpiewała gorzej jeszcze, głosu, talentu, uczucia brakło jej całkowicie, ale posagowi i piękności przyklaskiwano...
Atanazy przez grzeczność prawił też komplementa, a p. Piotrowa sądząc, że tem zrobi przyjemność i poprze sprawę, zmuszała do coraz nowych popisów, od których Piotr ratował się wczesną ucieczką. Atanazemu wieczór ten wydał się długim, jak wieczność, nareszcie wybijająca godzina jedenasta wśród chwilowego milczenia dała znak do odwrotu.
Piotr na żonę oczekiwał nachmurzony i milczący.
Zaledwie się drzwi zamknęły za Atanazym, a Balbisia odeszła do sąsiedniego pokoiku, dla siebie przeznaczonego, gdy, obejrzawszy się, Piotr przystąpił do żony.
Powinnaś być kontenta, — rzekł, — ale teraz od twego talentu i zręczności zależy wszystko...
— Tylko, proszę cię, kochany Piotrusiu, ty mnie nie ucz, — odparła jejmość, pewniejsza siebie, niż kiedy.
— Czekaj, właśnie chcę ci poddać myśl doskonałą, — ciągnął mąż dalej. — Nieprawdaż, że w twoim planie było zachorować tu, aby przedłużyć pobyt. Doskonale się to składa. Co ty będziesz robiła, jako gospodyni, ze trzydziestu osobami nieznajomemi! Rady sobie nie dasz, gotowaś się narazić tej dumnej szlachcie. Chciałaś zachorować, przypuszczam, pojutrze, zachoruj jutro. Zostań w swoim pokoju. Zbędziesz się wielkiego utrapienia.
Piotrowa, w której wszystko jeszcze wrzało, słuchała z początku z uwagą, potem ze zdumieniem, naostatek z oburzeniem niewymownem wybuchając:
— A! to mi się dopiero podoba!... rada doskonała! Coś ty, oszalał chyba! Zamknąć się, jakgdybym się ich ulękła, schować Balbisię, aby jej nikt nie widział, gdy ona tu będzie tryumfowała! To mi rada doskonała, — powtarzała z coraz rosnącą niecierpliwością. — Co tobie jest!
— Rozmyśl się, rozważ, — powoli mówił Piotr, siadając przy niej. — Ty ich nie znasz wcale, tej szlachty złośliwej i dumnej, podejrzliwej, zazdrosnej. Na co się masz narażać? Dwie pieczenie upieczesz przy jednym ogniu... ręczę ci, że Atanazy będzie z tego rad, a ty się nie skompromitujesz, i, zachorowawszy, możesz potem przedłużyć pobyt, ile ci się podoba...
Piotrowa drżała, tak była podrażnioną, wyrazy się jej wyrywały z ust z trudnością, oburzanie ją dławiło. Widziała w męża nieprzyjaciela.
Wyrzec się jutrzejszego tryumfu własnego i Balbisi — było nad siły... Nie mogła nawet zrozumieć Piotra...
— Doskonała rada! — poczęła mruczeć niewyraźnie, mierząc go oczyma gniewnemi. Śliczniebyś żonę wykierował, gdyby ona się do tego dała nakłonić. Atanazy i wszyscy musieliby pomyśleć, że mieszczka się ich ulękła.
— Ja wiem, o co tobie chodzi, — dodała. — Boisz się, abym ja wstydu wam nie zrobiła? Cóż to? święci garnki lepią? Nie będę wiedziała, jak się obrócić? co mówić? jak grać rolę gospodyni w szlacheckim domu, na którą mnie zaprosił Atanazy? Wielkie mi figury ta wasza szlachta... z lepszej gliny ulepieni, czy co? Po francusku nie gadam, to prawda, ale rozumiem, Balbisia zna ten język ekspedyte... a dygnąć potrafimy obie, choćby przed królem. Ja się nikogo i niczego nie boję. Strach wam? no, to się wy uczyńcie chorym, nie bronię, a mnie, starej, zostawcie wolną wolę zrobić, co mi się podoba.
Odeszła kroków kilka. Piotr palił cygaro spokojnie.
— Chciałem ci oszczędzić trudu i nieprzyjemności, — rzekł zcicha. — Nie chcesz mnie słuchać, — wola twoja, — będziesz potem narzekała, gdy ciebie lub Balbisię jaka nieprzyjemność spotka, — pamiętaj, że ja umywam ręce...
— Wierz mi, Honorciu moja, — dodał, — że ja ci przecież życzę dobrze i dbam o twój spokój. Jak sobie chcesz! jak chcesz! Tak się śpi, jak się sobie pościele. Atanazy, rad, nierad, musiał cię zaprosić na gospodynię, inaczejby mnie obraził, tyś niepowinna była tego przyjmować, nikogo tu nieznając... Szlachta uprzedzona gotowa ci jaką owacyę wyrządzić. Naturalnie ja się ujmę, i przyjść może do rozprawy. Ichmość sobie podpiją, zaszumi w głowach...
Piotrowa, rzuciwszy się na krzesło, słuchała milcząca. Zwolna niektóre z tych argumentów dotykały i niepokoić zaczynały... ale wyrzec się tego dnia jutrzejszego dla strachu i fantazyi mężowskiej — to się jej w głowie nie mogło pomieścić.
Tak sobie zgóry malowała pięknie ten dzień uroczysty, to stanowisko, jakie zająć miała wśród niedostępnego dawniej dla niej świata!!
Ale z panem Piotrem potrzeba było postępować ostrożnie, — w istocie mogłoby mu się przywidzieć, że jej kto uchybił, i — nic łatwiejszego dla niego, jak zrobić krwawą awanturę, przynajmniej opowiadał jej o wielu podobnych... Może łatwo sobie podchmielić, bo dnia tego dopilnować go niepodobna.
Złagodniała trochę, łzy się jej w oczach kręciły.
— Ale, mój Piotrusiu, — odezwała się, — jeżeli ja dla twojej spokojności zachoruję, ty przecież nie zostaniesz ze mną i przy mnie, pójdziesz do kompanii. Niebędzie komu czuwać nad tobą, — awanturę możesz zrobić z lada czego i bezemnie.
— Masz mnie za awanturnika? — zapytał mąż.
— Nie, aleś mi przecież sam opowiadał.
— To były grzechy lat młodszych, ― rzekł Piotr, — ostygłem znacznie...
— Miarkuj, że w domu brata impertynencyi względem mnie nikt się dopuścić nie może. Ująłby się Atanazy.
Zadumał się Piotr, namówić żonę na chorobę zmyśloną, widział, że było trudno, obrachował jednak, iż, nastraszywszy żonę, zdoła ją w pewnych granicach utrzymać.
— Moja kochana Honoratko, — rzekł, — rób, jak chcesz... ale cię zaklinam, — nie puszczaj zbytnio cugli wesołości i nie mów wiele, spoglądaj ku mnie i uważaj, gdy ci będę dawał znaki. Szlachta sama jest śmieszną, ale wyśmiewać się z ludzi nielitościwie lubi. Tyś gotowa do śmiertelnego przyznać się grzechu, a oni i z największej cnoty kpią sobie i wszystko obracają w kpiny...
Piotrowa przelękła się, siebie i Balbinki za nicby była nie chciała na śmiech wystawić, poczęła więc wypytywać męża, jak się znajdować miała, a Piotr głównie zalecił jej jaknajwiększe pomiarkowanie i wstrzemięźliwość w mowie.
Cała radość, z jaką przyszła na spoczynek p. Piotrowa, od tych gróźb mężowskich się rozproszyła.
Zadumana, posępna, poszła z kolei dawać nauki Balbisi, chociaż milczącemu dziewczęciu żadne nie groziło niebezpieczeństwo.
Są w życiu ludzkiem fenomena, mało spostrzegane, przechodzące bez zwrócenia uwagi, a pomimo to wielkiego dla psychologa znaczenia.
Tak w życiu, podległem zmianom losu, położenia i obcowania, wielkie metamorfozy obyczaju, formy, a często i treści myśli, które chwilowo przeistaczają człowieka, rzadko kogo uderzają. Piotr był jednym z tych, których namiętny temperament naraził na takie upadki i przemiany, że w życiu jego kilku ludzi oddzielnych, niepodobnych do siebie, naliczyć było można. Pieszczone dziecko, w surowej karności trzymany kleryk, rozpustny młokos, zrujnowany, pracujący na utrzymanie życia awanturnik, od wyrobnika począwszy, do bogatego panicza — wszystkiego próbował. W głowie też książki, rozmowy, nieporządne myśli stworzyły chaos dziwaczny, w którym światła i cienie najjaskrawiej się krzyżowały. Od metafizyki do ogłupienia próbował wszystkiego, a skończył na piołunówce i pobożności, aż do fanatyzmu posuniętej.
Ostateczną zmianę sprowadziło uregulowanie stosunku familijnego z Atanazym, a wreszcie ożenienie. Uspokojony Piotr odzyskiwał powoli z przeszłości, co w niej z teraźniejszem położeniem harmonizowało. Wracała mu ogłada pewna, przyzwoitsza powierzchowność, umiejętność znalezienia się w towarzystwie, niektóre przynajmniej cechy, znamionujące przyzwoitego człowieka.
Atanazy ze zdumieniem nowem znalazł go teraz podobniejszym do siebie, niż był przedtem. Cieszyło go to i draźniło. Słowo w słowo tak samo mówił gładko, rozprawiał łatwo, obiecywał wiele, a nie mógł się zabrać do czynu...
Nie obawiał się być przez niego skompromitowanym wobec swojego towarzystwa, ale nie był bez troski o jego żonę. Na pociechę tylko mógł sobie powiedzieć, że i w tym świecie szlacheckim na naiwnych Honoratkach niezbywało.
Piotr przez intuicyę, którą mu ułatwiało braterstwo, bo w Atanazym czuł rodzonego swego, rozumiał i niemal czytał myśli jego... Trwoga ta śmieszyła go, gotował mu niespodziankę...
Nazajutrz około południa dzień był bardzo piękny. Towarzystwo zaproszone zjeżdżać się zaczęło. Było ono w okolicy tem, czem jest w znaczniejszej części kraju, złożone z zacnych i poczciwych ludzi, serdecznych, zamaszystych, nierachujących na losy i pragnących zapomnieć o złej doli... Wszystko to bolało nad położeniem, a nic nie czyniło aby je polepszyć, starając się, co najwięcej, zapomnieć o biedzie...
Zawiesiste wąsy, polerowane łysiny, uśmiechnięte, poczciwe usta, rumiane policzki składały szereg postaci typowych, bratersko do siebie podobnych, chociaż na oko wielka ich była rozmaitość. Dla obcego widocznie składali tylko rozrodzoną familię jedną.
Tak samo panie przy wielkiej rozmaitości fizyognomii. wieku i charakteru łączyła nić niewidoczna, ale oku spostrzegacza jawna, pochodzenia jednego.
W Piotrze odżył przy zetknięciu się z tym światem lat młodych pogrzebiony człowiek pierwszej życia epoki. Mimowoli otworzyło mu się serce, rozjaśniła twarz. — Atanazy po rozmyślanin nocnem potrafił bardzo zręcznie opowiedzieć historyę nieszczęśliwego brata swego, który dla niego obudził współczucie. Piotr doskonale wszedł w rolę swoją i prawie odrazu za jednym zamachem zdobył sobie wszystkich serca. To, co kochano w Atanazym, znaleziono w nim, ale z dodatkiem pewnej rubaszności, otwartości, junactwa, które się powszechnie podoba.
Występująca po nim żona trwożliwie i nieśmiało zyskała też sobie serca dobrych sąsiadek Atanazego... Nie wydała się im bynajmniej śmieszną, do czego przyczyniało się, że miała na sobie jedwabie i koronki przepyszne. Na widok Balbisi w sukience niebieskiej, śmietankowemi koronkami pokrytej, pięknej, jak wschodząca pogodna jutrzenka, młodzież cała stanęła zachwycona, niemając wyrazów na uwielbienie jej piękności.
Posypały się pytania, kto? zkąd? a Atanazy miał już obmyślane odpowiedzi dwuznaczne, które nie kompromitowały.
Pod taką nadspodziewanie szczęśliwą gwiazdą rozpoczął się ten dzień, o który troska tyle krwi napsuła. P. Honorata, chociaż nosiła tytuł gospodyni, mało się mieszała do rozporządzenia domem i, spoglądając to na męża, to na Atanazego, ograniczyła się bardzo bierną rolą.
Najdostojniejszy z gości wielkiego imienia, Toporczyk, poprowadził ją do stołu; ręka panmy Balbiny dostała się świeżo osiadłemu w okolicy Podlasiakowi.
Piotr prowadził poważną matronę, która zachwycona była z ułamków rozmowy, przekonywając się, że nieszczęśliwy, od losu prześladowany rozbitek w sercu najgorętszą zachował wiarę. Spojrzawszy na Piotra teraz, trudno było w nim rozpoznać tego zaszarganego i wódką cuchnącego obdartusa, który swem podobieństwem przeraził tak Atanazego. Piotr trzymał się poważnie, marsowo, mówił ostrożnie, ale z pewnem zacięciem, pobudzającem do wesołości.
Chociaż u stołu rozmowa powinna była obracać się około lzejszych przedmiotów, — dotkliwe klęski, niepokojące wróżby wkrótce ją przerzuciły na pole rozpraw zwykłych o stanie rolnictwa, o handlu, kredycie, przemyśle i t. p.
Były to przedmioty, w których pan Atanazy celował łatwą wymową i doborem myśli, ogółowi sympatycznych... Dziś on obowiązkami gospodarskiemi zbyt był zajęty, ażeby wziąć udział czynny w zawsze żywych roztrząsaniach po stokroć rozwiązywanych kwestyi (których inaczej, niż językiem, nikt nie tykał). Miejsce jego zajął Piotr z takiem powodzeniem, tak chwytając wszystkich za serca, że, gdyby nie siedzieli u stołu, możeby go panowie bracia na ręce pochwycili.
W pół godziny stał się ich ulubieńcem, a p. Atanazy, który, chodząc po za stołem, dolewał do kieliszków, pilnował usługi i słówkiem grzecznem pobudzał do dobrego humoru gości, — przysłuchywał się mu i uszom swym prawie nie chciał wierzyć...
Piotr obudzał w nim zazdrość, bo Atanazy popularność swą cenił, a tu już słyszał ciche głosy:
— Co to za szkoda, że my go tu między sobą nie mamy... To człowiek z doświadczeniem ogromnem i głowa, co się zowie, tęga... umysł przenikliwy. Jak on najzawilsze rozwiązuje kwestye, miło posłuchać...
Jeden z pierwszych wzniesionych toastów był na cześć państwa Piotrostwa, a Piotr odpowiedział nań zdrowiem czcigodnych współobywateli, nieodrodnych potomków tych praojców, którzy piersią żelazną odpierali nawalę pogańską i ocalili chrześciaństwo od zagłady pod Wiedniem i t. p.
Im w głowach żywiej szumiało, a butelek wypróżniało się więcej, tem entuzyazm dla pana Piotra rósł coraz silniej, i pod koniec obiadu wszyscy przychodzili ściskać go za ręce, całować w oba policzki.
Piotr całował się ze wszystkimi, pił do wszystkich, miał dla każdego słowo miłe, zabawne, serdeczne.
Piotrowa, widząc to, przekonała się, jak szczęśliwy zrobiła wybór.
Młodzież otaczała kołem panny, które wzięły między siebie piękną Balbinę, milczącą, uśmiechającą się tylko, rzucającą oczyma, a odpowiadającą tylko półsłówkami. Ale taka jest siła piękności, że oślepia i ogłusza, nie daje widzieć nic ani sprawiedliwie ocenić. Milczenie panienki poczytywano za skromność, chłód za dowód najlepszego wychowania i t. p. Słowem pani Piotrowa mogła sobie powinszować i, wychodząc w pierwszej parze poloneza, rozpoczynającego tańce, pocichu szeptała dziękczynną modlitwę.
Atanazy oddychał teraz swobodniej, wszystko przebywszy, czego się obawiał, bez szwanku, ale smutek jakiś osiadł na dnie jego duszy: widział, jak ten Piotr łatwo potrafił sobie zdobyć niemal tę popularność, na jaką on tak długo pracował.
W gabinecie, przytykającym do sali, w której się tańce rozpoczęły, przy dwóch stolikach zasiedli nałogowi miłośnicy wista, przy innych ci, którym stary węgrzyn lepiej smakował. Pomiędzy tymi p. Piotr, nieliczący się z kieliszkami, zajmował miejsce poczestne i gęba mu się prawie nie zamykała, a zakończenie prawie każdego jego opowiadania okrywały rzęsiste oklaski, śmiechy, śpieszono go ściskać i całować.
Ta w ciemnym kątku siedziało dwóch podżyłych sąsiadów p. Atanazego, pułkownik Ratmański i komornik Zabacki.
Były to dwie, jedyne może postacie w tem licznem towarzystwie, które się smutną swą powagą wyróżniały i zdawały z niem mało harmonizować. Ani pułkownik też, ani komornik nie zabierali głosu w najżwawszych rozprawach, ograniczali się na pilnem im przysłuchywaniu. Niekiedy spoglądali na siebie i poruszali ramionami, jak gdyby przerażający słów szafunek budził w nich raczej politowanie, niż podziw i wielkie zajęcie.
— Cóż pan na to, panie pułkowniku! — szepnął wkońcu komornik.
— A, słyszałem! — westchnął Ratmański. — Stary jestem, możecie się więc domyśleć, ile już razy też same myśli, mniej więcej podobnie ubrane, przeciągały przed uszami mojemi. Wielkie słowa, przedziwne myśli, doskonale rady, za serce chwytające obrazy, a z takiem bogactwem wyposażone! Od lat stu, gdzie tam, od tych burzliwych a wymownych sejmów, na których się rozpasana elokwencya nasza zrodziła, najpiękniejszemi wyrazy określano niedolę naszą. Śpiewano ją rymy prześlicznemi, opowiadano prozą złocistą, ludzie po dniach i nocach nie robili nic, tylko rozprawiali. Nikt się niepostrzegł, że słowo tem jest dla myśli i ducha, czem krew dla ciała, ze kto niem szafuje, osłabia się i wycieńcza, często zabija. Nie wiem, czy, jeśli nie wszystkich, to najznaczniejszej części nieszczęść naszych nie należałoby przypisać nadużyciu słowa, tak jak zdrowiu szkodziło krwi niepotrzebne puszczanie. Człowiek, wycieńczony nadużyciem słowa, stawał się do czynn niezdolnym.
— Dziś, panie pułkowniku, — dodał komornik z uśmiechem, — gospodarza naszego, który był mistrzem w słowie, zakasował pono brat jego, choć elokwencyi obu rodzaj podobny.
Pułkownik zżymnął ramionami.
— Wyparzona gęba, — rzekł, — gładki człowiek, — serdeczny bardzo, ale mi się nie podoba. Widzisz, że ma na prawej ręce okręcony różaniec, jakby się chciał pochwalić, iż wiary nie utracił. Wielkie to szczęście, ale się niem niepotrzeba chlubić.
Zamilkli rozmawiający, bo p. Atanazy zbliżył się do siedzących na uboczu, namawiając na kieliszek węgrzyna jeszcze. Komornik zakrył ręką kieliszek i odmówił stanowczo.
— Wszak pan nie chcesz żebym chorował? — zapytał, — a toby było niechybnem następstwem jeszcze jednego kieliszka.
— Muszę wam powinszować odzyskania brata, — odezwał się pułkownik, — ale jakimże sposobem? — Atanazy poruszył ramionami lekko.
— Rzecz, bardzo prosta, — odparł, — jeździłem, jako drużba, na wesele Teofila do Krakowa. Zjawił mi się w hotelu człowiek, nadzwyczaj do mnie podobny, który oznajmił mi, że go głód i bieda zmuszają do upomnienia się o imie i spuściznę po ojcu, choć wolą matki jego było, aby się wyrzekł obojga. Dowody pochodzenia nie pozostawiały wątpliwości, iż miał prawo do nazwiska i majątku. Musiałem wejść w układy i dla pamięci ojca podać mu rękę.
— Jest to bardzo piękne z pańskiej strony, — przerwał pułkownik, — chociaż nie byłeś do tego obowiązanym.
Atanazy zamilkł.
— Oprócz tego brata, panie pułkownika, — dodał po małym przestanku, — znalazłem w Galicyi jeszcze jednego syna mojego ojca, ale ten szczęściem nazwiska nie potrzebował, bo je nosił dawno, a majątku ma więcej odemnie i tytuł hofrata austryackiego.
— Mój Boże, westchnął pułkownik, — co się to dzieje z rodzinami naszemi. W Wielkiej Polsce są już Nałęczowie Mał......, którzy się do pochodzenia polskiego nie przyznają i zowią Prusakami, w Austryi naszych rodaków wielu przedzierzgnęło się na Ritterów niemieckich...
— My też mieliśmy i mamy, — dodał komornik, — Tyzenhanzów, Platerów, Zybergów, Hilzenów, Polów, Kremerów, Libeltów, którzy, choć pochodzili z krwi obcej, stali się naszymi. Kwestya narodowości nie jest ani kwestyą języka, jak pisał Ozanam, ani wiary, ani krwi nawet, ale ducha i miłości. Kto raz ślubował narodowości jednej, należy do niej pomimo wszystko, co go obcym czyni.
I kwestya też to próżna, — rzekł pułkownik.
Atanazy chciał już rozpocząć o tem obszerną rozprawę, ale w tym momencie wypijano jego zdrowie, i musiał z podziękowaniem pośpieszać.
Gdy panu Piotrowi wiodło się tu nadzwyczaj szczęśliwie, żona jego, obronną ręką wyszedłszy z tego niebezpieczeństwa, które jej grozić miało, przyjęta uprzejmie przez damy, nie była jednak tak zaspokojoną i szczęśliwą, jak mąż jej, gdyż osnuty plan, jaki miała na sercu, poswatania Atanazego ze swą pokrewną dotąd na krok jeden się nie posunął ku urzeczywistnienia. Śledziła bacznie każdy krok, niemal wejrzenie Atanazego i ani razu nie pochwyciła go na oznace zajęcia się nadzwyczajną pięknością Balbisi. Gdy młodzież otaczała ją rojem, on ani widzieć się nie zdawał. W mazurze, gdy przyszło do wyboru mężczyzn przez tancerki, piękna panna Balbina śmiało bardzo sobie postąpiła, zapraszając samego gospodarza, który nawet nie tancował. Atanazy pośpieszył grzecznie przetańczyć z nią figurę, ukłonił się i zniknął.
Piotrowa sama nie wiedziała, czy miała krok ten zganić, czy pochwalić. Pobiegła natychmiast do wychowanki, zapytując, co to znaczyć miało.
— Nic, — odpowiedziało dziewcze. — Kogóż wybrać miałam, kiedy ja tu nie znam nikogo?
Gospodarz zniknął, i bratowa nie miała już sposobności przekonania się, czy wybór na nim uczynił jakie wrażenie.
Niezwykła piękność młodego dziewczęcia zwracała na nią oczy wszystkich. Sypały się pytania do uszu pani Piotrowej, która wedle przyjętej formuły odpowiadała, że Balbisia jest sierotą, bardzo zacnych rodziców dziecięciem i bogatą dziedziczką, na którą czekało pół miliona.
Ten olbrzymi posag oczywiście dodał jeszcze wdzięku pannie Balbinie, i wszyscy młodzieńcy rozkochali się w pięknej Krakowiance.
Sam tylko p. Atanazy pozostał obojętnym.
Zabawa tak była urządzona dawnym obyczajem, że się skończyła aż na białym mazurze dnia następnego, gdy wszyscy byli pomęczeni śmiertelnie, a panie dwa razy zmieniały trzewiki.
Ranek prześliczny powitała muzyka, znużona ostatnim tańcem, po którym landary, kocze, bryki i bryczki na wsze strony rozjeżdżać się zaczęły, uwożąc gości, tak zmęczonych, iż wszyscy prawie pospali się w powozach.
Mała garstka najpoufalszych przyjaciół Atanazego pozostała zaproszona na dzień następny, a tymczasem na kawę i odpoczynek do oficyny.
Znalazł się tu i niezmordowany pan Piotr, który, jak dwudziestokilkoletni młodzieniec cudów przez noc całą dokazywał. Unoszono się nad jego czysto polską naturą. Pił bowiem przez całą noc, ze wszystkimi, gadał, śpiewał, tańcował nawet, ze starymi rozprawiał o najważniejszych kwestyach żywotnych, z młodymi o kobietach, z kobietami o miłości i małżeństwie, nieokazując ani znużenia, ani znudzenia.
Uwielbiano w nim tę uniwersalność, tę krzepką żywotność, ten umysł rozbudzony i wesołość, niczem niezamąconą.
Nie spytał go nikt, jak użył tych istotnie wielkich i cennych darów bożych.
Dla wszystkich przytomność umysłu, łatwość wysłowienia, bogactwo idei, zapożyczonych, pozszywanych, poprzystrajanych zręcznie, czyniło go znakomitym człowiekiem. Winą było losu tego, który nas prześladuje, iż go nie postawił w możności zużytkowania sił, które posiadał.
— Znać w nim syna bohatera naszego, — szeptali niektórzy. — Nie ujmując panu Atanazemu, któremu niezbywa na wielkich przymiotach, różnica między nimi wielka... młodszy jest słabem odbiciem pierwszego.
Atanazy, który się wstydził tego Piotra, w porównaniu do niego utracił. Było to zdanie ogólne, chociaż wyrażało się mniej dobitnie; przyznawano Atanazemu więcej elegancyi i ogłady, ale właśnie rubaszność Piotra za serce chwytała.
Dla wielu rozgłoszona pobożność gorąca przemawiała też za nim.
O godzinie ósmej, gdy wyszła msza w kaplicy, przez wędrownego Bernardyna odprawić się mająca, (na którą zaledwie parę osób pośpieszyło) Piotr, jak stał, na nią poszedł, ukląkł na twardych cegłach i słuchał jej na kolanach, bijąc się tak w piersi i tak głośno odmawiając modlitwy, iż wszyscy tem zbudowani zostali.
Dopełniło to jego charakterystyki i zakupiło mu serca.
— Kość z kości naszych — powtarzał ze łzami w oczach stary Strabada. — Tacy dawniej byli wszyscy, i lepiej naówczas się działo.
Nikt nie miał potem za złe kochanemu Piotrowi, gdy, spotkawszy się z piołunówką, postawioną dla amatorów, wychylił jej dobre pół szklanki, siadł na kanapie i, podparłszy się na ręku, usnął tak twardo, że, niebudząc się mimo gwaru i wrzawy, spał tak do południa.
Atanazy blady i zmęczony stał nad nim, gdy otworzył oczy.
— Która godzina? — zapytał, przecierając je.
— Południe, — odparł brat.
Atanazy wstał tak żwawo, jakby go poruszyła sprężyna.
— Widzisz, kochany bracie, — odezwał się, muskając wąsa, potarganego i polanego piołunówką, która się przypomniała rozbudzonemu. —Widzisz, nie zrobiliśmy ci wstydu... Moja Honorka trzymała się dzielnie, a ja starałem okazać godnym ojca i brata...
Skrzywił się Atanazy i nic nie odpowiedział.
— Teraz, — dodał gość, — powinienbym kazać zaprzęgać i uwolnić cię od najazdu, ale kobiety słabe spocząć muszą...
— A ty zapominasz, iż masz zaproszenie od sąsiadów moich, z którymi porobiłeś znajomości rzekł Atanazy chłodno.
— Boję się twej gościnności nadużywać, — odpowiedział Piotr, ziewając, przeciągając się i spoglądając w koło, czy gdzie piołunówki nie zobaczy, aby się po śnie nią rozbudził, ale taca z wódką i przekąskami była już zabrana. — Bądź pewnym, — dodał, — że nie będę ci ciężarem ani na jedną chwilę dłużej, niż konieczność i przyzwoitość wymagają.
Atanazy zbliżył się do niego, zmieszany nieco.
— Proszę cię, nie rób ze mną ceremonii, — odezwał się, — i nie bierz mi za złe, jeżelim się albo źle wyraził, lub podał w podejrzenie o niegościnność. Jesteśmy braćmi, wiele sobie wybaczać należy.
Podał rękę, którą Piotr z lekka uścisnął; potem skinął głową i pośpieszył do żony.
Piotrowej dzień wczorajszy, pełen wrażeń, sen odebrał. Ubierała się już i wybierała dla Balbisi ubranie.
Trochę zmęczona piękna panienka na wszystkie pytania, tyczące się dnia i nocy, spędzonych wśród nieznanego towarzystwa, odpowiadała bardzo krótko... tak że wnieść z odpowiedzi było trudno, czy była uradowaną, zmęczoną, czy niezadowoloną. Przeglądała się czasem w zwierciadle i chodziła zadumana.
Pani Piotrowa zagadnęła ją poufale w ten sposób, aby się dowiedzieć mogła coś o gospodarzu, domu, życiu wiejskiem, — ale dziewcze tak się plątało, iż z jej słów niejasnych nic wydobyć niebyło można.
Dzień ten cały po męczącej zabawie wczorajszej upłynął na rozmowach i spoczynku. Atanazy tylko nie próżnował, gorliwie spełniając rolę swą gospodarza. Piotr siedział drzemiący, bo się wyczerpał i znużył.
Przyjaciele Atanazego, pozostali w mniejszem kółku, ciągnęli dalej wczoraj zagajone sprawy dobra ogólnego i plany postępowania w przyszłości.
Zgodzili się na to wszyscy, że bardzo wiele było do zrobienia; że rolnictwo podnieść należało i zastosować do potrzeb i wymagań wieku; pomagać do rozwinięcia krajowego przemysłu, i część handlu wziąć w ręce spójek... aby nie zależeć od nikogo...
Atanazy był niewyczerpany w pomysłach... w poglądach, a szczególniej w wynajdywaniu wszystkich przeszkód, które urzeczywistnienie hamować mogły. Nikt nad niego bardziej nie był przewidującym.
Podniesiono i sprawę taniego kredytu, i brak kapitałów, i środki, jakichby użyć należało dla stworzenia pierwszego, dla wydobycia drugich z ukrycia, dla nakłonienia ogółu, aby się nie uchylał od współdziałania.
Wszystko to przy kieliszkach w kancelaryi Atanazego głośno i wrzawliwie roztrząsano, a Piotr, zajrzawszy tu na chwilę tylko i pomruczawszy, zostawił bratu plac wolny do popisu, oświadczając, że za mało zna miejscowe stosunki, aby mógł o nich sądzić.
Po wyjściu jego naturalnie ten i ów zapytał Atanazego o tego świeżo zjawionego brata, wywołując odpowiedzi dwuznaczne, z których i pochwałę, i ubolewanie wydobyć było można. Absynt nawet został napomknięty... Młodzież właśnie dopytywała o Balbinę, — ale o tej nie mógł Atanazy dać żadnego objaśnienia.
Zgodzono się na to, że była nadzwyczaj piękną... pytano, czy w istocie była bogatą, — o czem gospodarz nie wiedział na pewno... upewniono się wreszcie, iz pochodziła z rodziny mieszczańskiej.
— E! co to, mospanie, — odparł wąsaty pan Bolesław, — mieszczanka krakowska taka u nas zawsze była dobra, jak i szlachcianka... A ileż to naszych familii szlacheckich wyszło z krakowskiego magistratu... dosyć zajrzeć do Paprockiego... Byle miała grosiwo, a była urodziwą!
Śmiechami potwierdzono ten aksyomat, powszechną zgodą przyjęty.
— To nie ulega najmniejszej wątpliwości, — dodał pan Bolesław, — że bratowa przywiozła tę kuzynkę nie dla kogo innego, tylko dla kochanego szwagierka...
— Mogę zaręczyć wam, że ani jej piękność, ani posag bynajmniej mnie nie wabią, i nikomu nie zapieram drogi... — żywo odrzekł Atanazy.
— Miałożby być prawdą, co głoszą, — przerwał złośliwy sąsiad, — iż nasz kochany gospodarz w Wiedniu jakąś amuretkę napytał?
— A toż zkąd wiesz! — zagadnął zdumiony Atanazy. — Ja!..
Bolesław śmiał się.
— Widzisz, kochany Atanazy, — rzekł, stając przed nim, — na wsi wszystko się wie... Nudzimy się i nawzajem szpiegujemy. Pocztmajster rozgłasza, że odbierasz to z Wiednia, to ze Lwowa liściki, kobiecym charakterem adresowane...
Zarumienił się p. Atanazy.
— Tak jest, tylko ze nie od obcej osoby, ale należącej do familii, — odezwał się tajemniczo Atanazy, niechcąc jaśniej tłómaczyć.
Pani Narcyza przyszła mu na myśl... i teraz dopiero jakoś jaśniej przejrzał w tem, że może wdowa niemogąc się wydać za hofrata, zawiązała z nim stosunki... Ruszył ramionami. Polowano więc na niego ze wszystkich stron... a on!..
Późnym wieczorem reszta gości się rozjechała, nieuniknione sam na sam z p. Piotrem i Piotrową stawało przed oczyma. Atanazy się ich rad był pozbyć, ale kilka wizyt odbyć musieli i zjeść parę obiadów.
Od dnia tego, w którym Piotr zdobył sobie przy kieliszkach świetnem wystąpieniem prawa obywatelskie i rodzaj popularności, — brat wcale inaczej zmuszony był się z nim obchodzić.
Nie posądzał dotąd, aby w człowieku tym, nałogiem zniszczonym, zużytym życiem, tyle pozostało energii i siły.
Jednego dnia pozostali sami panowie bracia; Piotr postanowił przyjść w pomoc zonie... W chwili, gdy się może najmniej tego spodziewał Atanazy, przystąpił do niego.
— Bardzo miałem na sercu, — rzekł, — że ci część ojcowizny, można powiedzieć, wydarłem, żem ci się narzucił z braterstwem, ale każdy się rachuje, jak umie i może... Żona moja, prostoduszna, ale poczciwa kobiecina, chciała ci się za ocalenie moje wypłacić. Znalazła piękną dziewczynę, młodą i z guldenami, i przywiozła ci ją nawet do domu, gdyś się do niej pofatygować nie chciał... Co ty mówisz o Balbisi?
Zagadnięty tak Atanazy pobladł i nadzwyczaj poważną miną się nasrożył.
— Nieskończenie jestem wdzięczen za tę troskliwość o mój los pani bratowej, — odparł z ironią pewną, — ale, kochany Piotrze, ja się żenić nie myślę, za posagiem nie ubiegam, a piękność największa, gdy mi nie jest sympatyczną...
— Balbisia ci nie jest sympatyczną? — zapytał Piotr również ironicznie.
— Nie mówię tego, ale, niemyśląc się żenić...
— Seryo? — podchwycił Piotr.
— Dotąd wcale o tem nie myślałem, — począł Atanazy. — Interesa moje wymagają całkowitego im poświęcenia. Mogłeś się przekonać wczoraj, że mam zaufanie współobywateli; wkładają na mnie obowiązki wielkie. Odrzucić ich nie mogę... Chcą, abym osnuł plan założenia domu rolników, mówią o banku kredytu rolniczego... tyle rzeczy do zrobienia...
— Sądzisz, że tylko nieżonaci temi sprawami się zająć mogą! — spytał Piotr. — Celibat więc, jak dla kapłanów?..
Atanazy, czując w tem sarkazm, nie odpowiedział...
— Jakże ci się podobała Balbisia? — dodał przynaglająco Piotr, patrząc mu w oczy.
— Prześliczny obrazek! — rzekł Atanazy, — ale jakże ty chcesz, abym ja po kilkogodzinnej znajomości coś więcej powiedział?
Piotr pochylił głowę i — zmienił rozmowę. Następnych dni do kilku domów proszeni państwo Piotrostwo i Balbisia — w towarzystwie Atanazego jechać musieli. Zbliżenie się do pięknego dziewczęcia nie wywarło jakoś wrażenia na Atanazym. Był bardzo grzecznym, ale unikał wszystkiego, co go mogło spoufalić, i Piotrowej przy pierwszej sposobności powtórzył, iż się żenić nie myśli.
Z nadzwyczajnem zdumieniem p. Piotrowa przekonywała się, że rachuba na piękność Balbisi i rozkochanie pana brata była zupełnie chybioną.
— Ale to nie może być! — mówiła mężowi. — On się już gdzieś kochać musi, boby nie mógł być dla takiej śliczności obojętnym. Młody człowiek! a gdzież on znajdzie taką drugą? Balbisię wypytywałam ostrożnie, Atanazy się jej podobał...
— —Znajdziesz takich dużo! — rzekł Piotr. — Ja znam naszą naturę, — trzeba temu dać pokój. Nas gdy kto chce żenić, trzeba, aby nam zabronił, a ułatwiając nic niewskóra. We krwi ma opozycyę... Smakuje nam tylko to, co zakazane i do zdobycia trudne...
Pani Piotrowa tego nie zrozumiała. Musiał jej powtórzyć i tłómaczyć, ale nie przekonał. Powiedziała sobie w duchu: — Bredzi.
— Atanazy w istocie byłby się może posunął do panny, posag mu się uśmiechał, twarzyczka podobała, ale z ręki tej bratowej za protekcyą brata tego nic w świecie by mu nie smakowało. Chciał się uwolnić od nich, nie zbliżać.
Stosunki Atanazego powoływały go do sfer wyższych, zdawało mu się, że imie ojca, jego sława — wymagały, aby się starał posuwać wyżej koligacyami, a nie poświęcał dla pieniędzy. Ożenienie z Balbisią zamknęłoby go w ciasnem kółku ludzi i rodziny, która żadnego nie miała znaczenia.
Daleko więcej uśmiechało mu się zawiązanie stosunków z panią baronową Drejfuss, która miała znajomości w arystokracyi kosmopolitycznej wiedeńskiej i mogła popchnąć go wysoko... Nie przypuszczał jeszcze, aby się z nią mógł ożenić, nie przewidywał, ażeby opanowała go i chciała się nim posłużyć do czego innego oprócz wpływania na hofrata... ale mu pochlebiały listy, zasięganie jego rady, a nawet plotki wiedeńskie i galicyjskie, któremi bileciki swe krasiła, — nastając na niego, że powinien wieś porzucić i więcej się rozpatrzeć na wielkim świecie, do którego był stworzony.
Na myśl mu nieprzyszło, gdy czytał te nalegania, że taż sama kobieta hofrata Ksawerego wyciągała innemi argumentami na wieś, a jego ze wsi na szerszą popychała widownię. Miłość własna połechtana ciągnęła go ku niej.
Kilka dni się wynudziwszy z panią Piotrową i Balbisią, z którą, jakby z niedorosłą dzieweczką się obchodził, Atanazy pożegnał brata, odjeżdżającego do Wielkopolski... i odetchnął swobodniej.
Piotrostwo jednak oboje zapowiedzieli mu się z powrotem, obiecując wstąpić po drodze. Musiał im za to podziękować.
Po odjeździe — Atanazy w początku brał się do bliższego rozpatrzenia w projektach, które były roztrząsane i powierzone mu zostały przez współobywateli, ale dziwny jakiś traf nic mu rozpocząć nie dozwalał.
Zasiadał zrana z cygarem do nagromadzonego materyału, rozpoczynał czytanie, następowało ziewanie, znużenie, nawała myśli innego rodzaju, potem jakaś rozrywka lub interes zbijał z drogi, i Atanazy wmawiał w siebie, że praca jego była próżną, bo poczciwi ludziska póki obgadywano rzecz, byli gotowi zawsze, ale, gdy szło o pieniądze, wymykali się pod rozmaitemi pozorami. Zresztą projektów gotowych i opracowanych znajdowało się mnóstwo, szło tylko o przyjęcie ich i początki wykonania...
W ciągu kilku tygodni siadając tak i porzucając robotę, mieniając ją, Atanazy nic nie zrobił, zmęczył się i papiery włożył do komody. Mnóstwo drobnych przeszkód mogło mu posłużyć, — nie miał ochoty... Na wyczerpanego już i zobojętniałego trafił jednego dnia przybywający pułkownik Ratmański.
Była to powaga w obywatelstwie, człowiek, powszechnie szanowany, i jeden z tych, którzy mówili najmniej, a pracę dla ogółu zaczynali od siebie. Atanazy okazywał mu zawsze największy szacunek i synowskie przywiązanie.
Wyszedł więc powitać w ganku tak rzadkiego i miłego gościa.
— Po drodze wstąpiłem do was, panie Atanazy, — rzekł, wchodząc do salonu, pułkownik. — Cóż tam się dzieje z naszemi projektami? Mówiono mi, żeś się podjął je zredagować?
Zarumienił się pan Atanazy.
— W istocie, — odparł, — rozpocząłem właśnie, ale niepodobna nic zrobić, niemając materyałów. Statystycznych danych braknie, od nikogo się ich doprosić niepodobna!
Załamał ręce. Pułkownik siadł.
— Jestem prawdziwie w rozpaczy, — ciągnął dalej, — ale u nas... u nas wszystko do pracy tak mało przygotowane...
— Mnie się zdawało, — przerwał Ratmański, — iż wszyscy z ochotą by się do niej wzięli, byle kto z rozumną wystąpił inicyatywą...
— Na każdym kroku nieskończone trudności, — gorąco mówił Atanazy, usiłując się uniewinnić. — Ludzie nieusposobieni, zgóry się wszyscy tlómaczą, że pieniędzy niema, a tu bez pieniędzy nic się począć nawet nie da... Człowiek, widząc to usposobienie, traci odwagę i ochotę...
— Właśnie o to idzie, abyś ty, panie Atanazy, dając dobry przykład, — rzekł Ratmański, — wyprowadził nas z tej bezczynności i nieporadności. Narzekanie nic nie pomoże, należy coś rozpocząć, róbmy, choć coś małego, ale poczynajmy...
Atanazy zapytał: — Od czego? — i natychmiast puścił się w dowodzenia, jaknajbardziej przekonywające, że począć niebyło sposobu. Wszystek grzech zrzucał na innych. On, — on gotów był służyć ogółowi, ale ten ogół... ten ogół. I tu następowała czarna charakterystyka ogółu.
Pułkownik słuchał, już zrezygnowany i milczący.
Atanazy próbował po kilkakroć rozmowę tę utrapioną zwichnąć i na coś innego wprowadzić, odciągając uwagę pułkownika, ale stary był uparty i powracał do pierwszego zadania:
— Cóż będziemy robili? od czego poczniemy?
Gospodarz nie widział innego wyjścia nad zjazd obywatelski, — gotów był główniejszych zaprosić do siebie, — i znowu naradę, a wkońcu postanowienie nieodwołalne wzięcia się do czynu.
Z godzinę może trwało to narzekanie i ubolewania; — pułkownikowi, gdy słuchał go, pot wystąpił na czoło, i wkońcu gość zamilkł, zwątpiwszy.
Niebyło więc sposobu; — Atanazy doskonale wiedział, czego brakło, co szwankowało, czego było potrzeba, — ale, jak sobie miano radzić, — nie mógł wyrokować, bo stan społeczeństwa czynił je bezsilnem.
— Wiesz waćpan, co? — odezwał się wreszcie pułkownik, — nie odwołujmy się już do ogółu. Kilku ludzi dobrej woli, złóżmy kapitał, zakładajmy, czego nam najpilniej potrzeba. Mam leżących sto tysięcy rubli, — ofiaruję je na rozpoczęcie towarzystwa wzajemnych ubezpieczeń. Wzór do statutów gotowy... Masz się czem przyłożyć do tego?
— Ja? chyba tylko sercem całem! — odparł Atanazy. — Pieniędzy nie mam wiele... Brat Piotr, upominając się o swoją schedę, zubożył mnie... W dyrekcyi, gdybym mógł być użytecznym... z największą chęcią...
— Poszukajże naprzód kapitału, bo mój nie starczy, — odezwał się, wstając, pułkownik.
Wszystko się na tem rozchwiało.
— Przy herbacie, na którą Atanazy gościa pożądanego zatrzymał, znowu się szeroko rozgadał o kraju, o jego słabościach. o nałogach, o nieporadności, o egoizmie, i na tem skończyło się posiedzenie.
— Ratmański wkońcu nie odzywał się już ani łowem, nie przeczył, — bo najlepszy dowód, popierający krytykę, miał przed sobą. — Uśmiechał się i wzdychał... Wkrótce potem rozeszła się wieść po sąsiedztwie, iż p. Atanazy byłby kraj nieochybnie zbawił, gdyby go tylko słuchać chciano, ale nikt mu ręki podać nie śmiał... Atanazy zyskał nową aureolę. Na starych ludzi, jak pułkownik i komornik, składano, że hamowali wszystko bojaźliwością swą, wahaniem, ostygnięciem.
Koniec końcem w październiku były imieniny jednego ze znaczniejszych obywateli; tam się miano naradzić jeszcze, czyby się co zrobić nie dało...


P. Piotr powracał z Wielkopolski, nadzwyczaj podróżą swą oczarowany. Mówił każdemu, kto chciał słuchać, że tu dopiero znalazł ludzi, prawdziwie wykształconych, a zarazem głęboko przejętych zasadami religijnemi o nimi można było mówić i oświecić się z istotnem położeniu. Zapewnił zarazem, że się przekonał, iż na teraz nie było nic do czynienia-oprócz protestowania i manifestowania czci dla przeszłości...
— Ręce mamy związane, — dodawał, — ale język swobodny.. To nasza broń jedyna.
Równie jak p. Atanazy, Piotr wielką wagę przywiązywał do słowa i nauczył się niem władać doskonale.
Określał położenie, jak niemożna lepiej, wady społeczne widział, jak na dłoni, ale ratunku nie znajdował, chyba w głębokiej wierze w Opatrzność, sprawiedliwość i cierpliwe wyczekiwanie.. Różnicę poglądów między braćmi sprawiało to, że p. Piotr się modlił głośniej i całował księży po rękach, a Atanazy, chociaż nie zaniedbywał kościoła i spełniał obowiązki religijne, czytywał ekonomistów, których mało rozumiał, borykał się z socyologią, miał zapas bogatszy wyrazów nowych i określeń i starał się pogodzić postęp z konserwatyzmem, na co miał receptę, której nikomu wyjawić nie chciał.
Piotr zachwycony był krajem, który teraz poznał bliżej, odwiedzając krewnych matki, szczególniej dla jego wyrozumiałości na słabostki ludzkie. Tu nieodpychano nikogo, ani zbankrutowanych niebardzo czysto właścicieli ziemi, ani tych co majątki puścili w karty, ani przywłaszczycieli publicznego grosza, ani innych biedaków, którzy w ciągu życia ulegli namiętnościom. Szło tylko o to, aby okazali skruchę i spełniali pokutę... a nadewszystko aby na zewnątrz nosili na sobie wszelkie oznaki religijnego usposobienia... Tym wszystko było przebaczonem...
Wypadło tak jakoś, że w czasie pobytu państwa Piotrostwa pomimo bardzo ciężkich czasów bawiono się doskonale. Zapraszani z pałacu do pałacu oboje państwo oglądali wspaniałe rezydencye, rozległe parki, ogromne oranżerye i prześliczne urządzenia domów obywatelskich, które z niepojętą sztuką utrzymywały się na stopie zbytkownej, wytwornej, chociaż długi, na nich ciążące, dawno je pochłonąć były powinny. W każdym z tych pańskich domów, pełnym wspomnień z lepszych czasów, niezbywało na niczem, co życie uprzyjemnić mogło, pomimo najopłakańszego stanu interesów. Sześciokonne landary, karety, którym blasku dodawał strzelec na koźle — w kapeluszu, okrytym piórami, w sukni, galonami ozłoconej, konie wielkiej krwi, tualety kosztowne z zagranicy niezmiernie się podobały p. Piotrowej, która teraz z mężem obrachowywała, jakim sposobem ludzie, mniej od nich majętni, mogli posiadać to wszystko i, zagrożeni ruiną, w kłamanych dostatkach pędzić życie.
— Moja kochana, — mówił Piotr, — to jest sztuka, której ty, lękam się bardzo, nigdy nauczyć się nie potrafisz, bo ty zawsze pytasz: „Z czego ja to zapłacę?“ i nie rozumiesz długów. Społeczeństwo potrzebuje być w oczach obcych ludzi, naprzykład Niemców, świetnie reprezentowanem, niechże arystokracyi nie wyrzuca na oczy długów, szachrajstw, majątkowych, nadużycia wiary publicznej, bo tylko tym sposobem biedna arystokracya na stanowisku swem utrzymać się potrafi. Za to się płaci stokrotnie, okazując, żeśmy nie zbankrutowali, że żyjemy po staremu, po pańsku i nie myślimy o oszczędności, bo ona nie odpowiada misyi naszej. Zakładają się towarzystwa, zawiązują banki, bierze się pieniądze cudze i traci na siebie, ale to są konieczności, do których zmusza nas położenie... force majeure. Inaczej Niemcy by nas w kaszy zjedli dawno. Szlachta musi być butną i nie schodzić z tej wyżyny, na jakiej stała.
Piotrowa nie rozumiała nic, ale głową kiwała.
Wyjeżdżała ztąd upojona, przejęta, pełna wdzięczności. W trzech domach, pokrewnych Piotra, musieli, trafiwszy na godzinę subbasty, przyjść w pomoc kapitałem p. Piotrowej i Balbisi, ratując ziemię, nie ludzi. Noszono ich na rękach, dopóki nie zapewnili pieniędzy; natychmiast po ich otrzymaniu obojętnieli ci, co je otrzymali. Piotr pomimo to był uszczęśliwiony, i mógł ratować, czemś się pochwalić i pieniędzmi spłacić dług społeczeństwu. Dodało mu to powagi i ufności w siebie; p. Piotrowa, skromna i bojaźliwa, podniosła się także na duchu. Balbisi w księztwie powodziło się równie szczęśliwie; mało kto pytał tu o jej pochodzenie, wszyscy o posag, o którym dowiedziawszy się, świetną bardzo zapewniano jej przyszłość.
Kręciła się około niej młodzież, zabiegając, starając się przypodobać; Balbisia przyjmowała hołdy, ale sercem, tak spokojnem, twarzyczką, tak obojętną, milczeniem, tak znaczącem, że nikomu nie dała nadziei, aby go mad innych przeniosła.
Opuścili wszyscy księztwo, oczarowani, chociaż na odjezdnem, gdy z nich skorzystano, o ile się tylko dało, pożyczając pieniędzy, zapraszając do udziału we wszystkich, a licznych, przedsiebierstwach, które po trzy od sta w szczęśliwszych przynosiły latach, znacznie dla nich ostygło spółczucie.
Piotr obiecywał sobie namówić żonę, aby się przenieśli ze wszystkiem, co mieli, do księztwa. Tu mu łatwo było przez stosunki krewnych matki powrócić do tej sfery, do której go krew i instynkta jej ciągnęły. Zwalawszy się nędzą i życiem awantarniczem, tem mocniej pragnął teraz podnieść się i na nowo uszlachcić. W czasie pobytu w księztwie nawet nabył jeszcze więcej buty i zmienił jej charakter.
Jedna go tylko rzecz tu raziła. W ciągu życia, które nim rzucało nielitościwie, najmniej się w Niemczech obracał i z Niemcami miał do czynienia; nie lubił ich, razili go. W księztwie, chociaż miłości dla nich niemiano, uczuł Piotr, jak ono było przesiąkłe niemczyzną. Mówiono po polsku, ale myśli były niemieckie; w obyczaj, w wyrażenia, w strój, w ruchy i fizyognomię powciskały się wpływy i infiltracye niewidoczne. W rozmowie żywszej trafiało się nieraz, że komu zabrakło wyrazu, i wstawiał gotowy na miejsce jego germanizm. Mnóstwo rzeczy polskich nazywano po niemiecku, wiele nienaszych przyswojono sobie i zwyczajów, nie wiedząc już, że zostały zapożyczone. Niemodlono się jeszcze po niemiecku, ale przeklinano chętnie i łajano w tym języku. Wpływ ten, jak niewidomy proch kosmiczny, osiadał tu na wszystkiem, a najsmutniej czuć go było we zwrotach myśli, w sądach o wypadkach, w pojęciu życia i stosunków między ludźmi. Dlaczego pod panowaniem Austryi ten sam germanizm nie miał tak przeistaczających własności, i, choć się czuć dawał, ścierano go tam łatwo, — było tajemnicą siły. Panowała ona, niewdzierając się do wnętrza, gdy tu miała piorunową moc elektryczności, która przebija skórę i niszczy, czego przyswoić nie może, a wyzywa do walki, czego pożyć odrazu nie zdoła.
Piotr nie zastanawiał się nad tem głęboko, ale wiedział, że tu z małym szafunkiem siły rzeczywistej hałasu może narobić wiele około siebie.
W czasie pobytu państwa Piotrostwa druga niespodzianka spotkała pana Atanazego: pod pozorem nader małego znaczenia dnia jednego przysłała pani baronowa Narcyza dowiedzieć się o niego, oznajmiając, że go na chwileczkę odwiedzi.
Było w tem coś tak pochlebiającego Atanazemu, którego powiernikiem i sprzymierzeńcem czyniła piękna baronowa, że on sam wyjechał na jej spotkanie, przywiózł ją do siebie, przyjął uroczyście, i drugi już dzień gościła u niego, gdy nadjechali Piotr z żoną i panną Balbiną.
Ze wszystkich tych obcych sobie niedawno ludzi, których tu traf zgromadził, biorąc na uwagę jednostki, baronowa Narcyza, była najsilniejszą praktycznie, najzręczniejszą, najlepiej znającą te sprężyny, któremi się ludzie, jak maryonetki, poruszać dają wedle myśli impresarya. Atanazy miał się za potężnego ale takim nie był, bo z niego życie upływało czczemi słowy. Piotr zużyty był i złamany, a pani Hortensyi i Balbiny liczyć niema potrzeby.
Nim Piotrostwo przyjechali, wspominał o nich Atanazy tylko krótko i z ubolewaniem, że mu ciążyli, niewymieniwszy nawet panny Balbiny; dopiero gdy landara stanęła u ganku, a baronowa policzyła wszystkich ciekawemi oczyma, zapytała Atanazego tak o tych gości, jakby przed komedyą chciała wiedzieć o osobach, które grać w niej będą rolę. Niepotrzebowała żadnego komentarza, kilka ruchów, słów, zapytań i odpowiedzi Piotrowej było dostateczne Narcyzie do uklasyfikowania jej. Spojrzenie na Balbisię starczyło, aby ją poznać. Piotra odmalował jej brat, i tego dla niej było dosyć. Obracała się między nimi w parę godzin potem z zupełnem bezpieczeństwem i swobodą, u Atanazego będąc już, jak w domu.
Piotr ją nieco intrygował, chociaż się go domyślała. Balbisi obecność tłómaczyła się dla niej tem, że Atanazy, śmiejąc się, podszepnął o posagu.
— Jaki był istotny powód przybycia p. baronowej do Atanazego na wieś, — nie łatwo było dojść, choć niby przyjechała się go radzić, jak ma postępować z Ksawerym... Podług niej hofrat był na pół już nakłoniony da porzucenia służby i wywędrowania na wieś. Pochlebiało Atanazemu, że ona go się radzić chciała i wierzył w to, że istotnie ją sprowadziła potrzeba radzenia się ale naprawdę; Narcyza chciała się upewnić, że nad Atanazym zdobyła moc i mogła nim kierować, właśnie dlatego, iż on stał w odwodzie, a Ksawery jeszcze był bardzo wątpliwy. Obecność Balbisi nie była jej przyjemną, ale uczynić ją śmieszną w oczach Atanazego zdawało się bardzo łatwem.
Pierwszy wieczór był wielce ożywiony. Piotr, wypocząwszy przez drogę, mając obfity materyał we wspomnieniach o księztwie, rozpowiadał szeroko o położenia jego i porównywał do Kongresówki i Galicyi.
Pani Narcyza, która nie gardziła najmniejszą zdobyczą i nawet Piotra sobie podbić chciała, dopomagała mu, zajmowała się nim, tak ze zazdrość obudziła w milczącej i nieśmiałej Piotrowej, która, zacisnąwszy usta, grubijańsko w duchu powtarzała: — A to wyszczekana!
Atanazy, niemogący się niczem popisać, milczał kwaśny, dworując około baronowej, która poufałego z nim stosunku obejściem się swem dowodziła aż do zbytku.
Mająca nazajutrz wyjeżdżać Narcyza dała się uprosić, aby pozostała dzień jeszcze. Piotrostwo odpoczywali. Gdy się towarzystwo na spoczynek rozchodziło, Piotr, ciekawy dowiedzieć się czegoś więcej o baronowej, pozostał z bratem, na to zapytanie przygotowanym.
— Cóż to za baronowa do ciebie z wizytami przyjeżdża? — zapytała. — Kuzyna, — powiadasz, — tego brata, który nas znać nie chce? Hę! Mów mi prawde, ja ci w niczem nie przeszkodzę, myślisz się z nią żenić? hę! ale to baba kuta, ona cię zawojuje.
Ruszając ramionami, Atanazy odparł szydersko:
— Przenikliwy jesteś, panie Piotrze! Ani mi się śniło pomyśleć o baronowej. Ona się stara o hofrata, a mnie sobie wybrała za konsyliarza, choć ja jej dopomódz nie umiem. Kobieta biedna.
— Piotr się roześmiał.
— Ona was obu, i hofrata, i ciebie, sprzeda, tak że wy o tem wiedzieć nie będziecie. Biedna! Za kogóż ty mnie masz, żebym temu uwierzył? Nie jesteś tak naiwny, abyś sądził, że ona ciebie do pomocy potrzebować może.
— Przepraszam cię. — wtrącił obrażony Atanazy, — ja się też czasem na co komu przydać potrafię.
— Nie gniewaj się, rzekł Piotr zimno. Ma baronowa majątek?
— Pensyę po mężu, — odparł krótko Atanazy.
— Przystojna, dowcipna, zabawna i niegłupia, — winszuję ci, — dodał Piotr, niebadając już dłużej.
W sypialni zastał żonę, mocno poruszoną. Baronowa Narcyza ze swem szczebiotaniem, ruchawością, rozkazującemi tonami, mieszaniem się do wszystkiego wcale się jej nie podobała.
— To dopiero sroczka! zawołała, zobaczywszy męża u progu. — Atanazy żeby u siebie takie kobiety przyjmował... Cóż to znaczyć!
— Przecież kuzynka naszego brata, wdowa, niema W tem nic złego, — rzekł Piotr.
— Bezwstydna kokieta, a język, a miny! — poczęła Fiotrowa. — Gdybym wiedziała, że ją tu zastanę, wolałabym była nie zajeżdżać. I ten Atanazy na Balbisię żeby spojrzał, a dla niej był z takiemi atencyami...
Piotr śmiał się. Pozwolił żonie się wygadać, na przekór jej chwalił baronową, aż rozweselony spać się położył.
— Dzień następujący był tylko rozwinięciem tego, co się poprzedzającego rozpoczęło. — Piotra zawojowała pani Narcyza zupełnie, wynosił ją i wychwalał, ale doskonale zarazem oceniał charakter. Bawiło go to, że Atanazego, który tak wiele o sobie trzymał, miała niezawodnie opanować i wydać się za niego. Był tego najpewniejszym.
Piotrowa, która pomimo grzeczności baronowej dość smutną grała tu rolę i niedała się jej pozyskać, mały biorąc udział w rozmowie, miała sposobność i czas przypatrywać się swej Balbisi i dostrzegła, że dziewcze ukradkiem rzucało wejrzenia częste na Atanazego, gdy on wcale się jej za to nie odwdzięczał. Ostatnim, a bardzo prostym środkiem pociągnięcia go do Balbisi było obudzenie zazdrości. Po obiedzie Piotrowa, na uboczu się znalazłszy z Atanazym, z uśmiechem mu szepnęła:
— Balbisię moją kochaną nienapróżno z sobą woziłam do księztwa. Hrabia M... znacz na familia, człowiek, jeszcze młody, majątek piękny, choć obdłużony, bo oni tam wszyscy w długach po uszy... formalnie mi się prawie oświadczył o nią. Wprawdzie mu nie dałam odpowiedzi, bo muszę z opiekunami pomówić, ale to rzecz tak, jak skończona... Partyę zrobi świetną i dobra im uratuje...
Atanazy począł się dopytywać o hrabiego Z pewnem zajęciem. Niebardzo mu może było żal panny, ale posag półmilionowy wyrwał z piersi westchnienie. Przydałby się bardzo i jego interesom.
Piotrowa po opisie osoby i rodziny hrabiów dodała:
— Jaka to szkoda, panie bracie, żeś ty się o Balbisię starać nie chciał... Daj Boże, abyś znalazł i tak piękną, i równie pobożną, ale o to dziś trudno.
Westchnęła. Atanazy powtórzył swoje:
— Ja się żenić nie myślę.
— Przez dnia resztę uważała potem Piotrowa, że gospodarz grzeczniejszym był i więcej zabiegającym około Balbisi. Dwa razy z nią rozpoczął rozmowę, której ona, nieśmiała i niewymowna wcale, prowadzić nie umiała; — zdawało się opiekunce, że gonił oczyma dziewcze, i zamiana wejrzeń trwała aż do wieczora...
Działo się to w skutku tego prawa ogólnego, któremu ludzie wszyscy podlegają: p. Atanazy zazdrosnym był, jaknajprostszy gbur; rachunek Piotrowej nie zawiódł.
Baronowa Narcyza chętnieby była przesiedziała tu Piotrostwo, ale ani czas, ani przyzwoitość na to nie dozwalała; musiała udawać, że się śpieszy, i odjechać bardzo rano... Piotrostwo odpoczywali...
Parę tych dni Atanazy spędził z nimi, starając się im siebie, majątek, gospodarstwo pokazać z jaknajlepszej i najwdzięczniejszej strony.
Nie we wszystkiem mógł Piotra zaspokoić, który umyślnie się okazywał zimnym, ale Piotrową zachwycał, jak zwykle. Obiecywała sobie, że, raz się osiedliwszy w Poznańskiem, będzie naśladowała brata i zasięgała rady jego. Krytyka mężowska ją oburzała...
Aż do wyjazdu — Atanazy ciągle był dla panny Balbiny z atencyami, jakich jej nie okazywał wprzódy. Cieszyła się niemi bratowa... ale napróżno słówka jakiego oczekiwała, któreby jej dało nadzieję...
Atanazy, wyzywany, nie oświadczył się... a co myślał, trudno było zgadnąć.
Piotrowa w rozmowie mu oświadczyła, że dla młodości Balbisi musi zwlec stanowcze o jej losie postanowienie. Na co jej los zawiązywać za wcześnie? Jeżeli hrabia ją kocha, powinien być stałym...
Po rozjechaniu się gości p. Atanazy powrócił do swego domowego życia... Właściwiejby powiedzieć było, że chciał wrócić, ale czuł, iż ono było zamącone, i dawny spokój trudny, do odzyskania... Drobne i na pozć mało znaczące okoliczności wniosły pod jego dach jakiś pierwiastek rozkładający. Nierad był z siebie, z nowych stosunków, z życia całego, a nawet z tej przyszłości, w której nie przewidywał już tych świetnych powodzeń, co wprzódy. Gniewał się na siebie, że się czuł słabym. Lękać się zaczynał baronównej; która, pod pozorem że go potrzebowała dla siebie, zyskała nad nim przewagę jakąś. Gniewał się, że czasem myślał o pięknej Balbisi, której pół miliona dozwoliłoby nietylko majątek oczyścić, ale go kupnem nowem powiększyć znacznie.
Ziemi cena szła w górę, należało się śpieszyć z jej nabyciem.
Stanowisko nawet dawne p. Atanazego było zachwiane. Jego wymowa i zręczne przelewanie myśli w różne formy nie miało już dawnego powodzenia i nie tak działało na przyjaciół. Pułkownik napędzał do czynu... a p. Atanazy znajdował, że lepiej było nic nie robić, niż jeden krok fałszywy uczynić...
Następowały właśnie wybory radców do towarzystwa kredytowego; tytuł ten dawał, bądź, co bądź, człowiekowi pewną wydatność. P. Atanazy postanowił stanąć w liczbie kandydatów.
Dzienniki podniosły właśnie kwestyę spółek rolników i roztrząsały ją teoretycznie... Mówiono o tem wiele. Atanazy, jak mu się zdawało, stndyował to zadanie, puścił się więc w polemikę i wysłał list do Gazety warszawskiej, która go z pochlebnym umieściła przypiskiem.
Starczyło to na odżywienie go chwilowe i rozbudzenie we współobywatelach sympatyi dla młodego a dzielnego pracownika na niwie ojczystej. Tymczasem jakiś anonim w innym dzienniku wpadł z szyderstwem na jego wnioski i cały wątły budynek zgruchotał.
List w obronie umieściła wprawdzie Gazeta warszawska, ale w nocie suchej oświadczyła, że dalszej polemice w łamach swych miejsca odmówić musi.
Atanazy wyszedł z tej walki złamany, podrażniony, gniewny prawie, — zarzekając się służenia niewdzięcznym. Na wyborach radców, on, niegdyś najpopularniejszy, wyrocznia współobywateli, otrzymał ilość głosów, tak małą, iż zaprzysiągł nigdy już nie występować w szranki. A że nieprzyjemne wypadki prawie zawsze idą kupą, — obok tego przyszła zaraza na bydło — i neurodzaj po złej zimie. Straty były dotkliwe, a co gorzej, narażona sława jego, jako gospodarza... Chwilowo nawet kredyt okazał się potrzebnym.
Do kogo się tu udać było?
— Nic w świecie draźnić go nie mogło więcej nad konieczność szukania pożyczki. Uciec się do lichwiarzy żydów, którzyby mogli zachować tajemnicę, — przyszło mu na myśl, ale... wstydził się tak poniżyć. Ze współobywateli Ratmański tylko był przy pieniądzach, ale przed nim należało się spowiadać ze stanu majątkowego, — i przyznać do wielu nieoględności. Groziło mu to utratą tak pracowicie zdobytej popularności.
Bijąc się z myślami, — przypomniał sobie Piotra? Właściwie on był przyczyną pierwszą tego zawikłania, dlaczegóżby nie miał zażądać pomocy, której p. Piotrowa chętnieby pewnie użyczyła. Od niej do posagu Balbisi krok był tylko. Dlaczegóżby nie miał się z ładnem dziewczęciem żenić?
Nosił się jeszcze z temi marzeniami, gdy list p. baronowej wezwał go pilno do Krakowa. Tu ona czekała na niego. Przyznawała mu się, że potrzebowała go trochę dla rozbudzenia zazdrości w Ksawerym, który na pół już był nakłonił się podać do dymisyi i z nią razem na wsi zamieszkać... Wzywała go, aby jej towarzyszył do Wiednia.
Atanazy, raz i drugi list odczytawszy, — zawahał się. Coś mu mówiło, że Narcyza się nim posługiwała, niezwierzając przed nim szczerze!..
Chciał odmówić, składając się chorobą, ale, przez noc wymęczywszy się różnemi przypuszczeniami, drugiego dnia pakować zaczął i wyjechał śpiesznie.
Drogę całą spędził, jak w febrze, niemogąc dojść do żadnego stałego postanowienia. Na dworcu kolei, wysiadając, przypadkiem się spotkał z p. Piotrem, który odprowadzał kogoś, wielce niepozornego, obdartego, jednego z dawnych towarzyszów zapewne, chcąc się go pozbyć z Krakowa.
Piotr, zobaczywszy go, poskoczył ku niemu z wielką zapalczywością.
— Nie dam ci jechać do hotelu, — zawołał, — żona by mi oczy wydrapała, bo mi to wymawia oddawna, że w naszym domu, gdzie jest kilka pokojów gościnnych, stanąć nie chcesz, jakbyś się nas wstydził... Musisz tym razem stanąć u mnie.
Atanazy się wymawiał napróżno; na ostatek, pomyślawszy, zgodził się na zaproszenie i pojechał na Sławkowską ulicę.
Odmalować radość p. Piotrowej z tego pożądanego gościa niepodobna. Uniesiona, szczęśliwa, wstrząsnęła na jego przyjęcie domem całym, gdy on, niewdzięczny, natychmiast się ubrawszy na prędce, zbiegł do Saskiego hotelu, w którym go Narcyza oczekiwała.
Nie przyznał się tylko przed bratem i bratową, dokąd tak pilno mu było...
Baronowa, wyciągnięta na szezlongu z romansem francuskim w ręku, na niego oczekiwała. Przyjęła go z największą uprzejmością, rozpromieniona i natychmiast zasiadła mu opowiadać wszystkie przejścia swe z panem Ksawerym...
Zajście jego z przeciwnikami, u góry stojącymi, nabrało takiego charakteru, że hofrat chciał krok zrobić ostatni: prosił o posłuchanie — i gdyby nie otrzymał sprawiedliwości, gotów był skwitować z urzędniczej karjery, wynieść się na wieś... stanąć w opozycyi... Zdawało mu się, że ta groźba... przechyli wagę na jego stronę... W tych dniach właśnie wszystko się miało rozstrzygnąć, ale hofrat się wahał, cofał, potrzeba było naledz na niego... Jutro musieli razem jechać do Wiednia...
Napróżno Atanazy starał się dowieść, że najmniejszego wpływu nie może mieć na brata, że się na nic nie przyda w Wiedniu. Chciała go mieć z sobą baronowa, aby okazać, że nie była samą i opuszczoną...
Łatwo przewidzieć, na czem się skończyło. P. baronowa wyszła zwycięsko. Atanazy towarzyszył jej do Wiednia. Cały wieczór zmuszony przesiedzieć z nią, dwa razy posyłany do telegrafu... ledwie późno zdołał się uwolnić, a gdy powrócił do Piotrostwa, znalazł ich, oczekujących do północy z wieczerzą...
Niezmierna grzeczność bratowej zamiast go ująć — zmęczyła i zniecierpliwiła, ale potrzeba kredytu, którego postanowił szukać u brata — pod pozorem niespodzianego wypadku, zmusiła do ostatka być cierpliwym i grzecznym. Upokorzonym się czuł, niewładając już sobą... zmuszony tłómaczyć... kłamać i osłaniać...
Piotr z największą uprzejmością mu służył, chcąc dowieść, że się mścić nie umie i jest człowiekiem szlachetnych uczuć i serca.
Nazajutrz rano siedział już Atanazy razem z p. baronową w wagonie pierwszej klasy i śpiesznym pociągiem dążył do Wiednia, tak kwaśny i nierad z siebie, iż go Narcyza połajać musiała.
Najdziwniejszy prześladował go skład okoliczności. Gdy do Wiednia przybyli, powołany telegramem jakiś drugi przyjaciel baronowej, — bo miała ich moc niezliczoną — oznajmił jej z miną tryumfującą, że hofrat, na audyencyi przyjęty gorzej, niż zimno, oburzony, podał się wczoraj jeszcze do dymisyi, otrzymał ją i natychmiast Wiedeń opuszczał.
Gdy rozradowana tą wiadomością baronowa wpadła do mieszkania kuzyna, ciągnąc za sobą zupełnie już zbytecznego Atanazego, znalazła go, układającego papiery i rozognionego do najwyższego stopnia.
— — Jedziemy na wieś, — zawołał, widząc ją, — nie mam już tu co robić. Intryga podła wzięła górę, rzucam służbę i zabieram się gospodarować, a razem już nie państwu służyć, które mnie nie potrzebuje, ale krajowi...
Jestem jednym z wielkich właścicieli, łatwo mi przyjdzie zostać wybranym do sejmu i do rady, znam lepiej od innych wszystkie koła i sprężyny... potrafię wywdzięczyć się tym, którzy karjerę moją złamali. Opozycya powita mnie, jako pożądanego pomocnika. Zobaczymy, czy nie pożałują tego, czego się dopuścili na mnie. Potrafię im zapłacić pięknem za nadobne!.. — powtórzył z uniesieniem.
— Słowa płynęły mu z obfitością wielką, a że Narcyza gniew jego podsycała... doszedł do takiej przesady, iż wkońcu sam sobie nagle nakazać musiał milczenie.
Baronowa tak nim była teraz zajętą, że Atanazego zupełnie zaniedbała... Hofratowi o tyle tylko był pomocnym, iż cierpliwie słuchać musiał jego użaleń, oburzenia i planów przyszłości.
Wchodziło w nie i to, że się chciał zbliżyć do familii, powołać do tytułu, którego zapierał się dawniej, syna zasłużonego żołnierza-legionisty.
— Należę do kraju, — mówił, ściskając rękę Atanazego, — do rodziny... chcę być bratem waszym, pragnę w pracy obywatelskiej brać udział czynny. Odkryję wam wiele tajemnic... P. Piotra, choć się, jak słychać, zrehabilitować potrafił, niebardzo sobie życzę widzieć i zbliżać się do niego, ale z wami, panie Atanazy, spodziewam się żyć po bratersku. Narcyza mi zaręcza, żeś miał dla mnie i położenia mego wiele współczucia...
Następowały czułości, które Atanazy przyjmował dosyć chłodno... Narcyza go zaniedbywała i zapomniała o nim tak dalece, że urażony wkońcu, trzeciego dnia opuścił Wiedeń.
W jakim stanie ducha i usposobieniu powracał do Krakowa, łatwo wyobrazić. Przez całą podróż czynił sobie wyrzuty, dawał nauki moralne, obwiniał się i postanawiał zmienić sposób postępowania.
Wszystkiemu wedle jego przekonania winien był przypadek, ukazanie się Piotra i zamęt, jakiego on przyczyną, zbytek dobroci i powolności.
Należało powrócić do dawnego trybu, wejść znowu na drogę, z której zboczył. Dawszy słowo, że, z Wiednia jadąc, wprost do Piotrostwa się zwróci i u nich, choć dzień odpocznie, nie chciał go łamać Atanazy. Zajął więc pokoje gościnne i musiał się poddać przyjęciu, jakie dla niego zgotowała p. Piotrowa.
Uszczęśliwiona, choć mąż się z niej wyśmiewał, wysadziła się jejmość z prawdziwie pańskiem wystąpieniem. Nie wahała się nająć na ten dzień dymisyonowanego kucharza z Krzeszowic, przepłacić najdroższe wina, najwyszukańsze przysmaki. Zaproszono osób jaknajwięcej i najdostojniejszych, aby się tym bratem pochwalić... Piotr pod rozkazami żony, korzystając umiejętnie z popuszczonych cugli, na chwilę nie opuszczał Atanazego.
Pomiędzy gośćmi rodzaju żeńskiego panna Balbina w koronkach, w brylantach, strojna, piękniejsza, niż kiedykolwiek, z wesołym twarzy wyrazem ściągała oczy wszystkich.
Od czasu, jak jej nie widział p. Atanazy, nietylko wypiękniała, rozkwitnąwszy, ale w twarzyczce jej, oczach, ruchach, mowie znać było, że nowe w nią wstąpiło życie...
Zmieniła się cudownie na korzyść swą, a gdy Atanazy przystąpił do niej, witając, zebrała się na kilka słów, takim głosem wymówionych, tak zręcznych, iż zmierzyć ją musiał oczyma zdziwionemi, jakby w niej milczącej i nieśmiałej nie poznawał Balbisi.
Pomimo najmocniejszego postanowienia, powziętego w drodze, gdy potem Piotrowa, mówiąc z nim, o Balbisi napomknęła, wystąpił z tak słodkim komplementem dla niej, że w bratową wstąpiła znowu nadzieja... zawarcia tego związku...
— Ale bo pan Atanazy nie wie, — odezwała się, pochylając ku niemu przez fotel, — co się z tej naszej Balbisi zrobiło. W oczach się nam tak zmieniła, wypiękniała, ożywiła, że się nią nie możemy nacieszyć. Dawniej, bywało, słowo z niej wydobyć. było trudno, a teraz tak szczebiocze, tak czasem się odezwie dowcipnie, że nawet sam Piotr chwali... I śmielsza też daleko. Gdybym ja nie pilnowała jej i nie opierała się, nasz ksiądz dziekan, który jest jednym z opiekunów, dawnoby mi ją wydarł. Mają dla niej upatrzonego młodego pana bez majątku, ale z nazwiskiem, bardzo pobożnego, który podobno pisze książki w obronie kościoła, i oni mu chcą dać bogatą żonę. Tylko że on się jej nie podoba... i mnie też. Pokazywali mi go... Coś ma w ustach, jakby na cały świat pluć chciał. Znajdę dla niego inną, a ja mojej Balbisi nie dam... chyba tylko takiemu, co ją może uczynić szczęśliwą.
— Bezbożnikowi jej nie wyswatam, — ciągnęła dalej Piotrowa ośmielona, — ale znowu takiemu, co książki pisze, choćby najlepsze, nie chciałabym. Balbisia nieuczona, onby jej imponował, i szczęścia by nie było... Do tego, jakby się z wielkiem imieniem człowiek z nią ożenił, posponowałby dziewczynę. Ja ją kocham, jak własne dziecko...
Balbisia i tego dnia musiała się popisywać na fortepianie, ale gra jej zyskała, jak ona... Atanazy przyszedł do niej z komplementem, zatrzymał się chwilę, zaczął rozmowę, słowem uszczęśliwił p. Piotrową.
Sam on nie wiedział, dla czego to czynił... myśl ożenienia jeszcze mu nie przyszła, a przynajmniej sam przed sobą się do niej nie przyznawał.
Wieczorem nakoniec w rozmowie z Piotrem napomknął Atanazy o swoich interesach, o chwilowem zakłopotaniu, a Piotr pochwycił go za słowo, ofiarowując natychmiast pożyczkę. Zapewniał nawet, że pieniądze miał leżące.
Nazajutrz Piotrowa austryacką rentę dobyła ze szkatułki i posłała ją zmienić, aby przyjść w pomoc swojemu ulubieńcowi.
Było to małym tryumfem dla Piotra. Oprócz tego umiał korzystać po swojemu z tego zbiegu okoliczności. Ze zmienionych pieniędzy cząstkę sobie przywłaszczył na pilne potrzeby, a po drodze do wekslarzy dwa razy wstąpił na piołunówkę.
W wielu względach Piotr umiał się zmienić na lepsze, zyskał na powierzchowności, nauczył się znowu mówić po polsku bez mieszania cudzoziemskich wyrazów i wyrażeń, ale piołunówce z wodą i czystej pozostał wiernym.
— Zapach jej zdradzał go przed żoną, która mu czyniła wymówki.
— Gderasz na mnie za to, moja kochana Honoratko, — odpowiadał, śmiejąc się, — za co mnie powinnaś pochwalić, bo widzisz, że jestem stałym i wiernym, choćby piołunówce. Niema ludzi gorszych nad tych, którzy gusta zmieniają i wiarę łamią, co chwila... Z piołunówką na ustach umrę... takim mnie Bóg stworzył!


Murawka-Wielka, niegdyś majętność rodziców matki hofrata Ksawerego, należała do tych niewielu majętności w Galicyi, na których wiek XVIII piętno swe wycisnął.

Wśród kraju tego, w którym najwięcej pozostało starych zamczysk, dworów pańskich, gródków obronnych, więcej XVII w., a nawet XVI w budownictwie i ogrodach się zapisał tam, gdzie coś dawnego aż do naszych czasów przetrwało. Niestety — losy nieszczęśliwe pozbawiły nas pamiątek — wojnami, podziałem i ruiną majętności, upadkiem rodzin możnych. — Niezmiernie rzadko się coś, choć w szczątkach i resztkach, uchowało do dni naszych. Nawet po Janie Sobieskim mato co pozostało, mniej jeszcze po wspaniałych ogrodach i pałacach Koniecpolskich.
Rodzina matki p. Ksawerego należała tu do najstarszych i niegdy rozległe posiadających majętności. W końcu zeszła prawie na te dwie Murawki, ale na nich świeciła jeszcze zamożność, a dziad przy boku króla Stanisława Augusta zajmował stanowisko znaczne. Wszyscy, co go otaczali, co obcowali z ulubieńcem pani Geoffrin i wielkim miłośnikiem wszystkiego, co w Europie było modnem i wziętem, mniej więcej go naśladować chcieli. Budował król Łazienki, przerabiał i modernizował zamek, aby w nim postawić posąg Voltaire’a, lubił piękne ogrody, — za tem szło, że się stroiły Powązki, ozdabiały Sielce, że niezliczone parki, ogrody, pałace i pałacyki wznosiły się na prowincyach. Wszystkie one aż do znikłego dziś, jak grzyb, — wyrosłego pałacu jenerała Stępkowskiego miały na sobie piętno wieku, nowego budownictwa, chcącego być naśladowaniem starożytnych, — okalały się kolumnami, ożywiały posągami.
Do takiego pałacu należał ogród w Murawce, fantastyczny, z dziką promenadą, ołtarzami, napisami, chińskiemi domkami, grotami, wodospadami i t. p.
Dziad p. Ksawerego, na dworze Stanisława nabrawszy gustu do ogrodów, usłyszawszy z ust króla, iż potrzeba, aby Polacy raz obozować i koczować przestali, — ze starego dworu murowanego zrobił coś nakształt pałacu i otoczył go ogromnym ogrodem, mając las pod ręką, który mu za doskonały posłużył materyał. Pałac wprawdzie od czoła tylko miał pokaźniejszą powierzchowność, ale to starczyło. Gdzieindziej dawano stodołom fronty świątyń i tem się zaspokajano.
To odrodzenie Murawki-Wielkiej przypadło nieszczęśliwie w porę najniepomyślniejszą, gdy ruina groziła wszystkim. Dotknęła ona szczególniej szambelana, i ten, ledwie się przy części majątku utrzymawszy, musiał zaniechać dokończenia pałacu i wszystkiego, co go otaczać i przyozdabiać miało.
Później, — dobrze, iż się w części jego potrafiła utrzymać rodzina, — przyszły złe bardzo czasy. Gdy wujowi p. Ksawerego, hofratowi, jak on, przypadła opieka nad nim, energiczny, a zniemczały urzędnik austryacki nie dbał wcale o pamiątki, nieszło mu ani o pałac, ni ogród; jaknajprozaiczniej w świecie puścił majętność dziejową, kurcząc się, aby ją dla siostrzeńca nietylko utrzymać, ale ją oczyścić. Miał mu po sobie do tych Murawek dodać parę wsi własnych, i spodziewał się z potomstwa swego pupila zrobić znowu panów, ale już nie tego polskiego kroju, co mieszkali po wsiach, gospodarzyli, wojowali, a na dwór i do urzędów się nie pięli, widząc tam więcej niewoli, niż wielkości. Hofrat marzył, że Ksawery dobije się wysokiej godności, a potem, wyposażony dobrami, okryty krzyżami, łaską dworu ubezpieczony, ożeni się z jaką dziedziczką jednej z narodowości, mających tu prawo obywatelstwa. Naturalnie powinien był posiadać pałac — w Wiedniu i tu pędzić życie.
Ów więc zaimprowizowany przez architekta nadwornego j. k. m. pałacyk stał się całkiem niepotrzebny. W połowie jego dzierżawca urządził spichrze i składy, w drugiej sam zamieszkiwał, przeistoczywszy ją na niewygodny rodzaj dworu. Znikły prawie ślady restauracyi. Sale porozdzielano przeforsztowaniami, powybijano drzwi, pozamurowywano zbyt wielkie okna, schody kamienne suprymowano, zastępując je ladajakiem drewnianemi. Tak samo ów przepyszny ogród przedzierzgnął się na sad, na warzywne zagony, na dziki las i łąki. Gdzieniegdzie się coś z niego uchowało cudem. Murawka straciła cały swój urok dawny. Jedna rzecz cudem ocalała, to ogromna aleja lipowa, która do ekspałacu prowadziła.
W takim stanie wziął Murawkę pan hofrat, puścił ją znowu w dzierżawę, a gdy z obowiązku odwiedzał swą posiadłość, stawał w saloniku, t. j.: gościnnym pokoju dzierżawcy. Nigdy mu na myśl nieprzyszło, że dwór ohydnie był sprofanowany. Niewielka ilość droższych sprzętów, obrazów, pamiątek, porządnie inwentarzem objęta, zamkniętą została pod klucz, który dla przewietrzania i dozoru musiano dzierżawcy powierzyć. Niedziw więc, że siła pięknych mebli znalazła się później w jego mieszkaniu.
Stan ten byłby trwał, kto wie, jak długo, bo hofrat był rad z dzierżawcy, prostego człowieka, punktualnego w wypłatach, choć nadużywającego praw swoich, gdyby p. Ksawery nie naraził się gorliwością swoją i urzędniczem współubieganiem do tego stopnia nawet zwierzchnikom niektórym, iż Niemcy postanowili go wykurzyć.
Ksawery miał silne plecy, ufał im i, będąc nadzwyczaj sumiennym, nie lękał się żadnych denuncyacyi. Tymczasem zaczęto donosić na niego, przekręcając fakta. Hofrat, płacąc za to, odkrywać zaczął błędy, opuszczenia, folgowania nieprawne swych antagonistów, rozpoczęła się wojna, potworzyły obozy, i p. Ksawery, osaczony, spotwarzony, wystawiony, jako niezdolny a samowolny, — został wyznaczonym na prowincyę i, ratując się, zaszedł tak daleko, iż wkońcu musiał się podać do dymisyi.
Wszystko było tak zawczasu obrachowane, iż, pozbywając się go, dano mu ją conajśpieszniej, a niechcąc z wiernego sługi zrobić nieprzyjaciela, zawieszono mu na pożegnanie krzyż komandorski jednego z orderów, uwalniając od taksy.
P. Ksawery tak był wrósł w życie biurowe, tak w niem czuł się na miejscu niezbędnie potrzebnym, iż nie pojmował, jak państwo mogło się obejść bez niego, jak cały gmach, z papieru i piór pobudowany dla strzeżenia go, nie runął.
Czuł się tak pokrzywdzonym, tak dotkniętym w swej miłości własnej, tak zwichniętym w planach przyszłości, tak zrozpaczonym, że, komandorskiego krzyża niewłożywszy nawet, natychmiast postanowił wyrzec się wszelkich stosunków z wyższemi sferami, wynieść na wieś i tu stanąć bodaj w jakiejś opozycyi, o której słyszał wiele, ale nie miał najmniejszego wyobrażenia.
Do zasnucia planów przyszłego żywota na wsi p. baronowa Narcyza miała dlań być przewodnikiem, pomocnikiem, sprzymierzeńcem.
Odmalowała mu go świetnie, uroczo i wkońcu ukazała, jako cel do zdobycia, — marszałkostwo lub namiestnikostwo.
Mniejszem niemożna było zaspokoić człowieka, który spodziewał się być ministrem, śnił o tytule ekscelencyi i widział na sobie już te wielkie wstęgi z gwiazdami, które mu się należały.
Z życia biuralisty p. Ksawery wiele nawyknień i cnót szczęśliwie mógł zastosować do nowego zawodu swojego. Był wytrwały, systematyczny, pracowity. P. baronowa miała w planach swych pochlebić jego miłości własnej.
Pierwszą potrzebą przenoszącego się na wieś wielkiego właściciela ziemi stała się rezydencya. Murawka niepodobną była do niczego, wszystko tu na nowo stworzyć było potrzeba, ale p. Narcyza miała w Krakowie, budowniczego który natychmiast plan restauracyi pałacu rzucił na papier.
Przypuszczalne obliczania kosztów, jakie za sobą pociągnąć miały budowy, urządzenia, ozdobienia, sprzęty, wyprawa cała, — pomimo najoszczędniejszego ich obcinania stanowiły jeszcze bardzo pokaźną sumę.
Potrzeba było gniewu i rozżalenia Ksawerego, aby go nakłonić do jej poświęcenia. P. Narcyza i hofrat zarówno nalegali na pośpiech, a ten pomnażał wydatki. Ale architekt wziął się do roboty z gorączką młodzieńczą.
Tymczasem hofrat, niechcąc w tym niewdzięcznym siedzieć Wiedniu, zamknięty, niewidzialny, krył się na folwarku w Ginkach, do których mu towarzyszyła Narcyza... Umiała ona weń nietylko wmówić, ale dowieść mu faktami, że bez niej nie da sobie rady. Nieświadomość wielu form i wymagań towarzyskiego życia była niezaprzeczoną. On się sam do niej przyznawał.
Ciotecana siostra, jakkolwiek najbliższa krewna, zgóry zapowiedziała, że ani zamieszkać, ani pomagać, ani gospodarować nie będzie u Ksawerego inaczej, tylko jako jego zona.
Ekshofrat oświadczenie to przyjął, jakby był przygotowany do niego, — zimno... zrezygnowany, pocałował w rękę i rzekł:
— Wszystko się to spełni czego życzysz, — ale dajże mi się ułożyć... oswoić się z myślą tą... przygotować.
Najpierwszem następstwem tego układu było, że p. Narcyza publicznie, jawnie poczęła występować, jako narzeczona. Starano się o indult w Rzymie. Sprawa musiała się przeciągnąć. Napozór Ksawery ulegał konieczności, ale w duszy żywił nadzieję, że może mu się uda kuzynkę wydać za kogo... i od tej największej ofiary oswobodzić.
Nie czuł w sobie najmniejszego powołania do małżeństwa, a przeciągnąwszy życie kawalerskie, z trwogą patrzał na to jarzmo (wedle starego wyrażenia), które on w istocie za twardą niewolę uważał... Ale Narcyza, która nad nim miała przewagę, tak mu była potrzebną, tak do niej nawykł, że w ostatniej ostateczności i do tego był przygotowanym.
Z piorunowym pośpiechem budowniczy prowadził regeneracyę Murawki, chociaż ów zniszczony pałac niemal nanowo trzeba było dźwignąć, takiego wymagał przekształcenia. Zarazem ogrodnicy tworzyli ogród z pozostałości starego, a p. Narcyza przysposabiała umeblowanie.
Niezmierną pomocą do niego okazały się zamknięte od lat wielu remanenta, które dzierżawcy pogardliwem imieniem „łomu“ oznaczali.
W tym łomie, który Narcyza musiała odzyskiwać rozproszony, znalazły się wielkiej ceny sprzęty prastare, gobeliny, kobierce, obrazy, starożytne wyroby wszelkiego rodzaju...
Dopełniając to zakupami w Wiedniu, nietylko dom było można postawić na stopie pańskiej, ale dowieść gustu i poszanowania przeszłości.
P. baronowa wzięła na siebie ozdobienie artystyczne pałacu, na którem hofrat nie znał się wcale. Wmówiła w niego łatwo, ze ten dom oszczędzi mu tysiące, a dom jego uczyni jedynym w swoim rodzaju...
Do sali jadalnej odrestaurowano cały szereg portretów, którym z genealogii pododawano imiona.
Od opisanych wypadków nie upłynął rok, — pracowano około wnętrza domu w zimie i w lecie już przewidzieć było można, kiedy nastąpią inkrutowiny... Ale p. Narcyza nastawała na to, aby na nich wystąpiła, jako pani Ksawerowa, a indult nie nadchodził.
Nie chcemy podejrzewać p. Ksawerego, iż jego winą była ta zwłoka, lecz pomiędzy ludźmi chodziły wieści różne, i szeptano sobie na ucho niedorzeczne prawie domysły.
P. Narcyza tak już była w ciągu tego czasu weszła we wszystko, co się tu działo, była w takim stosunku z architektem, z tymi, co mieli dostarczać wyprawy pałacowej, że, gdy zażądała przeszkodzić, nie łatwiejszego dla niej niebyło nad zatamowanie tego, co stanowiło najgorętsze Ksawerego pragnienia.
— Niebędzie wesela, niebędzie i inkrotowin, a kuzynek pozostanie w Glinkach.
Tymczasem hofratowi, nawykłemu do czynnego życia, zawieszenie to wszelkich przygotowań do wejścia w zawód nowy stawało się z dnia na dzień nieznośniejszem.
Z drugiej strony bliskie poznanie narzeczonej tak mu groźnem czyniło małżeństwo, iż nie wiedział, co wybierać...
Zahaczyło się na tem wszystko. Pałac w Murawce-Wielkiej stał, tak jak gotowy, — ale Narcyza umiała go uczynić niemieszkalnym... P. Ksawery nie mógł dostać indultu...
Wnosił on, aby inkrutowiny połączyć z uroczystemi zaręczynami, i na to kuzynka się zgodzić nie chciała.
— Raz skończyć to potrzeba, — ja starzeję, dla ciebie poświęciłam najświetniejsze partye, a ty mnie zwodzisz... — powtarzała. — Mów otwarcie, — porzucę cię, znajdę innego... ale raz koniec stanowczy być musi...
Ksawery się zaklinał, iż wszystko od indultu z Rzymu zależy.
— To jedź sam po niego do Rzymu...
Nalegała dotąd nadaremnie, na ostatek... zdało się jej, że, sprowadzając Atanazego i wtajemniczając go w sprawę, wymoże łatwiej z jego pomocą, — czego sama dokazać nie mogła.
Wezwanie to znalazło Atanazego w jednej z tych chwil życia, w których opuszczają siły, ochota, urok przyszłości gaśnie, i ręce opadają. Potrzeba, ażeby coś silnie wstrząsnęło całą istotą i rzuciło ją na drogę nową lub popchnęło dalej po tej, która zniechęceniem się zaćmiła...
Atanazy, którego napadło jakieś odrętwienie, ubezwładnienie, — myślał czasem o Balbisi i ważył, czy pół miliona ozłocić, może jej pochodzenie, więcej, niż skromne; niekiedy zalatywał myślą do baronowej, o której był przekonany, że się w nim kochała... przebiegał szeregi i innych panien z sąsiedztwa, rozważając, czyby nie należało się już ożenić. Wszystkie te, którym mógł rękę ofiarować, dla niego, męża wielkich nadziei, — były zamałemi... W zwierciadle widział się jeszcze młodym, ale lata biegły z szybkością nielitościwą... Zaczynał łysieć... Zgorzknienie, którego doznawał, odbijało się nawet w jego ogólnych na świat i życie poglądach, w sądach o sprawach kraju i ludziach, co się niemi zajmowali.
Podróż, do której go wzywano, przychodziła w dobrą godzinę, — potrzebował rozrywki... Dla Narcyzy miał słabość, — chociaż się w niej nie kochał... chętnie gotów był jej służyć….. Nie wahał się więc natychmiast przygotować do podróży... Po drodze miał właśnie w Krakowie wypłatę długu Piotrowej, który mu niezmiernie ciężył. Obojga ich nie widział od bardzo dawna, — a o Piotrze wiedział tylko, że coraz się stawał pobożniejszym... co mu nie przeszkadzało oprócz piołunówki hołdować staremu, wydobytemu z przeszłości nałogowi gry w karty. Między nim a żoną z tego powodu przychodziło do scen gwałtownych. Piotr, nawet przez spowiednika strofowany, nie poprawiał się. Na całym domu, a szczególniej na pani Piotrowej znać było skutki tego nieszczęśliwego małżeństwa. Zmizerniała, wychudła, oczy miała zapłakane, a pomimo zawsze żywego zajęcia Atanazym przyjęła go, tak roztargniona, że po kilkakroć musiał powtarzać pytania...
Panny Balbiny niebyło już przy niej, wyjechała na wieś z rodziną jednego ze swych opiekunów. Piotr przykre na bracie uczynił wrażenie...
Przy wypłacie pieniędzy przyszło do sceny, bardzo gorszącej, bo Piotrowa zmuszoną była otwarcie wystąpić przeciw mężowi, który chciał sobie sumę tę przywłaszczyć... Atanazy stanąć musiał po stronie samej pani i niemal przymówić bratu, który mu szyderstwem boleśnem odpowiedział... Sama pani, przestraszona tem, wdała się w pojednanie i, winę na siebie wziąwszy, dla zgody i pokoju poświęciła część sumy...
Piotr, który nie miał z czem siąść do gry, a chciał straty świeże powetować, — porzuciwszy gościa, zniknął. Piotrowa została sama z Atanazym... Była tak rozżaloną, że się jej narzekanie z ust wyrwało mimowoli. Dla zmienienia treści tej przykrej rozmowy Atanazy nie znalazł nic lepszego nad zapytanie o Balbinę... Poruszyło to panią bratową...
— Doprawdy! — podchwyciła, — pan Atanazy się nią interesujesz? A! jaka jabym była szczęśliwa, gdybyś nareszcie pomyślał o ożenieniu i o niej. Dziewcze, — jestem pewną tego, — ma dla was uczucie, z którem się kryje... Odmawia wszystkim, — nieraz mnie o was zapytywała... Wydałabym ją może, aby sierotą nie zostawić... bo ja się nie spodziewam żyć długo, ale, z mojego losu miarkując, małżeństwa stręczyć się boję... Pan tylko mógłbyś ją uczynić szczęśliwą... I wiesz pan, — mieli opiekunowie proces z nabywcą apteki o jakieś zaległości i remanenta... Szło o sumę, bardzo znaczną, Balbisia wygrała... bogatszą jest jeszcze...
Na p. Atanazym, niewiadomo, dlaczego, i to zbogacenie, i zapewnienie, że panna miała dla niego słabość, naprzód przykre uczyniło wrażenie, potem obudziło zajęcie. Rzucił słowo dwuznaczne, które Piotrowa chciwie pochwyciła. Chciał je potem cofnąć, obrócić w żart, ale opiekunka mówić sobie tego nie dała.
— Wracaj pan od hofrata i wstąp do mnie; zastaniesz Balbisię. Zabaw dni parę, zobaczysz, że mi całe życie będziesz dziękował..
Jak się to stało, że Atanazy nie wyparł się swego słowa i przyrzekł bratowej wstąpić, on sam podobno nie wiedział.
— Jużci potargować można, — szepnął, wychodząc, — gwałtem mnie do ołtarza nie pociągną; niczem związany nie jestem.
W Glinkach oczekiwała na niego p. Narcyza; hofrat wcale nie wiedział, że miał przybyć i, zobaczywszy, nie zdawał się być rad bardzo. Znał go, jako sprzymierzeńca kuzynki.
Powitanie było chłodne i zakłopotane. Atanazy przybycie swe tłómaczył jakimś interesem. Baronowa udawała prze wybornie, iż wcale go się nie spodziewała i nie oczekiwała.
W toku rozmowy przyszły na stół inkrutowiny. P. Ksawery, coś niewyraźnego przebąknąwszy, wyszedł, zostali sami z Narcyzą. Zazwyczaj trzpiotowata, żywa, wesoła baronowa tym razem z jakąś uroczystą miną skinęła na Atanazego.
— Wyjdźmy do ogrodu... o nadzwyczaj ważnej rzeczy mam z wami do pomówienia, — odezwała się, wychodząc. — W rękach twoich los mój; jestem przekonaną, że możesz być moim zbawcą, i że, jeśli mi zechcesz dopomódz, los mój się rozstrzygnie.
Atanazy zamiast odpowiedzi ucałował drżącą rączkę białą i odparł grzecznie:
— Pani przecież wątpić nie możesz ani o moich chęciach najlepszych, ani o posłuszeństwie na jej rozkazy.
— Myślałam i rozważałam długo, — ciągnęła dalej baronowa, — czy to, o co mam cię prosić, jest właściwem i czy będzie skutecznem? Dziś przekonaną jestem, że ten tylko jeden jeszcze mi środek pozostał, aby Ksawerego nakłonić do przyśpieszenia ślubu, który, jeśli się odwlecze, może nigdy nie przyjść do skutku. Jeżeli jesteś moim przyjacielem...
Atanazy zaprotestował gorąco przeciw wątpliwości.
— Jeżeli jesteś moim przyjacielem, uczynisz to, o co mam prosić, — dokończyła Narcyza, stając w ogródku w miejscu, na którem podsłuchaną się być nie obawiała. — Ksawery jest zazdrosny; niema innego sposobu nad ten, by go postawić między wyrzeczeniem się mnie, — a on bezemnie żyć nie może, — lub przyśpieszeniem ślubu, który ludzie już podają w wątpliwość.
Spuściła oczy baronowa.
— Panie Atanazy! powinieneś oświadczyć Ksaweremu, że przyjechałeś uroczyście prosić o moją rękę i że się żenisz za mną...
Jakkolwiek przygotowany wstępem do usłyszenia czegoś ważnego i stanowczego, Atanazy osłupiał, pobladł, przeraził się. Jak błyskawica, przebiegła w głowie jego myśl, że związać się może i paść ofiarą, i że już nie o hofrata szło, ale o niego samego.
P. Narcyza czekała milcząca.
— Rozważmy, rzekł powoli.
— Rozważyłam sto razy, ważyłam, myślałam, — podchwyciła baronowa. — Ksawery nie będzie miał innego wyjścia nad oświadczenie, że jest ze mną zaręczony, że czeka na indult. Możesz mu się nie dać cofnąć i być moim obrońcą.
— A jeżeli, wahając się, przerwał, zimnym oblany potem p. Atanazy, jeżeli...
— Niema jeżeli! — gwałtownie zawołała Narcyza. — Uczynisz to, czy nie? Nie spodziewam się, abyś za nieszczęście dla siebie uważał, gdyby nawet cofnął się Ksawery.
Atanazy sam nie wiedział, co odpowiedzieć na to; baronowa, natrętna, napastliwa, niedając mu czasu do rozwagi, pochwyciła go za rękę i wprowadziła napowrót do saloniku, tak zmieszanego tą niespodzianką, iż nie spostrzegł hofrata, stojącego tuż przed nim.
— Proszę cię, panie Atanazy, — odezwała się, — powtórz to mojemu kuzynowi, z czem tu przybyłeś i coś mi oświadczył przed chwilą...
Atanazy milczał, Ksawery patrzał ciekawie i niespokojnie.
— Widzę, że cię to, com ci oświadczyła, zmieszało, — dodała Narcyza, — powtarzam, że los mój oddaję w ręce Ksawerego, niech on o nim rozstrzyga. Wychowaliśmy się razem, kochaliśmy się od dzieciństwa...
Z kolei na twarzy hofrata odmalowała się trwoga.
— O cóż idzie? — wyjąknął cicho.
— Atanazy uroczyście mi się oświadcza, ofiarowując rękę swoją, odezwała się Narcyza. — Odpowiedziałam mu, że jestem związana danem ci słowem... że ty masz żenić się ze mną, że tylko niczem nieusprawiedliwiona zwłoka mogła to podać w wątpliwość.
Zwolna bladość, okrywająca twarz Ksawerego, ustępować zaczęła, nspakajał się — myślał. Chwila milczenia, nadzwyczaj przykrego dla wszystkich, wydała się im wiekiem. Baronowa, największą obdarzona energią, najlepiej przygotowana do rozwiązania, które chciała przyspieszyć — pomimo to okazała, jakby obawę tego, co wypaść miało.
Nim hofrat zebrał się na kategoryczną odpowiedź, p. Atanazy, zmierzywszy wielkość niebezpieczeństwa, ostygły dla pięknej baronowej, nagle począł powoli:
— Przyznaję się, że nie wiedziałem wcale o zamiarach pana Ksawerego, i o tem, że pani i on jesteście słowem, sobie danem, związani. Zmienia to położenie, i, jakkolwiek wielką jest ofiara, wiem, że ja do niej jestem obowiązany.
Ukłonił się, odstępując kroków parę. Hofrat stał oniemiały.
— Nikomu szczęścia dla siebie wydzierać nie chcę, — zawołał żywo, przychodząc do siebie. — Jeżeli Narcyza ma dla was przywiązanie... a czuje się tylko związaną... ja...
Nie dała mu dokończyć kuzynka, z heroiczną odwagą rzucając się na szyję. Wiedziała już, że na Atanazego liczyć nie może.
Hofrat znowu oniemiał w tym uścisku.
— Kochany bracie, — zawołał Atanazy, który oddychał swobodniej, — po tym dowodzie przywiązania jam ustąpić powinien. Masz przedemną i to, żeś mnie uprzedził, i że baronowa ma ku tobie przywiązanie od dzieciństwa. Ustępuję więc, życząc szczęścia wam obojgu, wiedząc, że ono was czeka.
Ksawery, przyparty tak do muru, zmieszał się z początku, ale dawna jego urzędnicza natura, nawykła rachować na zwłoki, odroczenia i przeszkody, — wzięła górę. Powiedział sobie, że, dopóki nie przysięgi u ołtarza, za wsze miał środek i mógł znaleźć pozór jakiś do oswobodzenia się. Wkońcu zaczynało się w nim utrwalać przekonanie, że Narcyza była mu istotnie potrzebną, że bez niej nie podołałby zadaniu, które ona jasno sformułowała, doskonale wiedząc, jak je rozwiązać.
Spokojnie więc, ucałowawszy rękę narzeczonej, rzekł do Atanazego:
— Ubolewam nad tem, żeś się opóźnił. Widzisz, żem gotów był do ofiary, ale Narcyza jest wierną uczuciom młodym... Było napisane, że my się nie rozstaniemy.
Powtórny uścisk zapieczętował to upewnienie, a baronowa korzystając ze sposobności natychmiast zaczęła mówić o wyznaczeniu terminu wesela, i upewniała, że indult wiadomemi sobie środkami na czas w Rzymie pozyska. Ksawery milcząco się godził na wszystko.
Atanazy, który, przebywszy gorącą łaźnię, oddychał teraz całą piersią i czuł się w najlepszem usposobieniu, wesołą zagaił rozmowę, ale trafił na nielitościwie, zjadliwie szyderską baronową, która, niemogąc mu darować tak łatwego jej wyrzeczenia się i okazanej trwogi, zemstą ku niemu pałała.
Znalazł się więc Atanazy po chwili w najprzykrzejszem w świecie położeniu. Hofrat go miał za wspólnika Narcyzy i jej posługacza, chcącego zmusić go do ożenienia. Narcyza poprzysięgła zemstę za rękę swą wzgardzoną. Oboje przyjmowali go grzecznie, ale w wyszukanej uprzejmości kryła się bardzo wyrazista niechęć i rodzaj wzgardy.
Sama przyzwoitość nakazywała hofratowi zaprosić brata, aby przez dzień następny pozostał, choć się wyrywał z powrotem. Baronowa wnosiła, aby pojechać do Murawki dla obejrzenia tego, co ona tam zrobiła. Zgodził się gość chętnie... Hofrat towarzyszył im, pewien, że posłyszy pochwały i uniesienia nad dziełem dokonanem.
Nikt zapewne nie zadał sobie pracy porównywania tych trzech różnych rodzajów przepychu i elegancyi, jakie się spotyka w domach polskich w Wielkopolsce, w Kongresówce i Galicyi.
Ostatnia zachowała może najwięcej tradycyjnych form, które tylko przebrały się i zmieniły powłokę. Najbardziej kosmopolityczną jest wytworność i pańskość wielkopolska, w której coś zapożyczonego z Berlina przegląda.
Dla wystawienia monumentu Mieczysławowi i Bolesławowi w Poznaniu wszakże użyto Raucha, tak samo dla okazałości polskiej pożycza się pruskie salony. Coś w niej jest sztywnego, żołnierskiego, — bo tu wojskowość po nad wszystkie ideały, się wznosi, i że dotąd aniołów w niebieskich niemalowano mundurach z krzyżami na piersiach wedle stopni w hierarchii chórów, — temu tylko winien brak inicyatywy.
W królestwie angielska i francuska elegancya odbija się, najwierniej wynaśladowana, a w głębi prowincyi tylko starodawny przepych, który się wagą sreber mierzył i kosztownością użytego materyału, gdzieniegdzie jeszcze się uchował. Wszędzie prawie artystyczne wyroby banalne zastąpiły drogie, niepokaźne stare pamiątki. Za jedną staroświecką spinkę od kontusza możnaby teraz kupić i strój, i klejnoty... ale po cóż ją kłaść, kiedy się na niej nikt nie pozna, a dyament du Cap lub doskonale naśladowanie jego starczy.
Hofrat wystawę i elegancyę pojmował po wiedeńsku... ale, że smaku nie miał, a Narcyza lubiła też jaskrawość, dom i jego urządzenie odznaczały się kolorytem szczególniej i złoceniami. Jest to wogóle oznaką najpewniejszą braku gustu i znajomości warunków piękna, gdy bogactwo szczegółów zastępuje prostotę i wdzięk dzieł sztuki.
Budowniczy krakowski, któremu hofrat po wierzył restauracyę pałacyku, nie rozumiał jej inaczej, jak pokryciem jakichkolwiek linii, skorupą misterną i mnóstwem szczegółów.
Styl ten, który w barbarzyńskich świątyniach Indyi znajdujemy, zarówno jak w nowej paryskiej Operze, i pani baronowej, i hofratowi wydał się najwyższą elegancyą. Nieinaczej ustroił się Ring wiedeński.
Pałac, rzeźbami, terakotami, polewanemi cegłami, złoceniami upstrzony bardzo dziwacznie, na wsi uchodził za najkosztowniejszą i najpiękniejszą w świecie budowę. Zjeżdżano się go oglądać, choć zdala. Szczególniej polichromia zuchwała zachwycała wieśniaków, równie jak szlachtę... Okna kolorowe wzbudzały uniesienia...
O wygodzie, o warunkach własnego życia Ksawery nie myślał wcale, gabinet jego mógł być i ciemny, i ciasny, to mu było wszystko jedno; zato salony, ogród zimowy (pomysł Narcyzy), — wspaniałe bufety, nowe bronzy, galwanoplastyka i fajanse a majoliki nowe — raziły blaskiem i elegancyą.
Naśladowanie marmurów, — kłamane rzeźby, gipsowe drzewo, drewniane kamienie... — w wielkiej były obfitości. Malowanie artystyczne zastępowały obicia...
A że wpośród tego fałszerstwa na wielką skalę wciskały się i prawdziwe gobeliny, i stare, na strychu przechowane sprzęty z intorsyami i mozaikami drewnianemi, bałamuciła ta mieszanina patrzącego, który nie wiedział wkońcu, gdzie się zaczynała prawda, a urywało kłamstwo.
Hofrat z dumą ukazywał Atanazemu dom swój, w którym i portret ojca w mundurze legionisty umieścił, naprzeciw wuja hofrata.
Pałacyk obrachowany był na przyszłą popularność p. Ksawerego. Narcyza go zapewniała, że pozyskać ją było najłatwiej sposobem, bardzo prostym, — należało tylko wszystko w czambuł, co z góry szło, złe czy dobre, potępiać, odrzucać, widzieć w tem zdradę i t. p. Timeo Danaos — służyło za wielkie prawidło.
Hofratowi, wtajemniczonemu w wiele niedostrzeżonych dla ogółu czynności, łatwo było w nich znaleźć materyał dla krytyki.
Atanazy przez samą grzeczność zbiorowe dzieło pana brata, przyszłej bratowej i architekta krakowskiego musiał przesadne i okrywać pochwałami. Winszował go Ksaweremu, zarazem przypominając mu, że taki pałacyk ciągnął za sobą służbę liczną, stosownie ubraną, — i wszystko, co dopełniało całość...
Sala jadalna kazała się domyślać szefa kuchni, Francuza, a co najmniej, ucznia kuchmistrza sławnego...
Na zapytania różne, któremi Atanazy dowodził swej znajomości świata i życia, hofrat nie odpowiadał nawet, wskazywał baronową, której to wszystko było dziełem — prawie bez wyjątku. To nawet, co nie jej było, umiała sobie przywłaszczyć. Hofrat wiedział, ze, niemając jej, we własnym pałacu nie umiałby się obracać, i ona też wiedziała o tem.
Gdy nazajutrz Atanazy się z nią znalazł na chwilę we cztery oczy, Narcyza nie przebaczyła mu wczorajszej zdrady.
— Powinnam podziękować panu Atanazemu, — rzekła z kwaśnym uśmiechem, — ale nie za jego interwencyę łaskawą, tylko za rozproszenie złudzeń moich. Wiem teraz, co trzymać o sobie i o jego sercu. Pozostaje mi życzyć, aby pan sobie znalazł towarzyszkę, godną jego...
Atanazy chciał się wywdzięczyć, napomykając Balbisię... Narcyza parsknęła śmiechem.
— Alem ja to przewidywała, — rzekła. — Nic stosowniejszego dla was, jak wziąć gąskę. Nie potrzebujecie towarzyszki, ale lalki... Mybyśmy z sobą w nieustannych musieli być zatargach... pan potrzebujesz ofiary, któraby o swoją godność niewieścią wcale nie dbała. Wszystko, co się stało, — wyszło na dobre... ja się pozbyłam złudzeń, — pan strachu — hofrat jest związany... a ja mam nadzieję, że wszystko doprowadzę do dobrego końca... Życzyłabym, abyś pan mógł z równą pewnością — mówić o swojej przyszłości... z córką... jakże? — zapytała żywo, — piwowara? aptekarza? piekarza? prawdziwie, żem zapomniała.
— To wszystko jedno, — odrzekł Atanazy, udając wesołość obojętną, — główne to, że ma dziś już nie pół miliona, ale więcej skutkiem wygranego procesu.
— I to pana zniewoliło? — mówiła Narcyza. Uwielbiam jego otwartość!
— To mnie nie nakłoniło, — odparł żywo Atanazy, niechcąc się dać jej zwyciężyć, — ale prostota, skromność i dobroć panienki...
— Powinieneś pan, choć to, wiedzieć z doświadczenia, — rozśmiała się baronowa, — że prostota, skromność i dobroć są to nierozkwitłe pączki, z których się później najczęściej rozwijają hypokryzya, zdrada i fałsz... Co do mnie, wolę więcej charakteru, energii i miłości swobody, bo przynajmniej wiem, z czem kim mam do czynienia...
— Rozumiem teraz, dlaczego wybrałaś pani hofrata, — dodał Atanazy.
Spojrzeli na siebie wyzywająco... ale wejście do pokoju gospodarza, który przyszłej swej kampanii plany miał przed Atanazym rozwijać, — usta p. Narcyzie zamknęło.
— Siadła się przysłuchywać, dwuznaczne rzucając słowa, które wprost Atanazego trafiały. Znosić je musiał przez wieczór cały, pożegnał pana Ksawerego, i przededniem już go w Glinkach niebyło...
Oddychał znowu wolniej. — Jeżeli koniecznością jest żenić się, — powtarzał sobie w drodze, to przynajmniej nie z baronową.. Należy się odemnie wdzięczność losowi, że mnie od jej sideł ocalił.

(KONIEC TOMU PIERWSZEGO.)
TOM II.

W p. Piotrze, który zpoczątku dosyć był życzliwym Atanazemu i czuł dla niego wdzięczność za łatwy układ, co go ratował od ostatecznego upadku, — uczucie przyjazne dla brata wielce się zmieniło. Zazdrościł mu jego położenia w obywatelstwie, dobrej sławy, jakiej używał, — młodości, swobody, wszystkiego jednem słowem, co własną winą utracił.
W ostatnich czasach stosunki ich przesiąkły goryczą, tem większą, że p. Piotrowa z zapałem broniła swego ideału, a mąż jej znieść nie mógł tego, co nazywał jej głupotą.
Przy oddawaniu długu kilku słowami się z sobą ostro przemówili.
Pomimo to Atanazy, dawszy słowo, że zajedzie do Krakowa, choć powrót jego został przyśpieszony, i nie spodziewał się tu zastać panny Balbiny, — dotrzymał go.
Zmieszana trochę, przyjęła go Piotrowa, tłumacząc się, że Balbisi sprowadzić nie mogła, ale ją dziś, jutro obiecywała.
Powracający do domu Piotr, chociaż był w dobrym humorze, bo miał wygranę i dzień spędził w towarzystwie wesołem, któremu opowiadać mógł przygody swe bezkarnie, — zobaczywszy Atanazego, zachmurzył się...
Ten podobny tak do niego, ale młody, niezużyty z pogodnem czołem brat był dla niego nieznośnym. Domyślał się teraz i z żony też dobył łatwo, że naostatek raczył chcieć się zbliżyć do Balbisi.
Z szyderską uprzejmością począł go przyjmować, przez cały wieczór rozpytując o hofrata i z przekąsami występując przeciw obu.
— Powiadają, że pierwsze kotki za płotki, — odezwał się, na żonę niezważając, — a to dalibóg prawda... Nasz ojciec miał trzy żony, a po dwóch pierwszych potomstwo mu się nie powiodło, ja i hofrat nie zdaliśmy się na nic, szczególniej ja... bo co komu po mnie? Jestem księżym sługą i tyle; hofrat zamiatać będzie kancelarye przez całe życie... jeżeli nie ręką, to językiem... nic go zresztą nie obchodzi. Tylko pan Atanazy w obywatelstwie godne zajmuje miejsce i starożytnej rodzinie wstydu nie czyni. Jak teraz jeszcze weźmie aptekarzównę i rumiankiem a miętą podleje swój grunt... co to na nim wyrosnąć może... Co my z hofratem przy-nim... kto nas zna?
Atanazy się zarumienił z gniewu, ale długo nie odpowiadał; żona próżno do Piotra kilkakroć przychodziła szeptać na ucho i prosiła go na miłość Bożą, aby szyderstwom tym swoim położył koniec.
— Daj mi pokój, babo nieznośna, — zawołał, odpychając ją. — Cóż mi to niewolno pożartować? A to mi się podoba! Wiem, że dom więcej należy do asińdźki, niż do mnie, ale ja niczyich rozkazów nie nawykłem słuchać.
Atanazy, widząc go w tem usposobieniu, byłby się chętnie wyrzekł już wszelkich nadziei, pożegnał i wyjechał, ale Piotrowa, spodziewająca się przybycia Balbisi, zapowiadająca, jak się na awantaż zmieniła, zaklęła, aby, na Piotra niezważając, zaczekał.
— Mój panie Atanazy, rzekła. ściskając jego ręce, zaklinam cię, proszę, nie zważaj na biednego Piotrusia. Ja jutro tak ułożę, iż on w domu nie będzie, i zostaniesz od niego wyswobodzony... Zresztą u niego dzień do dnia niepodobny. Jutro być może dla was najczulszym...
Nazajutrz w istocie nie zastał w domu brata Atanazy, a jakim sposobem żona się go pozbyć potrafiła, tego powiedzieć nie chciała. Na jego miejscu znalazł Balbisię, której nie widział oddawna, i zdumiał się nietylko piękności jej, ale zupełnie odmiennemu wyrazowi twarzy, jakiejś powadze, zamyśleniu, dojrzałości, która jej wdzięku i świeżości młodzieńczej nie odjęła. Z dziecka stała się kobietą. Milczące jej dawniej usta otwierały się i teraz z pewną nieśmiałością, ale słowa, które z nich wychodziły, były pełne myśli, dziwnie oryginalnych; niepopisując się, okazywała oczytaną, oświadomioną z ruchem i życiem świata...
Nieśmiała owa dzieweczka niemal upokorzyła p. Atanazego, mówiąc o rzeczach, któremi on lepiej od niej powinien był być obeznanym, a które dobrowolnie zaniedbał.
Zdziwionym był do tego stopnia, że, prawiąc jej komplement, zapytać się ośmielił, co ją do czytania zachęciło.
Uśmiechnęła się panna Balbina i, podnosząc oczy piękne, odparła zarumieniona:
— Winnam za to podziękować panu. Słuchałam go, mówiącego o tylu rzeczach, niezrozumiałych dla mnie, potem na wsi tyle w domu pana widziałam nieznanych mi książek, żem mu pozazdrościła... i wzięłam się do pracy. Winnam jej wiele chwil szczęśliwych... Prawda, że się z tego śmieją niektóre moje przyjaciołki, ale cóż mi to szkodzi!!
Atanazemu to pochlebiło, przysiadł się do niej, ożywiła się rozmowa. Atanazy popisywał się świetnie, i zdawało mu się, że olśnił i oczarował panienkę.
P. Piotrowa czyniła, co mogła, aby im nie przeszkadzać... Stała na straży i miała tę pociechę wielką, że wieczorem Atanazy, z pochwałami, nadzwyczaj wielkiemi, wyraziwszy się o pupili bratowej, dał do zrozumienia, że... gdyby mógł zyskać jej serce, nie wahałby się...
Ale chciał mieć czas dać się jej poznać i lepiej ocenić jej przymioty... i t. d. Piotrowa zgodziła się na wszystkie warunki, byle myśl, którą pieściła oddawna, przyszła do skutku. Obiecywała sobie po niej szczęście obojga. O Piotrze niebyło słychać dnia tego i przez dwa następne. Atanazy codzień przychodził na obiady do bratowej, znajdował pannę Balbinę, — zdumiewał się jej coraz więcej, zajmował nią, — i pochwałom niebyło końca...
Nareszcie jednak potrzeba było powracać do domu. — Atanazy tym razem nie chciał się oświadczać, znajdując to niewłaściwem... Obiecywał przybycie swe rychłe... Ostatniego dnia, więcej, niż kiedy, nią zajęty, wrócił do hotelu, cały w myślach, rozważając, jak to małżeństwo będzie uważanem, jak on je przedstawić ma, — aby się niem w opinii nie skompromitować.
Naprzód piękność panny dozwalała mu postawić miłość, jako pierwszą i jedyną pobudkę, — potem chciał pannie Sławkowskiej dać rodziców pochodzenia szlacheckiego... zubożałych... którzy się dorobili fortuny uczciwym trudem...
Nieszczęściem nie miał pod ręką Paprockiego, w którym spodziewał się wyszukać Sławkowskich i herb, do których należeli... choćby ortografia nazwiska była cokolwiek zmienioną.
Zajęty rozmyślaniem nad tem, ani się spostrzegł, jak drzwi się otworzyły, i bardzo zamaszyście z kapeluszem na bakier. czerwony, z wąsem do góry podkręconym, wszedł p. Piotr. — Niebardzo mu rad Atanazy wstał na powitanie...
— Słyszałem, że chcesz jutro jechać... — odezwał się schrypłym głosem, — przyszedłem więc pożegnać, bom tak był zajęty, że niemogłem cię bawić w czasie pobytu. Nie straciłem pono na tem nic, — uśmiechnął się złośliwie.
— Mnie ten nieznośny mój ksiądz, dyrektor sumienia, ― dodał, — zasadził do takiej roboty, że się od niej uwolnić nie mogłem... Mówiłem mu, że chcę was pożegnać, nie puszczał mnie aż dotąd... No — jakże, spodziewam się, że z Balbisią skończono? Ja mówiłem, pocieszając żonę moją, która desperowała, że wam jej narzucić nie potrafi, — iż wkońcu rozum mieć będziesz. Nieodrzuca się takiego posagu z ładną panną... niebędąc milionerem, a ty, mój kochany bracie mimo, że uchodzisz za doskonałego gospodarza — mimo, że żyjesz skromnie i z ładem, że cię wszyscy mają za wzorowego... postępowego... i t. d., i t. d., pono niekoniecznie jesteś szczęśliwy... Od czasu gdym miał szczęście po raz pierwszy zajrzeć ci w oczy, — wiele się rzeczy zmieniło dziwnie, jam się obmył i znowu wrócił pomiędzy ludzi, a ty, — synu bohatera... na którym wszyscy pokładali tak wielkie nadzieje, — ty, coś sam tak wysoko patrzał... kończysz na tem, że się żenisz z aptekarzówną...
Parsknął śmiechem Piotr.
— Jeszczem się nie ożenił przecie... — przerwał dotknięty do żywego Atanazy.
— Daj mi pokój, — ja wiem, co wiem, — przerwał Piotr, — skończysz na tem. W obywatelstwie też pono popularność twoja wiele ucierpiała. — My bo obaj mamy jedną naturę: gadać umiemy ślicznie, ale nas do roboty zaprządz nie potrafi nikt. No, co do mnie, niema dziwu, połamany jestem... ale ty, coś tak był pieszczony od losu, — coś miał wszystko przed sobą... taki koniec prozaiczny... niewypowiedzianie mi cię żal. Popsułeś sobie oczy nad książkami, — rozpocząłeś tak świetnie... taki rezultat... aptekarzówna!! dzieci!! los wszystkich śmiertelnych, którzy o wielkości nie marzą...
Siedział i słuchał Atanazy, blednąc z gniewu.
— Proszę cię, panie Piotrze, nie zmuszaj mnie przypomnieć sobie, żeś mi coś winien i że bardzo się źle wywdzięczasz.
— Za pozwoleniem, nic niewinienem ci, nic a nic, — odparł Piotr szydersko, — nie mam do wdzięczności pobudek. Owszem tyś mi winien jest za to, że ci całej mi wydartej schedy nie odebrałem, alem się ograniczył do tego, co ci z nosa spadło. — Ratowałeś nie mnie, ale sławę ojca... dla którego matka nie miłość wpoiła w serce moje, ale żal głęboki... Pan Bóg cię karze za dumę twoją... Sądziłeś się sto razy lepszym odemnie, dlatego że nie piłeś piołunówki... i miałeś surdut, lepiej zrobiony i czystszy od mojego...
Atanazy wstał, dobywając zegarek z kieszeni i chcąc się w jakikolwiek sposób pozbyć natręta, ale z Piotrem rady sobie dać było trudno. Przychodziło mu już na myśl pożegnać Piotrową... wyrzec się bodaj Balbiny i uciec do domu...
— Nie patrzże na cebulę, — zawołał Piotr, — ja nie wyjdę, póki nie zechcę. — Jutro nie będę ci zawadzał, gdy przyjdziesz do mojej żony, która trzyma dla ciebie Balbinę, — jutro, — dałem słowo, — nie pokażę się, będziesz wolnym, — ale, żebym nie mógł ci się odpłacić, że mnie, jako zawadzającego ci pijaczynę, z własnego domu wyganiasz, — tego na sobie wymódz nie mogę. Będę się z tego spowiadał, ale nie daruję...
— Atanazy rzucił się na krzesło, nieodpowiadając już, aby sporu nie przedłużać. Postanowił całą swą cierpliwość zużyć na to, aby znieść spokojnie szyderstwo i naigrawanie się Piotra, który, rozogniając się coraz więcej, nie myślał wychodzić.
— Tak to, tak, panie bratku, — dodał. — Zmieniają się czasy, ludzie i losy. Ja naprzykład, gdybym miał moc nad sobą i pozbył się nałogu piołunówki, ręczę ci, że z pomocą Bożą jeszczebym rolę odegrał w naszem poczciwem społeczeństwie, wcale świetną. Duchowieństwo mnie lubi i proteguje, mam wiarę głęboką, a choć słabości we mnie znają, któż ich nie ma? Ty zawsze im będziesz podejrzany, bo czytasz to, czego oni nie lubią, nie znają i obawiają się. Spadłeś już daleko niżej, niż stałeś, choć ci na wymowie niezbywa, a gdy ci się raz osunęła noga, choćbyś nawet wziął się do roboty dla jakiejś rehabilitacyi, odebrawszy posag Balbiny, — to nie pomoże...
A propos, — dodał Piotr, — nowina ta może ci być niebardzo przyjemną, ale po bratersku muszę cię uprzedzić, że, gdyśmy byli w Poznańskiem u rodziny matki mojej, trafiło się nam na subhastę majątków przybyć w sam czas, by je ocalić. Mnie to postawiło w opinii bardzo wysoko, ale prawdą a Bogiem pieniądze dałem swoje w bardzo małej części, większą obiecałem i wyrobiłem, że pożyczyli opiekunowie Balbisi. Tych jakie półtorakroć sto tysięcy możesz uważać za stracone.
Piotr śmiać się począł.
— Jeśli się nie mylę, — dodał, — gospodarowano tam z kapitałami Balbisi tak pięknie, że się znaczniejszej ich części nie dopytasz. Zredukuje ci to posag znacznie, ale zawsze coś zostanie...
Nowym śmiechem wybuchnąwszy, Piotr, który ani myślał odchodzić, uderzył się po żołądku, poszedł do dzwonka i zadzwonił.
Wchodzącemu kelnerowi kazał sobie przynieść absynt i wodę.
— Przepraszam cię,— odezwał się do Atanazego, — znasz mnie, że ja się bez tego długo obejść nie mogę, a takem się zmęczył, że do domu nie doszedłbym, niepokrzepiwszy się.
— Sumienie mi każe, — dodał, siadając i szukając po kieszeniach cygara, które dobył nareszcie, kawałkiem papieru zawinięte, — że oprócz zawodu w kapitałach weźmiesz po żonie niektóre ciężary, dosyć nieprzyjemne. Balbisia ma ciocię, nawpół obłąkaną, którą poczciwe dziewcze pielęgnuje, jak siostra miłosierdzia. Nazywa się Wardobyska, jeżeli się nie mylę, osoba interesująca. Straciła męża, do którego była przywiązaną, przed dwudziestu kilku latami, gdy była młodą i piękną. Od tego czasu oczekuje zawsze powrotu jego, stroi się, śpiewa piosenki miłości, mówi ciągle o sercu i jest najdoskonalej śmieszną, równie jak biedną. Balbisia mówi, że się z nią rozstać nie może, choć najwłaściwiej byłoby oddać ją do szpitala. Jeżeli cię kocha twoja narzeczona, powinna zrobić tę ofiarę, bo z chodzącą wolno po domu Wardobyską, pomiarkuj, co poczniesz. To dopiero pierwszy punkt czarny. Powtóre krewnych ubogich Balbisi, o ile ja ich mogłem policzyć z pomocą żony mojej, tych, których trzeba wspomagać pieniędzmi, a którzy za to na swej opiekunce, a naturalnie i na tobie psy wieszać będą, jest osób około dziesiątka.
Wszystko to ma prawo, obdarte i brudne, wchodzić do salonu, obraża się, gdy nie wpuszczą, w przedpokoju wyprawia hałasy, a ostatecznie żyje z Balbisi. Dziewczyna ma złote serce, może to być, ale w głowie pstro; zamiast się pozbyć tego tałałajstwa pielęgnuje i pieści...
Piotr byłby może znalazł jeszcze równie ciekawego coś do udzielenia bratu, ale, wypiwszy absyntu, uczuł się znużonym zamiast pokrzepienia, oczy mu się zamykały, wstał więc, włożył kapelusz na głowę i wyszedł, nucąc: „Do zo-ba-cze-nia.“
Czas jakiś po oddaleniu się jego Atanazy siedział w fotelu, osłupiały i przerażony. Zmniejszony posag, ciocia Wardobyska, dziesięcioro ubogich krewnych — stało przed nim i ćmiło piękny obrazek Balbísí.
Ale dlaczegóż mu poczciwa pani Piotrowa ani słowa o tem nie wspominała? Atanazy mógł się zawsze jeszcze zawrócić, ale dać się strachem jakimś odpędzić Piotrowi nie chciał, aby mu pożądanego nie dać nad sobą zwycięztwa.
— Zobaczymy! — rzekł, kładnąc się do łóżka.
— Chciał usnąć, nie mógł; głowę miał, pełną najdziwaczniejszych obrazów. Z miłosną piosnką na ustach chodziła po niej Wardobyska. Przewracał się z boku na bok, na żadnym niemogąc znaleźć spoczynku.
Z goryczą przebiegał myślą cały żywot swój, pierwotne nadzieje, szczęśliwe początki i to, do czego doszedł teraz, nieczując się winnym, bo nie zrobił żadnego fałszywego kroku, niezdawało mu się, aby nie spełniał obowiązków, by zgrzeszył egoizmem.
Pomimo starań, zabiegów, pracy szło mu coraz gorzej. To, co Piotr wyrzucał mu szydersko, w innej może mierze było prawdą. Jakaż na to była rada? nie widział żadnej.
Nie poczuwał się do tej winy, że znaczniejsza w istocie część życia spłynęła mu na czczem przelewaniu słów bez myśli, na rozprawianiu, gdy potrzeba było być czynnym, na marzeniach, gdy należało uczyć się rzeczywistosci i naprzód rozpocząć pracę od samego siebie od tego, co było najbliższem i najpilniejszem. Życie mu spłynęło na tych podróżach po niemożliwych światach, a teraz czy nie było zapóźno?
Usnąwszy z temi troskami, przebudził się późno dosyć, i, nim się ubrał przygotował do wyjścia na miasto, godzina, na którą się obiecał Piotrowej, nadeszła.
Z mniejszym daleko pośpiechem iw usposobieniu, nie tak różowem, jak wczoraj, wszedł do salonu, w którym zastał bratową samą z zaczerwienionemi oczyma, jak ją codziennie nawykł był widywać.
Spojrzała na niego niespokojna.
— Mam to przeczucie, — rzekła nieśmiało, — że Piotr musiał pewnie być u pana Atanazego, a że on, biedaczysko, w złym humorze, boję się, żeby wam nie dokuczył; a takem go prosiła!
— Piotr w istocie był u mnie, — odparł Atanazy, — ale od wczoraj wieczorem nie widziałem go.
— A! wieczorem, —— podchwyciła, ręce łamiąc, żona, — wieczorem on zwykle najdokuczliwszy.
Atanazy zbył odpowiedź śmiechem dwuznacznym.
— Ponieważ już o tem mowa, — odezwał się po chwili, — w istocie Piotr mi naplótł niedorzeczności. Jestże w tem co prawdy, co o kapitałach panny Balbiny, pożyczonych do księztwa, wspominał?
Piotrowa się przeżegnała.
— Przecież, rzekła z oburzeniem, — on własne nasze pieniądze w te same dał ręce... niemoże więc być, abyśmy je źle ulokowali. Radziliśmy się prawników.
— I ja też nie mam o nie obawy, — dodał Atanazy, — chociaż pieniężny interes jakikolwiek wolałbym mieć u nas w królestwie, w Galicyi bodaj, niż tam, gdzie wszyscy pożyczają, a nikt nie oddaje.
— Ja nic o tem mówić nie mogę, bo tego nie rozumiem, — odpowiedziała skromnie bratowa.
— Chciał mnie też nastraszyć familią panny Balbiny, — dokończył Atanazy, — ale w tem pewnie musiało być wiele przesady.
Ze spuszczoną głową milczała czas jakiś Piotrowa.
— Co do familii, — rzekła, — że ma ubogą, dosyć liczną i że ją wspomaga, tego przecie za złe jej wziąć niemożna. Serce ma dobre, zna swe obowiązki.
— A ciocia Wardobyska? spytał Atanazy.
— Więc i o niej Piotr mówił! — wykrzyknęła oburzona gospodyni domu. Niech mu Pan Bóg nie pamięta! Uwziął się, jak widzę, przeszkodzić mi w tem, czego ja sobie najmocniej życzę... Ciocia Wardobyska siedzi w swoim pokoju, biedaczka, nikt jej nie widzi oprócz Balbisi.
Spuściwszy głowę, Atanazy nie zadał już żadnego pytania więcej. Piotrowa poczęła śpiewać pochwały, swojej ukochanej pupilki, gdy ku godzinie obiadowej i ona nadeszła. Piotra się wcale na obiad niespodziewano, o czem zapewniła żona. Rozkaz podawania był już wydany, gdy drzwi się otworzyły, i wszedł Piotr.
Można było poznać po nim zaraz, że go coś nadzwyczaj przykrego spotkać musiało. Szedł, blady, pomieszany, bez zwykłej sobie buty, nieśmiały prawie, i, ledwie się skłoniwszy, wprost począł coś cicho szeptać żonie do ucha.
Ona i Atanazy, zdziwieni tem ukazaniem się Piotra w postaci, tak odmiennej, nie spostrzegli zrazu, że do salonu wprowadził ze sobą kogoś, zupełnie nieznajomego.
Figura ta tak dziwnie wydawała się we wspaniałem mieszkaniu państwa Piotrostwa; twarz jej i strój tak odbijały ostro od tego, co je otaczało, że nie można było pojąć, jak się tu znalazła i co robiła.
Człowiek był nędznie aż do łachmanów prawie odziany, z włosami na głowie najeżonemi, z chustą brudną obwiązaną szyją, z rękami czarnemi i zapracowanemi, w butach pokrzywionych i połatanych, mały, krępy, otyły, a raczej obrzękły, chociaż twarz brzydka i zmęczona nędzą i pijaństwem, które na niej pozostawiło ślady wyraziste, nosiła na sobie piętno znużenia, wygłodzenia i rozzuchwalonej jakiejś rozpaczy:
Niskie czoło, okryte wyrzutami czerwonemi, w części rozrzucone okrywały włosy, spadając aż na brwi rozrosłe, krzaczyste, najeżone, jak reszta zarostu. Broda i wąsy, dawniej golone, odrosłe, nawpół siwe, pół rude, okrywały tak policzki, iż mało co twarzy pozostawało widocznej. Ale to, co z niej wychodziło na jaw, mogło przerazić wyrazem dzikim, gorączkowym, namiętnym. Przez na pół otwarte usta z wargami ogromnemi, popękanemi i krwawemi, widać było resztę żółtych zębów.
Gość ten przerażający, wszedłszy szybko, jakgdyby gonił Piotra, nagle się zatrzymał wśród salki i, mnąc czapkę brudną w rękach, oglądał się ciekawie do kola.
Piotr, uprzedziwszy dopiero żonę, przypomniał, że nie przedstawił przyprowadzonego z sobą gościa, i szybko odezwał, się pokazując go:
— Przyjaciel mój, pan Trepkowski. Proszę się nie dziwować, że nie mógł się ubrać, jak należy... przeszedł nieszczęśliwe koleje, — powraca z dalekiej podróży.
To mówiąc, zwrócił się i przybliżył do osobliwszego gościa, który stał ciągle.. oglądał się i zdawał robić inwentarz tych przepychów... a gęba mu się wykrzywiała szydersko myślą jakąś.
— Jesteś zmęczony, głodny, — rzekł do niego półgłosem, — nim obiad podadzą, i będziesz się mógł pokrzepić, siadaj, nie rób ceremonii.
Uśmiechnął się Trepkowski.
— Nie myślę u was robić cerymonii, — rzekł śmiało, — alebym rad, żeby jeść dali, bom się wygłodził ostatniemi dniami (tu do kieszeni otwartej napół, rękę wpuścił i dobył kilka wyślizganych groszaków), — patrzaj, — co mi zostało... Wiedziałem ja, że wy przyjaciela nie opuścicie, który z wami złą dolę dzie lił.
Przeszył Piotra oczyma... a ten mimo zwykłej śmiałości zająknął się i nic nie odpowie dział; ścisnęli się za ręce.
— Siadaj, rzekł Piotr, — z babami przecie konwersacyi nie będziesz prowadził.
Trepkowski rękoma otarł zaślinione usta i, niesiląc się na żadną rozmowę z gospodynią, która, blada i drżąca, mierzyła go oczyma, — usiadł na podsuniętem przez Piotra krzesełku.
Całej tej sceny świadek niemy, Atanazy, tryumfował, widząc, jak Piotr sam czuł upokorzenie swoje, bo nawet spojrzeć na niego nie śmiał.
Piotrowa, panna Balbina i on, niezwracając zbytniej uwagi na przybylca, szeptali po między sobą. Od czasu swojego zamąż pójścia p. Piotrowa nieraz miała dosyć nieprzyjemne w swym domu odwiedziny różnych zagadkowych przyjaciół męża, takiego jednak obdartusa, nędzarza w łachmanach nie widziała jeszcze.
Jakże Piotr ten nisko upaść musiał, gdy z podobnymi ludźmi obcować i przyjaźnić się był zmuszony, — a — nawet ich z obawy jakiejś oszczędzać.
Że niekoniecznie sama serca dobroć i litość nakłaniała Piotra do tak grzecznego obchodzenia się z człowiekiem, którego ze służącymi posadzić było można, a nie wprowadzać do salonu, było to jawnem, bo Piotr, o wszystkich zapomniawszy, nim się tylko zajmował. Usiadł przy nim, pochylił mu się do ucha, szeptał coś tajemniczo, obaj się uśmiechali. Nie obawiał się nawet szyderstwa i tryumfu Atanazego, o którym zdawał się zapominać.
Przybyły gość przeciwnie zamiast okazać Piotrowi wdzięczność za jego dobroć nabierał buty, odpowiadał na ucho przyjacielowi, ale półgłosem, — stukał nogami, bił rękami w kolana i żywo plótł coś, — przeciw czemu Piotr próżno protestować się zdawał.
Oznajmiono wreszcie, że dano do stołu, a gospodarz chciał kazać nakryć stolik osobny dla siebie i Trepkowskiego, przeciw czemu on zaprotestował, wstał, i trzeba go było za rękę powstrzymać i prowadzić. Widać było, że miał już wódkę w głowie, ale, gdy ją podano wedle zwyczaju przed obiadem, kazał sobie nalać kieliszek duży i, śmiejąc się, go powtórzył...
Piotr, niezajmując się resztą towarzystwa, posadził go w końcu stołu przy sobie i, bawiąc rozmową cichą i nic w usta niebiorąc, karmił go jaknajtroskliwiej.
Wypadek ten tak zmieszał szyki. tak pochłonął uwagę, — że wszyscy zapomnieli o tem, co mieli na sercu. — Atanazy próżno starał się zawiązać jakąś obojętną rozmowę, — nikt go nie słuchał, nikt mu nie odpowiadał. Piotrowa kazała przyśpieszyć podawanie potraw... aby zbyć się conajprędzej obiadu, natręta — i przykrego, bolesnego, upokarzającego widoku.
Gdy tu z jednej strony męczyli się wszyscy okrutnie, Piotr z Trepkowskim, wcale się nietroszcząc o nich, przedłużali tę torturę. Gospodarz nie jadł wprawdzie, ale pił za to i nalewał, nakładał pełne talerze, słowem pragnął widocznie okazać się gościnnym i serdecznym, za co Trepkowski wcale nie silił się na dowody wdzięczności. Obchodził się z Piotrem, jak z człowiekiem, którego miał w mocy swojej.
Jak długo trwał ten nieszczęsny obiad, nikt powiedzieć nie umiał. Piotrowa wstała, jak mogła, najprędzej, podała rękę Atanazemu i wyniosła się z nim do salonu; Piotr na końcu stołu pozostał w jadalni z przybyszem.
Nieszczęśliwej gospodyni Izy stały na oczach, szukała napróżno, czemby mogła bolesne zatrzeć wrażenie. Atanazy przez litość jej dopomagał; ale rozmowa cicha szła bezładnie, rwała się, a w długich między nią przestankach z sali jadalnej dochodziły głosy, które dowodziły, że Trepkowski i gospodarz nie wstali od stołu.
Posłano im tam czarną kawę i likwory, które pozostały i nie wróciły do gospodyni.
Atanazy widział, że tego dnia nic zrobić nie będzie mógł, i że okrucieństwem byłoby dłużej narzucać się gospodyni, wziął więc za kapelusz i pożegnał ją, obiecując jeszcze nazajutrz pozostać.
Miał z wesela kilka domów w Krakowie znanych i poszedł oddać im wizyty... Chciał wypić kielich ten do dna i przekonać się, jaką tu Piotr miał opinię i stanowisko w społeczeństwie, które niezawsze było pobłażającem.
Szczególna rzecz, Piotr, który się nie silił o pozyskanie łask, skutkiem stosunków swych z duchowieństwem i jawnie manifestującej się pobożności sądzony był litościwie i oceniany aż nadto pochlebnie.
— Jest to zapewne owieczka zbłąkana, — powiedział mu poważny bardzo mąż, — ale weszła na drogę straconą i trwa na niej, i potrzeba się tem cieszyć, a być pobłażającym.
Niedziwiło Atanazego, że w życiu, nader burzliwem, którego wypadki rzucały Piotrem, niekiedy go bardzo nisko pogrążając, znalazł się zmuszony obcować z odpadkami społeczeństwa; ale pan Trepkowski nie wydawał się istotą upadłą, nieznać było na nim, ażeby kiedy lepszego kosztował bytu... Tymczasem nad Piotrem, nieskończenie od niego wyższym, miał jakąś władzę i moc... Zkąd ona płynąć mogła?
Przedstawiało się to nadzwyczaj zagadkowo. Atanazy nie spodziewał się nawet, ażeby Piotr chciał mu to tłómaczyć.
Piotrowa, którą zrana zastał w domu, powracającą właśnie z kościoła z ogromną torbą książek i różańcem, przyjmując go, pośpieszyła męża uniewinniać... opowiadając, że ten wczorajszy człek był bardzo biedny, nieszczęśliwy, że dowodziło to najlepszego serca, iż mąż jej nim się; opiekował... Biedna kobieta jąkała się, popłakiwała i zaręczała, że nie był to żaden zły człowiek, chociaż wyglądał na opoja, zbója i złoczyńcę...
Piotr już miał dla niego upatrzone miejsce i zapewne się nie miał pokazywać w Krakowie, gdzie, jako politycznie skompromitowany, nie był bezpiecznym, i t. d.
Atanazy słuchał, niewierząc, a rad, że Piotra w domu niebyło, korzystał z tego i poufną rozmowę zawiązał z Balbisia... Niewiele się jednak od niej dowiedział.
Gdy spytał o rozporządzenia majątkowe, o których wieści dochodziły, że mogły dla niej niepomyślne sprowadzić następstwa, panna Balbina odpowiedziała bardzo spokojnie:
— Bardzo panu dziękuję, że się łaskaw jesteś zajmować tem, co moją przyszłość obchodzi... ale ja mam po rodzicach tyle, że, choćbym straciła coś, nie będzie to dla mnie groźnem... Nie przywiązuję zbytniej do majątku ceny. Jest on raczej ciężarem, niż dobrodziejstwem. Jedyną jego dobrą stroną, iż dozwala być ludziom pomocą; nie wdaję się w to, co opiekunowie moi robią...
Uśmiechnęła się łagodnie.
— Każdego roku z tego, co mi wydzielają, zawsze coś pozostaje, choć staram się pozbyć grosza...
Atanazy przerwał jej, dodając bardzo pospolity frazes, — że to było niezmiernie łatwem.
— A! nie, — odparła Balbisia, — nauczyłam się tego od jednego świątobliwego kapłana, że pieniędzmi, nieopatrznie rzucanemi, wiele złego zrobić można. Mam to na pamięci. Są ludzie, którym pieniędzy dać się niegodzi, bo je na złe obracają.
Z przedłużonej o tym przedmiocie rozmowy przekonał się, że Balbisia miała rodzaj filozofii wyrobionej własną myślą i pracą, uczącej ją pogardy bogactw, a ceny istotnych życia skarbów, składanych w duszy.
Bardzo zręcznie Atanazy umiał potem przejść do rodziny, obowiązków, jakie ona wkładała na swych członków i t. p.
Balbisia i tu miała pojęcia idealne, rozciągające obowiązki względem familii aż do najdalszych jej ramifikacyi, ale siwowłosego patryarchę lub poważną matronę chciała mieć na czele tej gromadki, nad pojedyńczymi członkami dzierżących kontrolę... Dochodziła prawie aż do wspólności majątkowej.
Zkąd w głowie młodego dziewczęcia mogły się zrodzić myśli takie, nie pojmował Atanazy.
— Byłam zawsze samą, lubiłam czytać, żyłam odosobniona... trzeba mi przebaczyć moje bałamutne świata pojęcia... Przemawia za mną to, że nie ograniczałam się do marzeń, ale, com znajdowała dobrem, to — starałam się spełniać.
Atanazy nie mógł nie chwalić, ale smutno się jakoś zrobiło... Tego rodzaju ideał mieć za żonę, z pojęciami, nadzwyczaj niepraktycznem, o majątku, o wartości grosza, o granicy obowiązków — mogło być bardzo niebezpiecznem.
Milcząca ta istota odsłaniała mu się teraz, jako rzeczywiście, wyjątkowa a jemu właśnie potrzebna była taka, któraby ślepo się oddała i w niczem nie przeszkadzała, była posłuszną i bezmyślną. W oczach jego stała się śmieszną.
A więc majątek zagrożony, w części, co najmniej, unieruchomiony, rodzina uboga, głowa przewrócona, pogarda bogactw dziecinna, pochodzenie bardzo skromne... pozostawała piękność tylko, serce dobre i — to, co się z tych pierwiastków w nowem życiu rozwinąć miało.
Niedziw, że Atanazy, zbadawszy to, zawahał się mocno... Trzeba się było przygotować do walki... życie sobie zatruć.
Balbisia czyniła na nim wrażenie, bardzo przyjemne, czuł się ku niej pociągnionym interesem, jaki obudza nawet w człowieku zimnym i obojętnym natura szlachetna; ale wielki rozum młodego dziewczęcia wydawał mu się wielkiem bałamuctwem młodego umysłu...
Piotrowa, zdaleka podsłuchująca i odgadująca sercem to, co się z nimi działo, — nie wątpiła na chwilę, że Balbisia przy bliższem poznaniu właśnie tem oczarować go musi, co go zraziło i nastraszyło. Tryumfowała już zawczasu.
Zajrzawszy w duszę Balbisi, — można było w niej dojrzeć — rozczarowanie! Atanazy niegdyś wydał się jej wyższą istotą; ażeby zbliżyć się do niego. stać godną, starała się nauczyć czegoś, oświecić się, — a teraz, z przerażeniem zajrzawszy w głąb jego duszy, — spostrzegała w niej próżnię, zapełnioną wyziewami najpospolitszych idei, — któremi żywił się świat bezmyślnych ludzi.
W jednym dniu, w ciągu tej jednej poufniejszej rozmowy — runęło, co budowała tak długo. Wyobrażała sobie, że się ich myśli i serca pożenią, że znajdzie go takim, o jakim marzyła... wielkim, wyższym nad ludzi powszednich... żyjącym tylko dla uszlachetnienia siebie i tego, co go dotykało...
Byłoż to gorzką prawdą czy złudzeniem, co odkrywała w nim? Nie chciała wierzyć oczom ni uszom... Jeżeli ów poznany bliżej takim się okazywał, czemże mogli być inni! Na zapytanie niespokojne Piotrowej — nie odpowiedziała nic... łzy się jej dobywały z oczu.
— Dobra ty, anielska opiekunko moja, — rzekła po chwili, — zostawmy troszkę czasu na rozmysł sobie i jemu... Mnie brak odwagi, on niebardzo też pragnie świat zawiązywać sobie. Ja za mąż wychodzić nie myślę.. będę czekała...
Biedna Piotrowa zrozumieć tego nie mogła, pocałowała ją w główkę, cisnąc po macierzyńsku do serca...
— A dziecko moje, — rzekła cicho, — ale cóż będzie, gdy mnie zabraknie? Ja się czuję tak osłabłą... że, choćbym żyć chciała, sił mi niestarczy... a ty... potem...
Słów zabrakło, i uścisk wszystko zakończył.
Jak niespodzianie i dziwacznie zjawił się ów Trepkowski, którego postać i fizyognomia pozostały w pamięci wszystkich, tak nagle potem, jak gdyby się pod nim zapadła ziemia, zniknął.
Przez parę dni Piotra w domu prawie niebyło... powracał późno, wychodził rano i ściągnął, co tylko mógł i zdołał od żony, z własnych zasobów, a nawet pono zapożyczywszy się u lichwiarzy... Wszystko to pochłonął czy dobry uczynek, czy zacieranie złych jakichś i bardzo niemiłych wspomnień, — trudno było odgadnąć.
— To pewna, ze Piotr ochłonął, uspokoił się, gdy — Trepkowskiego ślad nie pozostał, w Krakowie.
Kiedy się potem zjawił u żony, wymizerowany i zmęczony, a bardzo zły, i usłyszał pytanie, co zrobił z tym przyjacielem? — rozgniewał się naprzód mocno.
— Cóż to, ja jestem obowiązany asińdźce z moich czynności zdawać sprawę? — krzyknął. — Wypadek chciał, żem musiał go tu wprowadzić, inaczejbyś go nie widziała i nie słyszała o nim...
— Ale cóż to za człowiek, — odparła tym razem śmielsza żona, żeś się tak nim i jego losem czuł obowiązanym zajmować!
— Ja? obowiązanym? — gwałtownie podchwycił Piotr. — Piękna mi pobożność i chrześciaństwo, kiedy rozumieć nie chcesz miłosierdzia nad upadłymi. A im niżej padł, tem...
Piotrowa mu nie dała dokończyć.
— Proszę cię, nie czyń mi wymówek, — rzekła, — nie miałam zamiaru cię draźnić. Wiesz, żem ci oddała dla niego, co tylko mogłam, com miała...
— Piotr, mrucząc, przeszedł się po pokoju.
— I wymawiasz mi to? — dodał. — Przypomnij, że napisano: „ręka prawa o lewej niepowinna wiedzieć“, a ty żądasz wyznań odemnie? Po co ci to!
Nie odpowiadała długo biedna, zahukana kobieta, a wkońcu rzekła:
— Wszystkich to uderzyło, żeś był tak bardzo troskliwy o tego człowieka. Gotowi myśleć, żeś się go obawiał, bo na to wyglądało obejście się z nim.
Rzucił się Piotr gniewnie.
— Wyglądało na to! — podchwycił — istotnie wyglądało! Niepoczciwi ludzie! Za kogóż go oni wzięli?
— Przyznam ci się, Piotruś — dodała żona, — że, jak Boga kocham, można go było wziąć za zbiega z turmy...
Piotr pobladł...
— A razem mojego przyjaciela! wykrzyknął. To pewnie kochany Atanazy tak go zakwalifikował...
— Atanazy wcale się nim nie zajmował, — przerwała Piotrowa, — alem słyszała służbę...
Gospodarz, ochłonąwszy, upokorzony, ruszając ramionami, dumał długo...
— Moja kochana żonko, — rzekł, przymilając się. — Proszę cię, gdybyś co podobnego posłyszała, — zgrom ich — i powiedz co obronie tego nieboraka... Mnie niewypada, jam tego słyszeć niepowinien... Historya jego bardzo prosta, bardzo powszednia... Syn rodziców uczciwych, ale gorąca krew... Nielepiej mu było, niż i mnie. — Zwalał się, stracił wszystko... Dałem mu miejsce leśniczego na wsi... Ma taką fizyognomię nieszczęśliwą, że nikt mu za trzy grosze nie ufa... Napija się, — cóż w tem dziwnego! Któż nieszczęśliwy nie pije! To jedyny ratunek, inaczej by człowiek zdechł...
— We trzy dni potem, — gdy Atanazy pośpiesznie jakoś wyjechał do domu, nic stanowczego nieuczyniwszy, a Piotr oddychał swobodniej i życie dawnym trybem pędzić zaczął, rozeszła się wieść że szukano po mieście zbiega niebezpiecznego... który w drodze stróżom, do sądu go prowadzącym, umknąć potrafił. Śladem jakimś dopytano do domu państwa Piotrostwa... Piotr nadzwyczaj energicznie odparł podejrzenia, że zbieg ten mógł mu być znanym. Winien był swoim i żony stosunkom, iż do zbytku niedocierano.
Pomimo wypierania się i wyprzysięgania żona z oczu czytała Piotrowi, że nie był tak czystym w tej sprawie, jak się chciał okazać. Zamilkła, ale uczyniło to na niej takie wrażenie, iż tegoż dnia położyła się w łóżko... Piotr, milczący ale przygnębiony widocznie, posłał po doktora. Tegoż wieczoru Balbisia siedziała przy chorej, która, wpadłszy w gorączkę, straciła przytomność i modliła się tylko lub pobożne śpiewała pieśni.
— W samym początku słabość zapowiedziała się — groźną. Sprowadził pan Piotr najlepszych lekarzy, a nieszło mu może tyle o żonę, — której nie umiał ocenić, ale — strach go ogarniał, — nie zrobiła testamentu! Rodzina czyhała na to, usposobiona jaknajgorzej dla Piotra. Zapowiadali krewni, że mu złamanego szeląga nie dadzą. Wprawdzie prawo mu wyznaczyć mogło i musiało spadek po żonie, — lecz w samym początku Piotr, pożyczając u niej pieniędzy, wydawał skrypta, które, chcąc się okazać nieinteresowanym, do akt wnosił. Sumy zapożyczone starczyły, aby — jego legitywę pokryć i puścić bez grosza.
Obawa tej nowej ruiny wprawiała go w szał niemal rozpaczliwy, który ludzie poczciwi brali za dowód przywiązania do żony, bo od niej tyle w istocie doświadczył dobrodziejstw, iż się ów żal zdawał naturalnym.
Piotrowa miała wielu przyjaciół, oblegano więc dom, — starano się ratować ją, i lekarzom, dla których, równie jak na wszelkie wydatki, Balbisia kasę swą otworzyła, bo w domu, jak się pokazało, grosza niebyło, sypała pieniędzmi. Piotr siedział we drzwiach na czatach, przygnębiony i zrozpaczony. Oczekiwane przesilenie we dni siedm — nadeszło dopiero po czternastu... Chora zdawała się uratowaną, ale się wszystkie jej siły wyczerpały. Niebyło choroby, lecz i życia czem podtrzymać nie było.
W pierwszej chwili, gdy nadzieja powróciła, Piotr odzyskał butę swą i wpadł do pokoju chorej, choć go wstrzymać usiłowano, wiedząc, jaki widok jego sam czynił na niej wrażenie.
Ukazanie się Piotra miało naj nieszczęśliwsze skutki. Przypomniał jej to, czego pamięć się w chorobie zatarła... Nastąpiła recydywa, której koniec był przewidziany...
W ostatnich dniach męczarni... mąż naprózno się starał nakłonić ją do zrobienia testamentu. Rodzina potajemnie usiłowała temu przeszkodzić. Poczciwa pani Piotrowa na ręku swej pupili, Balbisi, Bogu ducha oddała...
Piotr nagle znalazł się w tem położeniu, w jakiem był przed ożenieniem, ale znano go lepiej, i ten sam duchowny, który niegdyś dla wprowadzenia go na drogę cnoty dał mu żonę, teraz z żalem głębokim stratę jej przypisywał jemu.
Ożenienie dało mu dosyć liczne grono przyjaciół, którzy żywili się u jego stołu, pożyczali pieniądze, ogrywali go i oszukiwali. Zmiana położenia rozproszyła ich wszystkich. Rodzi na żony, pomiatana przezeń, stała przeciw niemu, nieubłagana, zbrojna we wszystkie środki prawne, aby resztki majętności zagarnąć... Straty, które w czasie pożycia ponieśli państwo Piotrostwo, — okazały się bardzo znaczne, — tem też chciwiej rzucono się na to, co pozostawało... Niedano się opamiętać owdowiałemu, który z resztką szlacheckiej buty przenieść się musiał do małego hoteliku pod Orłem-Białym. Proces między nim a rodziną natychmiast został rozpoczęty...
Śmierć pani Piotrowej osierociła najdotkliwiej pannę Balbinę, której zabrakło jedynego może serca, co ją kochało czule. Wdziała po niej żałobę, jak po matce, — jak dziecie, zajęła się jej mogiłą, o której ani mąż, ani ta rodzina, co spadek otrzymać miała, nie pomyślała.
Mając dom własny, dziewcze dobrało sobie osób parę do towarzystwa i pozostało samo, nieprzyjmując ofiarowanej gościny u krewnych. Wiedziało zawczasu, że od życia więcej żałoby spodziewać się mogło, níż szczęścia.
Balbisia nie miała nigdy wielkiej sympatyi dla pana Piotra, a jego postępowanie w czasie choroby żony po jej śmierci politowanie nawet nad nim jej odjęło. Nie szukała go więc i zdziwiła się, gdy po pewnym przeciągu czasu przyszedł ją odwiedzić.
Znalazła go smutnie zmienionym. Lepszy byt cokolwiek mu szlachetniejszych rysów i pozoru przywrócił, nowy upadek uczynił tem, czem był przed spotkaniem się z Atanazym.
Dziewcze domyślało się zgóry, iż u niej pomocy szukać będzie. Miała najlepsze serce, ale w głowie potworzyła sobie idee własne obowiązków i prawideł postępowania.
Rzucała chętnie groszem, nigdy jednak tam, gdzie go natręctwem od niej wyłudzić chciano. Według niej Piotr skazany był na niedostatek i kłopoty dla poprawy i upamiętania. Przywitała go zimno, a zapobiegając aby nie mówił o sobie, rozpoczęła o grobowcu żony, o który uspokoić go chciała.
Piotr wysłuchał obojętnie i zamruczał:
— Myślisz pani o umarłych, toś powinna i o żywych nie zapominać. Ta niepoczciwa halastra chce mi wydrzeć, co nieboszczka Honoratka mi pozostawiła. Sto razy słyszałem to z jej ust, że mi majątek swój testamentem miała przekazać. Na to mam świadków, a między innymi pannę Balbinę.
Przepraszam pana, — odparła zagadnięta, — jam nigdy z jej ust o tem nie słyszała. Świadczyć nie mogę, a wiem, że to się na nic nie przyda...
Piotr się zmarszczył.
— Nie mam czem procesu prowadzić, — odezwał się rzeźko, — niech mi panna Balbina pożyczy.
— Nie jestem przy pieniądzach, — odezwało się dziewcze, — ale, gdybym je miała, na proces bym nie pożyczyła, bo nie znajduję go ani słusznym, ani dla pana właściwym.
— Cóż? z głodu mam umrzeć, — ofuknął się p. Piotr, — dla jakieś głupiej bezinteresowności. Albożbym się ja był ze starą babą że nił, gdyby nie miała pieniędzy? Panna Balbina, usłyszawszy to, ukłoniła się i, niemówiąc słowa, wyszła.
Piotr włożył kapelusz na głowę, trzasnął drzwiami i dom jej opuścił.
Tegoż dnia siadł pisać do Atanazego. Mieli z sobą rachunki.
Piotr był dłużnym, ale spodziewał się na należność swą roczną coś dostać. List napisał, dosyć grzeczny, przyznając bratu należną wdzięczność i odwołując się do jego szlachetnego serca i t. p.
Ile go to kosztowało, łatwo zrozumieć, gdyż niecierpiał teraz Atanazego i w ostatnich czasach dal dowody uczuć swych dla niego.
List odprawiwszy, czekał na odpowiedź, na tem polegając, że Atanazy nie jego, ale imie wspólne i pamięć ojca będzie ratował.
Dosyć długo nie otrzymywał odpowiedzi: Atanazy niezmiernie był zajęty.
Nadeszła wreszcie, ceremonialna, sucha, zimna, z aneksami rachunków i kategoryczną odmową, która najmniejszej nie pozostawiała nadziei, aby mógł co z niego wydobyć...
Ton listu wskazywał, iż pomiędzy braćmi cień nawet stosunku familijnego nie został.
Atanazy też teraz nazbyt sobą był zajęty, ażeby go los Piotra mógł obchodzić wielce.
Wyszedł był jakoś ze zwykłego życia trybu, stracił w części cel, który dawniej wyłącznie go zajmował. Ożenienie z p. Balbiną, stosunek z p. baronową zwichrzyły go, uczyniły opieszalszym i obojętniejszym na tę rolę w obywatelstwie, o którą się dawniej dobijał. — Tymczasem dotknęły go niepowodzenia rozmaite, pociecha, której szukał w nowych projektach, ominęła. Balbina wydawała mu się straszną, baronowej złąkł się również i, uwolniony od niej, zaklął się, że stosunków z kobietami poufalszych unikać będzie. Niepomyślne lata i fałszywe spekulacye spowodowały straty znaczne, potrzeba je było powetować. Co najgorzej wreszcie, owa zdobyta latami długiemi popularność, owo noszenie na rękach, odwoływanie się do niego z wiarą, jaką miano w jego zdanie, zmieniły się w rodzaj obojętności. Kto inny zajmował jego miejsce. Był to świeżo powracający z zagranicy, świetnie wychowany, niezmiernie pojętny i wymowny młodzieniec, syn niegdyś bardzo możnych rodziców pięknego imienia, który w istocie gruntownie był wykształcony i obudził zaufanie szczęśliwym interesem cukrowni na akcye... Dawała ona do dwudziestu procentów dywidendy w pierwszych latach.
Atanazy z nim mierzyć się nie mógł. Zdetronizowany, zniechęcony, znalazł jeszcze w sobie tyle energii, że, na następny jarmark wełniany pojechawszy do Warszawy, zdobył się na projekt założenia parowego młyna, tartaków, wyrobów drewnianych i spółki handlu zbożowego.
Zawiele tego było na jeden raz, ale Atanazy, któremu wyrzucano bezczynność, chciał olśnić nagłem wzięciem się do czynu.
Świeże powodzenie cukrowni na akcye robiło nadzieję, że i inne przedsiebierstwa pomyślnie pójść muszą, że chwila na nie nadeszła. Nierozważnie bardzo pan Atanazy nietylko wszystko, co mógł ściągnąć, postanowił włożyć w te swe przedsiebiorstwa, ale zaciągnął długi znaczne, pewien, ze je rychło spłaci i drugie tyle zarobi.
Z rodzajem gorączki wziął się do dzieła. Nieopracowano planów dokładnie, wszystkie pomysły były jawnie i oczywiście doskonałe, wszystkie na dobie przychodziły, ale wymagały włożenia kapitałów, daleko znaczniejszych, niż te, któremi on i jego przyjaciele rozporządzali. Stało się więc, co się u nas po stokroć powtarzało, powtarza i nie uczy. Wzięto się do dzieła bez zasobów potrzebnych, spuszczając się w arytmetyce na jakieś: „to będzie,“ i rachunek zastępując marzeniem.
Następstwa tego zuchwałego porywu bardzo się prędko czuć dały. Wszystkie rozpoczęte, zawiązane, pozasnuwane, poogłaszane spółki — dla braku kapitałów przestały się rozwijać, zagrzęzły na mieliźnie.
Atanazy rozpaczliwie osobistym kredytem usiłował je wprowadzić w życie i zamazał księgi swe hypoteczne do ostatecznego krańca możliwości, a nareszcie uciekł się do lichwiarzy. Ten heroizm, z którym ukryć się niebyło sposobu, zamiast obudzić zaufanie zrodził przestrach i wątpliwość. Ludzie się wycofywać zaczęli, on sam pozostał na stanowisku bez grosza, bez środków dostania go. Po krótkim przeciągu czasu potrzeba było likwidować i cofnąć się.
Naówczas ci, co odstąpili Atanazego, poczęli się rozglądać lepiej. skorzystali z rozprzężenia i rozebrali między siebie pomysły jego, napół wykonane. Straty spadły na niego tylko, a były tak znaczne, że ruina całkowita zdawała się nieuchronną.
Dla dumnego, niegdyś ulubieńca ogółu, być zbiegiem okoliczności zrzuconym tak z tronu, wyszydzonym i paść ofiara — nie bolało dla strat materyalnych samych, ale było moralnym upadkiem niepowetowanym.
Chwilę jakąś trzymał rewolwer w ręku i rozmyślał, czy nie najlepiej było w łeb sobie strzelić?
Przeszkodziło coś dokonaniu rozpaczliwego czynu, a Atanazy odzyskał nieco odwagi. Nie wiedział jeszcze, co pocznie, ale zaczynał rachować, że w jego wieku jeszcze nanowo można wejść w szranki.
Lecz jakże różnym teraz występował na tę samą scenę, na której niedawno grał pierwszą rolę?!
Z obawą, z wahaniem stawiał każdy krok, aby nim nie przyśpieszyć katastrofy. Tygodniami całemi siedział zamknięty w domu.
Z rodziny jego nikt mu dopomódz nie mógł, o Ksawerym nie pomyślał nawet.
Do bardzo mało mu znanych krewnych należał zamieszkujący na Żmudzi cioteczny brat matki jego, pan Izydor Donajtys, o którego ogromnych dostatkach i nadzwyczaj szczęśliwem gospodarstwie, spekulacyach chodziły przesadzone wieści. Atanazy sobie przypominał, iż słyszał, jak go oceniano na dwadzieścia milionów rubli. Niebyło przedsiebierstwa w tamtych prowincyach, do któregoby on nie należał, a wszystkie, do których wchodził, przynosiły ogromne zarobki.
Rozpaczliwy stan interesów nakłonił Atanazego do rozpaczliwego też kroku, o którym przed laty kilku nigdyby nie pomyślał. Zabrał się do ciężkiej pracy, napisał spowiedź powszechną, odmalował położenie, przyznał się do win i nieznanego powinowatego prosił o radę i ratunek.
Niewiele się po tem spodziewał Atanazy, ale tonący brzytwy się chwyta. Odpowiedź, która wedle obrachunku nadejść mogła we dwa, a najdalej trzy tygodnie, — nie nadeszła i w miesiąc. — Milczenie wymownem było. Donajtys też go teraz znać nie chciał, jak on go nie znał przez lat wiele. Wstydził się, że do tej żebraniny się poniżył.
Nie pozostawało nic, jak wyprzedać się z ojcowizny w pomyślnych warunkach i pójść pracować na cudzem, gdy się na swojem nieumiało.
Atanazemu nie majątku było żal, ale złamanego życia.
Właśnie wezwał był prawnika, aby z nim obmyśleć środki sprzedaży majątku bez straty, gdy wieczorem zamiast spodziewanego adwokata bryczką prostą, końmi czterema małemi nadjechał mężczyzna w kapocie, siwy, rumiany, zdrów, w którym Atanazemu trudno było poznać od lat dwudziestu niewidzianego Donajtysa.
Typ to był, jakich nasze czasy już nie wydają. Na oko prostaczek, który nie zdawał się umieć trzech zliczyć. Człek rumiany zdrów, wesoły, ciągle zajęty, mówiący mało i bardzo krótko a zwięźle. Pomimo wieku trzymał się krzepko i dzielnie. Wszystko na nim i około niego dowodziło dobrobytu, ale było tak proste i skromne, jak on sam.
Oprócz łaciny, z którą znał się dobrze, francuskiego i niemieckiego języków, które rozumiał, — ale nie mówił niemi, — Donajtys mało się czego uczył i przyznawał się do nieuctwa, ale, ponieważ do tego się tylko brał w życiu, co rozumiał i co zbadał, wiodło mu się pomyślnie.
Z kilku folwarczków dorobił się kolosalnej fortuny, a jak zaczął życie od bryczki i szaraczkowej kapoty, tak je na nich kończył.
Nikt w świecie w nim nie byłby się domyślił magnata, — on też sam nie miał najmniejszej pretensyi, aby go dla pieniędzy szanowano, — i kłaniał się wszystkim wielkościom, nie licząc się do nich.
Ludzie, którzy bliżej go znali, opowiadali nim cuda. Mieszkał w starym domu z pruskiego muru i drzewa, jeździł bryczką, jadał potrawy, które mu more antiquo kucharka gotowała, począwszy od kapuśniaku i barszczu do naleśników w święta.
Nie było to skąpstwo, bo mówiono, że w danych wypadkach nie żałował sum znacznych, — ale Donajtys tłómaczył się, że mu z tem było dobrze i przywykł do tego.
Z dwóch synów jeden był uczonym wprawdzie, ale w juchtowych butach gospodarzem, drugi mechanikiem i budowniczym. Gdy go prowadzić chciano do urzędów i obiecywano świetne posady honorowe, odmawiał, tłómacząc się nieudolnością.
W pierwszej chwili Atanazy, zdumiony i uradowany, stracił przytomność umysłu, nie wiedział, gdzie go posadzić. Stary uspokogo i prosił, aby na żadne się nie zmagał przyjęcie.
— Ja jestem simplex servus Dei, — rzekł, biorąc za rękę Atanazego. — Powiedzieli ci, że mam dużo pieniędzy, i pieniądze chcesz we mnie uszanować. Daj pokój temu. Rozmówimy się, — rozpatrzymy w położeniu, — jeżeli będę mógł ci pomódz, chętnie to uczynię, ale sądzę, że ani ty odemnie dobrodziejstw byś nie przyjął, anibym cię ja niemi śmiał upokarzać. List twój szczery i otwarty, przyznam się, ciekawość we mnie zrodził poznania cię.
Można sobie wyobrazić łatwo, na jaką wymowę, na jaki potok słów Atanazy, przemawiający we własnym interesie, zdobyć się musiał w tem położeniu.
Wszystko, co na swoją obronę znaleźć mógł, — co w stanie społeczeństwa istotnie przyczynić się mogło do upadku jego, — Atanazy wyłuszczył, odmalował jaskrawie, przedstawił dramatycznie temu, którego nazywał dziaduniem.
Donajtys, prawie nieodzywając się, słuchał pilnie, niekiedy wyzywał do objaśnień, ale nie dawał najmniejszego znaku ani sympatyi, ani zniecierpliwienia. Cierpliwości dał dowód nadzwyczajnej, gdyż pokilkakroć jedno powtarzającego, bolejącego Atanazego — nie wstrzymał ani razu i dał mu się wywnętrzyć do dna. Przez cały dzień trwał ten rodzaj badania. Gospodarz, zawsze grzeszący rozwlekłością i zbytnią obfitością słowa, — teraz jeszcze więcej czuł się natchnionym. Boleść, zawód doznany uczyniły go wymownym.
Wszystka wina spadła na ludzi, a Atanazy przyznawał się tylko do niebaczności i nieznajomości zbyt pochlebnie ocenianego stanu kraju...
Trwały te opowiadania niemal do północy... a odprowadzając na spoczynek dziadunia, wnuk prawił jeszcze o doznanych zawodach, chociaż nie otrzymywał od niego ani słowa pociechy.
Nazajutrz, gdy wstał rano, doniósł mu ubierający go sługa, że stary pan rano, odmówiwszy pacierze, wypiwszy kawę, poszedł gdzieś po gospodarstwie, i niewiadomo, gdzie się znajdował.
Pospieszył gospodarz gonić go i szukać i znalazł aż w polu, z laską obchodzącego łany i przypatrującego się nieznanemu sobie krajowi.
Jakby zapobiegając temu, aby rozmowa na Wczorajsze tory nie wpadła, Donajtys począł ją od chwalenia dóbr i gospodarstwa. Zapytany, czyby nie znalazł, coby sprostować należało, staruszek odpowiedział z uśmiechem:
— Wyobrażasz sobie fałszywie, mój Atanazy, że jestem jakimś nowatorem lub czarodziejem. Ze mnie w gospodarstwie tak prosty człowiek, jak w innych sprawach. Nie wyrywam się nigdy naprzód, nie pozostaję w tyle wedle prawidła, bardzo rozumnego, które Długosz przypisuje naszemu Jagielle... Idę ani zanadto powoli, ani śpiesząc zbytnio... robię to, co i inni... spokojnie, niechcąc nagle się dorabiać... Pan Bóg szczęści... — Nie dokończył nawet, a po namyśle dodał:
— Mówiono ci pewnie o moich spekulacyach i przedsiebierstwach. Szczęściło mi się i w nich, ale tu cała sztuka w tem, żem starał się zawsze mieć grosz w kieszeni. Gdym miał trzydzieści, wkładałem tylko pietnaście, mając zawsze zapas na złą godzinę. Powszechnym u nas błędem było i jest, że, kto ma dwadzieścia, kupuje za trzydzieści i więcej zawsze zamierza, niż może. Zdaje mi się, żem ci odkrył dwie moje największe tajemnice.
Atanazy słuchał i myślał i w duchu sobie powiedział wkońcu, że dziadunio zestarzał... i był zacofany... nie znał ceny czasu...
Patrzał na niego z poszanowaniem, ale razem z rodzajem politowania.
Przez cały ten dzień trwały rozmowy, z których Donajtys mógł niezawodnie poznać bliżej Atanazego, ale, jakie na nim uczynił wrażenie, tego odgadnąć niebyło podobna. Okazywał się życzliwym, nie draźnił go żadną krytyką, a gdy Atanazy dopominał się o radę lub usiłował z niego dobyć, czy może na jego pomoc rachować, staruszek, zimny, małomówny, nic nie dawał poznać po sobie.
— Mając takiego gościa, starał się nim pochlubić przed sąsiadami Atanazy, bo nazwisko jego w całym było kraju znajome, na dzień więc następujący pospraszał, kogo tylko mógł, i sposobił się wystąpić, aby uczcić staruszka.
Zapóźno się o tem dowiedział Donajtys i z chmurną twarzą przyszedł czynić wymówki wnukowi.
— Wszystko to niepotrzebne, — rzekł, — a naraża cię na wydatki, w chwili gdy ci największa Mnie zaś przystała oszczędność. obcy ludzie... których drugi raz w życiu nie zobaczę, więcej kłopotać będą, niż zabawią...
Zjazdu już powstrzymać niebyło można. Donajtys włożył świeższą tylko szaraczkową kapotę i białą chustkę na szyję... Cała ta wyelegantowana młodzież i panowie z sąsiedztwa wcale mu nie imponowali. Byli to reprezentanci tego kraju, który sam Atanazy odmalował mu tak niekorzystnie. Stary jednak zbliżył się zaraz w początku do pułkownika Ratmańskiego i do komornika i z nimi spędził dzień przyjemnie... nieznajdując ich ani tak zacofanymi, jak malował Atanazy, ani takimi egoistami, jakimi ich okazywał.
Młodzież, która milionera w kapocie nie mogła pojąć, patrzała na niego i słuchała z rodzajem osłupienia. — Choć Atanazy radby był na ten raz zmienił zwykły tryb przyjęcia, nałogowe kieliszki, — zbyt rozpasaną i huczną rozmowę, czcze rozprawiania i ubolewania, — niebyło sposobu powstrzymać ani pohamować. Oponującemu przypominano jego własne słowa i głoszone zasady... Skompromitowano go w oczach starego.
Wieczorem znaczniejsza część gości zasiadła do kart, a Donajtys, przypatrujący się przyjaciołom, przysłuchujący się ich paplaninie, niebardzo być musiał zbudowany.
Usunął się wkońcu z Ratmańskim do gabinetu i tam resztę wieczoru przebył z nim i gospodarzem.
Wogóle całe to wystąpienie było chybionem. Atanazy spostrzegł się zapóźno, że z wielu zwyczajami chwalić mu się nienależało, chciał je zmienić, i nieudało mu się. Popełniano omyłki i niecierpliwiono nieszczęśliwego.
Późno w noc rozeszli się i rozjechali.
Sam Atanazy, rozpatrując się w całem przyjęciu dziadunia, wyciągał z niego ten wniosek, że wyobrażenie o nim musi powziąć niezbyt pochlebne.
Następnego dnia byli znowu sami. Stary niczem jeszcze nie dał poznać, jak postąpi z nieszczęśliwym swym wnukiem. Atanazy stał, jak na gorących węglach.
Donajtys po obiedzie siadł przy nim w saloniku, gładząc głowę i pociągając wąsa.
— Mój panie Atanazy, — rzekł, — z duszy chciałbym ci pomódz skutecznie, myślałem i rozmyślałem nad tem, jak się wziąć do tego. W wielu pojęciach różnimy się wielce, a ja nie mam tej zarozumiałości, abym komu zdanie moje narzucał. Jestem stary, wiek i czas mają wymagania swoje. Wiesz, co ci zaproponuję? Nabywam od ciebie dobra twoje, z prawem odkupienia ich, zostawię cię przy gospodarstwie i potrzebny na nie kapitał pożyczam jaknajłagodniejszych warunkach. Zdaje mi się, że tego tylko sobie życzyłeś? Spełniam więc twe własne pragnienia. Przyjmujesz mój wniosek?
Atanazy w istocie nie mógł ani żądać więcej, ani się spodziewać nawet tak pomyślnego rozwiązania.
Zarumieniony, szczęśliwy, przyszedł starego po rękach całować, ale Donajtys mu nie dał tracić czasu na te oznaki wdzięczności.
— Muszę powracać do domu, — rzekł, — sprowadź swojego adwokata, dopełnijmy formalności, na które, przepraszam cię, ale nastawać muszę. Im prędzej skończymy, tem lepiej.
Atanazy z zupełnem zaufaniem gotów się był wyrzec przynajmniej tych, które jego ubezpieczały, ale stary nie pozwolił na to.
Kilka dni upłynęło na pisaniu tranzakcyi, wnoszeniu do akt i t. p. Starano się oszczędzić miłość własną p. Atanazego, i, gdy Donajtys wsiadał znowu do swej niepozornej bryki, przejęty jego dobrocią wnuk w rozczuleniu niewymownem chciał go w nogę pocałować. Donajtys uścisnął go, pobłogosławił i odjechał. Dopiero pozostawszy sam z sobą, Atanazy zaczął rozmyślać, jak ma rozpocząć to życie nowe, pracę odradzającą, jak się uchronić popełnianych błędów.
Rozbierając wszystkie warunki, w jakich się teraz znajdował, dostrzegł dopiero, że niewszystkie one były tak pomyślne, jak sobie wystawiał z początku. Dobroczyńca wydał mu się zasurowym, zanadte ostrożnym, nadto o sobie pamiętającym. Wdzięczność znacznie ostygać poczęła.
Z tą lekkomyślnością, z jaką niedawno przyjmował dobrodziejstwo, znajdując je nadzwyczaj wielkiem, teraz widział już w niem tylko zręczne wyzyskanie siebie przez daleko przebieglejszego od siebie człowieka.
Przez cały dzień chodził zniechęcony, tak że mu do głowy zawitało: odrzucić ofiarę, zniszczyć tranzakcyę, oddać pieniądze i sprzedać majątek. Wydawało mu się to korzystniejszem, więcej mu zapewniającem swobody.
Na to smutne usposobienie trafił pułkownik Ratmański, powracając z sąsiedztwa, który, zakochawszy się w staruszku, chciał go raz widzieć jeszcze.
Atanazy był z dawnym ojca przyjacielem otwartszym, niż z innymi, na zapytania jego począł odpowiadać szczerze i tłomaczyć, co Donajtya chciał uczynić dla niego.
Ratmański był w uniesieniu. I w tejże chwili zgryziony Atanazy pod wrażeniem słów jego kilku zmienił pogląd, wynosząc dobrodziejstwo pod niebiosa.
Przyznał się przed pułkownikiem, że nie umiał ocenić pełnego delikatności postępku, — w którym teraz lepiej się rozpatrując, widział jasno zbawienie swoje. Nie wątpił ani na chwilę, iż w krótkim czasie potrafi odzyskać straty i okazać współobywatelom, co może racyonalne prowadzenie gospodarstwa i interesów przy dostatecznym kapitale. Stary Donajtys nietylko był dobroczyńcą jego przez ocalenie majątku, ale ratował sławę i dopomógł mu do rehabilitacyi.
Puściwszy się raz na niezmierzone pole planów przyszłości, Atanazy skreślił cały swój program pułkownikowi i w tak pochlebnych barwach go odmalował, — że sam wpadł w uniesienie...
— Kochany panie Atanazy, — rzekł Ratmański, żegnając się z nim w ganku, — zostań tylko w tem usposobieniu i nie daj się zbić z drogi. Wszystko pójdzie dobrze... Niech Bóg błogosławi.


Nie miał jeszcze czasu Atanazy rozpocząć czynności, na których tak wielkie pokładał nadzieje, gdy z jednej strony nadszedł list Piotra z żądaniem pożyczki i ratunku, a oznajmieniem o śmierci żony i niewdzięczności Balbiny, z drugiej pismo Ksawerego, zapraszające ceremonialnie pana brata na inkrutowiny do domu odnowionego w Murawce.
Ostatnie było po prostu litografowanym cyrkularzem, takim, jaki rozesłany został wszystkim, których ekshofrat chciał mieć u siebie...
On sam nic nie dołożył do niego, ale p. baronowa pomimo doznanego zawodni urazy, jaką miała do Atanazego, nie mogła się wstrzymać aby nie rzuciła złośliwego przypísku:
„Spodziewam się, iż pan zechcesz odpowiedzieć, osobiście się stawiąc, na uprzejme zaproszenie kuzyna mojego. Nie sądź pan, proszę, aby ono było tylko spełnioną formalnością, a przybycie jego obojętnem. Nie zaręczyłabym ani za serce Ksawerego, ani za jego czułość braterską, ale, wchodząc w obywatelstwo, on, co nigdy zasług ojca nie podnosił i niemi się nie posługiwał, chce mieć pana, którego cały kraj zna, jako potomka legionisty, aby swe pochodzenie od niego uczynić głośnem. Dawniej było mu ono obojętne, prawie zawadzające, dziś stało się potrzebnem.
Przyjedź więc, bo zkolei hofrat panu może kiedyś być użytecznym. Niepodobna przewidzieć, do czego dojdzie i jaką drogą. Nawykły do piastowania tajemnic stanu, pielęgnuje też swoje tak, że ich nikt, nawet ja się domyślać nie śmiem... Zdziwisz się prawie, iż w liście zapraszającym nie znajdziesz wzmianki ani o zaręczynach naszych, ani o ożenieniu.
Oboje byłoby przedwczesnem, kiedy dotąd indulta nie mamy, a uzyskanie go coraz nowe spotyka, jeżeli nie utrudnienia, to zwłoki.
Zdziwisz się pan także i temu, że ja, com o mało nie nabawiła go apopleksyą, narzucając mu się dla przynaglenia Ksawerego, patrzę tak obojętnie na zwłokę i nie jestem już niecierpliwą ani napastliwą...
Co tę zmianę spowodowało, — o tem się pan możesz tylko dowiedzieć z ust moich w Murawce... Pisać tego nie chcę i nie mogę. Papier jest zdrajcą, dodam to tylko, że, gdyby indult nie przyszedł wcale, nie wiem, czyby mi to dziś nie było zupełnie obojętnem, — chociaż na pana nic nie rachuję.
Przyjedźże abyś się dowiedział lub utwierdził w tem...
Que souvent femme varie...
Ja jednak, niezmieniając moich dla niego sentymentów, mam honor pozostawać z niemi sługą najniższą.

Narcyza baronowa Dreyfuss,

dopóki tego imienia i tytułu nie zmienię“. Przypisek baronowej nieco zaniepokoił Atanazego, — nie byłby może jednak nakłonił go do wyjazdu, gdyby nie obawiał się napaści Piotra, od którego wolał uciec. Obrachował bowiem, że gonić za nim nie może, a powtórnie w drogę do niego wybrać się nie będzie miał za co.
Droga prowadziła na Kraków, ale tu, zatrzymując się na godzin kilka, Atanazy wiedział, w jaki sposób spotkania z Piotrem uniknie, a o wielu rzeczach o nim, może o pannie Balbinie chciał się poinformować... W hotelu mógł rachować na zupełne incognito...
Nazajutrz przed wyjazdem w podróż dalszą ściągnął wszystkie sobie potrzebne wiadomości o Piotrze, któremu z ożenienia pozostały tylko długi, przykre wspomnienia i jakieś nieprzyjemne następstwa spotkania po owym Trepkowskim, którego, jak się zdawało, pod innem imieniem poszukiwano.
Piotr, dopóki żyła żona, i miał jeszcze w niej i jej przyjaciołach opiekę, potrafił się od tych poszukiwań uchronić, teraz pono mściwa rodzina p. Piotrowej sama przeciw niemu intrygowała wszelkiemi sposoby.
Atanazy nie miał wcale ochoty go ratować, ale smutno mu było pomyśleć, że ojcowskie poczciwe nazwisko po sądach splugawione wycierać się będzie.
Zawahał się, czy nie miał odwiedzić panny Balbiny, o której mu doniesiono, że osobno zamieszkała we własnym domu, ale czasu mu na to zabrakło...
Odłożył to do powrotu...
W Murawce chciał stanąć Atanazy nie na sam dzień inkrutowin, jak gość, ale wcześniej nieco, aby zaspokoić ciekawość dłuższą rozmową z p. baronową.
Stało się, jak sobie życzył.
Spodziewał się tu znaleźć, miarkując z tego, co mu mówił hofrat i baronowa, wszystko na stopie, bardzo wytwornej i dowodzącej dostatku, ale razem i wykształconego smaku; inaczej jednak wyglądała Murawka i dwór p. Ksawerego, niż sądził. Wysiłek był wielki, ale niebardzo szczęśliwy. Świeciło się tu wszystko, raziło jaskrawością, przesadą, a razem źle zamaskowanem skąpstwem... Służba liczna cała była obszyta i napiętnowana herbami familii, ale wśród niej najniezgrabniejsze kręciły się gbury...
W domu, co tylko nowego sprowadzono z Wiednia, trąciło tandetą...
Baronowa, która we własnym stroju przenosiła żywość barw nad harmonijne ich połączenie, ten sam grzech popełniła w przystrojeniu domu, które na nią zdał kuzyn... Wszędzie i we wszystkiem więcej było pozoru, niż treści.
Hofrat chodził wśród tego przepychu, do którego dawniej nie nawykł, niezmiernie nim dumny, ciągle przypominając, ile go to kosztowało.
Baronową znalazł, znacznie zmienioną, z p. Ksawerym na stopie mniej poufałej, szyderską, złośliwszą, niż kiedykolwiek.
P. Ksawery, już dla pochwalenia się przed bratem, już dla pozyskania pochwały jego, rozwinął przed nim cały program dnia uroczystego. Z całem sąsiedztwem porobił naprzód znajomości, sam i z baronową odwiedzał pp. ziemian, których chciał zaprosić. Mówił zgóry i otwarcie przed wszystkimi, że służbę porzucił, a chciał się poświęcić krajowi, że będzie się starał o mandat do sejmu i że spodziewa się tam być użyteczniejszym współobywatelom, iż dla niego nie było tajemnic u góry. Znał ludzi, myśli, programy i granice, w których reform i zdobyczy spodziewać się było można, obiecywał zupełne poświęcenie dla ziomków i z niemiecka nazwanej „ciaśniejszej ojczyzny“, co dowodziło, że miał też pojęcie drugiej, szerokiej, o której u nas nikt nie ma wyobrażenia.
W dniu inkrutowin rozpocząć je miała uczta, na którą się około stu osób spodziewano. Hofrat miał przygotowaną w odpowiedzi na toast mowę.
Wieczorem bał się miał rozpocząć i trwać do dnia białego. Baronowa nastawała na to, aby wina było podostatkiem, bo ono serca jedna, choćby nawet nie posłużyło żołądkom i głowom. Hofrat nie przeczył, ale sobie obiecywał wino dać węgierskie słabe, a szampana obficie, pańsko, ale jaknajtańszego...
Posunął troskliwość o pozory do tego stopnia, iż na butelkach markę nieznaną zastąpić kazał jedną z najsławniejszych.
Atanazy musiał w wigilię obchodzić wszystko z bratem i otwierać swe zdanie o przygotowaniach, z których się śmiał w duchu, ale chwalił i podziwiał wszystko.
Zrodziła się kwestya, w której p. Ksawery potrzebował zdania brata zasięgnąć, gdyż w rozwiązaniu jej różnił się z baronową. Z czasów służby i dymisyi miał dwa ordery austryackie...
Zdawało mu się, że powinien je był przywdziać na ten dzień uroczysty; baronowa była temu przeciwną.
Atanazy bratu w tym względzie przyznał jedyną kompetencyę i dodał, że się na zwyczajach, tyczących tego, nie zna.
P. Narcyza poruszyła ramionami.
— Ale mi to zupełnie jedno, jak sobie Ksawery postąpi, — rzekła, — ja tylko mówię, co mnie się zdaje, i cobym ja zrobiła na jego miejscu.
Ponieważ, od młodości przy boku wuja zostając, hofrat mało miał sposobności poznać się z tem, co krajowi z dawnych wspomnień miłem i drogiem być mogło, a baronowa biegłą też w tem nie była, spadło na Atanazego nauczenie niektórych właściwości tradycyjnych, tyczących się obiadu, muzyki, tańców i t. p. Atanazy pamiętał o toaście „kochajmy się“, o mazurku Dąbrowskiego, o polonezie na wstępie i niewiele mógł dać więcej. Wydano stosowne rozkazy.
Francuska kuchnia dnia tego musiała tolerować niektóre półmiski staropolskie, przypomniane przez Atanazego. Hofrat wolał wiedeńskie przysmaki, ale dla pozyskania miłości i zaufania współziomków gotów był nawet narazić się na niestrawność.
W urządzeniu domu baronowa nadto uwydatniała rzeczy nowe, p. Atanazy nastał na to, aby stare, pamiątkowe zabytki ocalałe postawić na widoku... Hofrat to zrozumiał, i portrety, a oznaki pobożności więcej na widok wydobyto.
Urządzano to wszystko aż do wieczora, a Atanazy, czując się tu potrzebnym, mogąc być czynnym, rozweselił się i, gdy nareszcie po rozstaniu się z bratem, zaproszony został na herbatę zieloną, którą baronowa późno w noc pijać była zwykła, wszedł do jej apartamentu w bardzo różowem usposobieniu.
— Spodziewam się, że mi wkońcu pani baronowa odsłoni tę tajemnicę, dla której nic dotąd o zaręczynach i ślubie przyszłym nie słyszę? — rzekł, siadając przy niej, uśmiechnięty i rozpromieniony. — List zapowiadać się zdaje jakąś zmianę.
— Zaszła w istocie bardzo wielka i ważna, — odezwała się p. Narcyza. — Nie mam powodu jej ukrywać przed panem. Miałam w Wiedniu za życia nieboszczyka męża wielu przyjaciół. Do nich się zawsze liczył nadzwyczaj miły, niezmiernie bogaty, niepierwszej młodości, baron Meyer, bankier, który w dworskich sferach bardzo był dobrze widziany. Naówczas był on jeszcze żonaty, i dlatego może stosunki nasze po za dobrą przyjaźń nie wyszły. Znaleźliśmy się znowu, bardzo radzi spotkaniu, roku przeszłego w Wiedniu. Poczciwy baron! Aby dłużej być ze mną, przeprowadzał mnie do Lwowa. Był później dwa razy w Murawce, obiecał się nam na jutro. Ksawery głośno zapowiedział, że stać będzie w najskrajniejszym obozie opozycyi; nie przeszkadza to Meyerowi być dobrze z nim, a nadewszystko ze mną.
Ksawery mieć może w najszczęśliwszym razie kilkakroć sto tysięcy guldenów. Ładne to jest, mais ce n’est par le bout du monde. Meyer liczy się na miliony. Miał taki nos, nic dziwnego, iż cało wyszedł z krachu. Chociaż ma dwóch synów, gdyby się ożenił, zawszeby przyszłej żonie mógł zapisać bardzo ładną cyfrę na łez otarcie. A ma lat przeszło 60, chociaż wygląda nieźle i nie daje sobie nad pięćdziesiątkę. Zdaje się, że pan Atanazy mnie rozumie. Meyer otwarcie prosił o rękę moją. U niego ja będę panią, z Ksawerym wiecznie się sprzeczać potrzeba. Być więc może, iż Ksawerego porzucę. Obrażoną jestem, bo, gdy Meyer się zgłosił, nie okazał nawet zazdrości i niemal mi się zdał uradowanym. Niechże sobie pozostanie bezżennym i szuka potem żony gdzieindziej.
Zwróciła oczy, błyszczące tryumfem, na Atanazego, który pozostał milczącym.
— Więc to rzecz skończona, — odezwał się po chwili, — mam powinszować?
— Jeszcze nie, odparła cicho baronowa, Meyer zaproszony na jutro i niezawodnie przybędzie. Musiałam się przecież potargować, podrożyć z sobą i odrazu nie mogłam się rzucić w jego objęcia... Ma nowy pałacyk w Wiedniu, który mnie się dostanie, bardzo ładną willę z ogrodem w Baden, o którą się postaram także... Meyer oprócz tego zbierał oddawna kosztowne kamienie i ma ich zbiór szacowny, który musi się dostać komuś, jak ja, umiejącemu je cenić. Prześliczny szafir, żółte i czarne brylanty, topazy, prawie białe, olbrzymie, rubiny, jak gołębie jaja...
Oczy baronowej zapałały znowu, i dodała naiwnie:
— Jak tego Meyera nie kochać! Przytem, poznasz go jutro, ma i powierzchowność, i obejście się dżentlmena, i wszystkie gusta pańskie.
Westchnęła p. Narcyza.
— Przyznaję, że nazwisko mnie razi, — dodała, — ale, ponieważ ma żelazną koronę, spodziewam się, że je zmieni w inne — od posiadłości, jakie nabył w Galicyi.
Powieść o Meyerze zabrała dosyć czasu, i p. Atanazy, rozmarzony, zmęczony, nierychło spać się położył, a nazajutrz nie potrzebował wstawać rano.
Dzień słotny zagroził inkrutowinom powstrzymaniem gości, ale ciekawość oglądania nowego domu, o którym mówiono wiele, pomimo złej drogi ściągnęła zaproszonych w wielkim komplecie.
Hofrat wystąpi w orderach, ale jaknajpopularniejszą przybierając postać. Wskazano mu zgóry osoby, o których przyjaźń ubiegać się było potrzeba, bo przeważny wpływ miały na opinię publiczną: jednego doktora, który długi czas... praktykował w kraju, na północ posuniętym głęboko, dwóch czy trzech obywateli, chlubiących się pobytem w Brnie, na Szpichergu i t. p., dymisyonowanego wojskowego z Węgier i kilku księży. Dla tych wszystkich ze szczególnemi atencyami musiał być hofrat i łatwo sobie pozyskał ich życzliwość. Baronowa bardzo zręcznie też wyróżniła panie, które lub przez mężów, lub osobistemi zasługami i talentami w społeczeństwie sobie wyrobiły stanowisko.
Ktokolwiek się zastanawiał pilniej nad historyą obyczajów, nie w narodach, na niższym stopniu cywilizacyi zostających, ale tych, które sobie wyrobiły życie własne na tle cywilizacyi ogólnej, przyzna, że tu najdrobniejsze fenomena mają znaczenie wielkie. Stosunki społeczne, związki ludzi między sobą, zbliżanie się ich lub odosobnienie — są z naturą plemion i ich charakterem zgodne, odpowiadają wiekom, które je zabarwiają tonem swoim. W prowincyach nawet, pokrewnych sobie językiem i tradycyami, życie się objawia z odcieniami, właściwemi im. Nie uszło to uwagi Atanazego, że w kraju, z którego on przybywał, nowo się na prowincyi osiedlający obywatel w inny sposób by był zawiązywał znajomości i stosunki. Nie byłby pewnie starał się olśnić, występować zbyt pokaźnie, odrazu chcieć zająć jakieś stanowisko górujące. Wkupowałby się zasługą, serdecznością w te serca braterskie, które hofrat chciał wielkością swą olśnić i podbić sobie.
Najwidoczniejszym skutkiem tego nietaktownego postępowania było, że wyrodziło szyderstwo i opozycyę. Wszystko, co innym było niedostępne, budziło zazdrostki i zarody niechęci.
Przypominano pierwociny obywatelskie rodziny, a najwięcej hofrata, który się wydzielił z ogółu, zamieszkał prawie wyłącznie w Wiedniu i nikogo tu znać nie chciał.
Tak samo rozpoczął Ksawery i byłby szedł w ślady wuja, gdyby go bolesny zawód nie spotkał. „Przyszła koza do woza,“ — szeptali sobie maleńcy po cichu... zajadając i popijając całą gębą. Więcej się znalazło szyderstwa, niż podziwienia.
Hofrat, równie wymowny, jak dwaj bracia jego, chociaż dotąd sposobności nie miał zużytkować tego daru, który teraz w widokach sejmowych zamierzal uprawiać, — ogromnie obiecywał, gdy nieufne ludziska po nim sobie nie obiecywały tak wiele.
— Prosta rzecz, — mówili niektórzy, — gdy go zgóry przytaszczą znowu, sprzeda on za lada co. Z tymi ludźmi, co się łatwo z obozu do obozu przenoszą, potrzeba być ostrożnym.
Pomimo tych szeptów ogół przyjmował hofrata równie hałaśliwie i wystawnie, jak on występował do niego. Powiedziano kilka mówek pochlebnych. Patrząc zdala, mogło się zdawać, że ta wesoła gromadka z miłością w sercu się do siebie garnęła. Wszystko zresztą — składało się jaknajpomyślniej, szlachta niepopsuta smakowała w kuchni i piwnicę znajdowała, wcale dobrze zaopatrzoną. Co się tyczy domu, ten obudzał podziwienie, obchodzono pokoje, przypatrując się, oceniając i wnosząc z tego przepychu o dostatkach.
Niektórzy o nich powątpiewać chcieli, ale im mówić niedano.
— Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi, — mówił najbliższy z nich — p. Potrawkowski, — zaczęli robić fortunę za czasów nieboszczyka hofrata, i ani razu się im noga nie poślizgnęła. Oszczędzały ich powodzie i nieurodzaje. Hofrat żył z pensyi, a dochody składał. U nas tu niema drugiego majątku tak czystego, jak ich. — Nieżonaty, sam dla siebie nie potrzebuje wiele, a takich uczt baltazarowskich, jak dzisiejsza, niewiele my u niego zjemy.
Baron Meyer dotrzymał słowa i przybył w istocie, sztucznie odmłodzony, wyświeżony, galant, z brylantem, który na jednym palcu prawej ręki olśniewającym jaśniał blaskiem... Bodaj czy nie był przeznaczony dla piękniejszej rączki i dlatego musiał na połowie grubego piątego palca odpoczywać w drodze.
Baronowa go opanowała... a on jej nie opuszczał na chwilę. — Atanazy bawił kółko tutejszych ekonomistów i polityków opowiadaniami o stosunkach, w jakich żył i pracował.
Tańce się rozpoczęły, roznoszono lody, szampana, limonadę, orszadę, cukierki, gdy kamerdyner (Wiedeńczyk) pana hofrata przysunął się dyskretnie do p. Atanazego i szepnął mu na ucho:
— Nieznajomy jakiś, — tu się zawahał znacząco, nim „pan“ wykrztusił, — nieznajomy pan życzy sobie mówić z panem w pilnym interesie. Zaprowadziłem go do osobnego pokoju.
Atanazy, tknięty tą niespodzianką, a czując się tu obcym, spytał niespokojnie:
— Któż to jest? jak wygląda?
— Nie wiem, — rzekł kamerdyner, — prosiłem go o kartę lub nazwisko, ale mi nie chciał powiedzieć nic, dodając tylko, że interes pilny.
Ruszył śpiesznym krokiem Atanazy, poprzedzany przez szybko idącego kamerdynera, i, gdy się drzwi gabinetu otwarły, spostrzegł z przerażeniem przy stole siedzącego w dosyć zaniedbanym stroju — pana Piotra.
Zobaczywszy go nadchodzącego, Piotr wstał zwolna i z uśmiechem złośliwym go powitał.
— Znalazłem się tu przypadkiem, — rzekł, — ale rozumny człek z każdego trafunku korzysta... P. Ksawery bardzo źle się zawsze obchodził ze mną, mógłbym mu się wywdzięczyć pięknem za nadobne, alem litościwy i goły... Otóż o co idzie... Rzecz bardzo prosta... Hofrat wielkością swą popisuje się wśród współobywateli, cóżby to za wrażenie uczyniło, gdybym ja, obdarty, zaszargany, z tęgą miną wystąpił na salon i zaprezentował się, jako brat tego wielkiego męża! Rzecz oczywista, że toby mu nie pomogło? Jam gotów tę farsę odegrać, słowo daję, jeżeli czego od niego nie wytarguję... Prowadzę proces. jestem bez grosza, niech mi pożyczy... Mógłbym żądać więcej, ale skromnie zaspokoję się ty.siącem guldenów. Dla niego to głupstwo, a dla mnie rzecz ogromnej wagi. Dam oblig... chapoknyszem nie jestem... podarków nie przyjmuję... Skrypt dostanie.
Atanazy stał, słuchając osłupiały.
Upadek tego człowieka, który się zwał jego bratem, w tak straszny mu się sposób objawił, iż słów mu na odpowiedź zabrakło.
— Sądziłem, — dodał od niechcenia Piotr, — że najdogodniej będzie prosić pana Atanazego o pośrednictwo.
— Jakim tytułem? — z oburzeniem odparł Atanazy.
— Rzecz naturalna, — rozśmiał się Piotr, — bo was i Ksawerego równie zaboli, gdy wystąpić będę zmuszony.
— Ale w takich razach, panie Piotrze, — dumnie odparł Atanazy, — człowiek się ratuje, nie opłacając rewolwerami, ale... poprostu gwałt odpierając gwałtem. Może hofrat waćpana kazać wziąć i, jako awanturnika, spokój zakłócającego, odstawić do starostwa pod konwojem.
— Niechże to zrobi, — przerwał Piotr, — bo ja, kochanie ty moje, nie mam nic do stracenia, a hałas z tego wyrośnie, jeszcze lepszy... mnie zaś tylko o niego chodzi. Niech to zrobi.
Zamilkł Atanazy.
— Zważ, panie Piotrze, — począł.
— Daj mi pokój z nauką moralną, — rzekł Piotr spokojnie. — Jesteś tu niby wicegospodarzem. Każ mi dać jeść coś z okruszyn ucz ty, no i napić się. a sam idź do hofrata.
To mówiąc, skierował się ku stolikowi i jakby wcale nie myślał rozprawiać, siadł w postawie człowieka, który ma rozkazywać prawo.
Myślał jeszcze powołany pośrednik, co pocznie, gdy, zobaczywszy dzwonek. Piotr zadzwonił bez ceremonii i wchodzącemu służącemu zadysponował:
— Z rozkazu pana Atanazego, proszę cię, dajcie mi tu jeść i napić się, a patrzaj, żeby była wódka i wino, jadło nieskrzepłe i nie ochłapy, rozumiesz? Jestem gościem i głodnym.
Pomyślawszy nieco, Atanazy, już niemówiąc słowa, zawrócił do drzwi i wyszedł. Nie miał innego sposobu nad zwrócenie się do baronowej.
Zastał ją na konferencyi z baronem Meyerem, musiał przerwać tête à tête, szepnąwszy jej na ucho, że interes jest.. groźny, a nie cierpiący zwłoki.
W dwóch słowach powiedział jej treściwie, co go sprowadziło. Baronowa zbladła, jak ściana, zacięła usta, zacisnęła pięści, twarzyczka jej tak się nagle zmieniła, iż Meyer przestraszony skoczył podać jej szklankę limonady, którą grzecznie odtrąciła.
— Zostań pan, — szepnęła mu, — natychmiast powracam.
— Skinęła na Atanazego, aby go bawił.
Z trudnością przyszło się jej przecisnąć do hofrata, który bawił panie, a bardziej jeszcze go od nich odciągnąć.
— Na miłość Bożą, Ksawery, — szepnęła mu dwa słowa, — bo może być awantura, która ci zaszkodzi na wieki..
Hofrat, przepraszając damy, odstąpił z nią na stronę.
— Piotr... wiesz przecież, o kim mówię, ten łotr niepoczciwy, — jest tu obdarty w przedpokoju. Przybył umyślnie i grozi, że wtargnie, prezentując się, jako twój brat, jeżeli mu się nie wykupisz...
Ksawery zrazu uszom wierzyć nie chciał.
— Powtarzam ci, że to nie żart, ale groź ba... seryo. — Żąda od ciebie wykupu tysiąc guldenów, które dać potrzeba... Chce dać skrypt.. kochany braciszek...
Pod uderzeniem tego młota hofrat stał, jak odurzony... oglądał się ku drzwiom, czy już nie zobaczy wchodzącego...
— Narcyzo, — począł, jąkając się.
— Niemia innego sposobu, tylko natychmiast rozbójnikowi dać pieniądze, — przerwała mu. — Co jutro z nim poczniesz, — radź sobie. Že spełni to, czem grozi, — niema wątpliwości.
— Związać go i zamknąć! — zawołał Ksawery.
— Nie może się to stać bez rozgłosu, zważ, — dodała baronowa.
— Czegóż on chce odemnie? — począł gniewnie hofrat. — To poprostu chantage.
Erpressung, dodała, jedno jeszcze przyłączając tłómaczenie, baronowa, — ale, gdybyśmy to w dziesięciu językach nazwali. — nie pomoże nic. Żąda pożyczki tysiąca guldenów.
— Niech mu dadzą pięćset, — odparł, sykając, Ksawery.
— Nie weźmie ich, — poczęła baronowa zniecierpliwiona. — Nie doprowadzaj go do szału.
Hofrat otarł pot z czoła, spuścił głowę. Nagle rękę włożył do kieszeni bocznej fraka, ręką drżącą dobył pugilaresu i szybko wcisnął baronowej banknotów parę.
Potrzebował całej mocy, jaką miał nad sobą, aby potem zaraz przerwaną z damami zawiązać znowu rozmowę.
Baronowa znikła.
Co chwila, ilekroć się drzwi otworzyły, i głośniej się ktoś odezwał, Ksawery zwracał oczy przerażone ku wnijściu na salę.
Tymczasem Atanazy z pieniędzmi w ręku, sztywny a zły, wprost do gabinetu zawrócił.
Piotr właśnie, napiwszy się wódki potrzykroć, bo omne trinum perfectum, — jadł już; spożył zupę zimną, sztukę mięsa, która nosiła W menu słynne imie Châteaubriand’a, na które nie zasługiwała, gdy Atanazy się ukazał w progu. Energicznie przystąpił do stolika.
— Mam dla was tysiąc guldenów, — zawołał. — Skrypt przyślesz. Nie dam pieniędzy, dopóki na wozie siedzieć nie będziesz.
— Cóż to, zjeść mi nie dasz? — zapytał, dławiąc się, Piotr.
— Nie dam. Wynoś mi się natychmiast, — zawołał stanowczo Atanazy i powtórzył dobitnie: — Wstawaj i jedź, — to nasz warunek.
— Ażebym nieczystym oddechem nie kalał atmosfery, którą wy raczycie się upajać.
Szyderstwo przeleciało niepostrzeżone.
— Wstawaj i jedź, — powtórzył groźnie Atanazy. — Słyszałeś.
— Twoje menżykowskie ultimatum, — -rzekł z westchnieniem, ocierając usta i wstając z krzesła, Piotr. — Dawaj pieniądze.
— Gdy usiądziesz na wóz, — zawołał Atanazy.
— Furka moja stoi za bramą.
— Towarzyszę panu, — dodał Atanazy głosem, coraz namiętniejszym.
Piotr uległ tej sile, z jaką po raz pierwszy usłyszał występującego Atanazego, — spokorniał nagle.
— Nie gniewajże się, — toż to głupstwo. Prosty figiel studencki, a tysiąc guldenów dla hofrata...
— Idźmy, — wtrącił Atanazy, krocząc do drzwi i otwierając je.
Wyszli w istocie.
Ścisk i ruch taki był wszędzie tego wieczora, że Piotr, któryby w każdym innym razie oczy i uwagę na siebie zwrócił, przeszedł niepostrzeżony. Na dziedzieńcu było już ciemno. Atanazy, milczący, przodem ciągle dobiegł do wrót. — Tu stała w istocie najęta furka chłopska, której para mizernych koniąt z głowami, w workach pogrążonemi, żywiła się sieczką, zasypaną im. Na wozie spał woźnica, którego budzić musieli. Uparty Atanazy nie puścił z rąk pieniędzy, dopóki nie zobaczył Piotra, siedzącego na sianie, którem był wóz napchany.
— Słuchaj, panie Piotrze, — odezwał się drżącym głosem. — Jeden raz mogła ci się udać ta sztuka. Nie przypuszczaliśmy, ażebyś podłość posunął do tego stopnia. Gdyby cię jednak wzięła ochota drugi raz to powtórzyć, daję słowo honoru, że ci, jak psu, w łeb strzelę.
Gdy słów tych domawiał, przez otwarte drzwi od pałacu doleciały dźwięki wesołego kotyliona. Baron Meyer z gracyą i powagą Wiedeńczyka, uśmiechnięty, przesuwał się przed baronową, bladą i nieprzytomną, niemogąc pojąć, jaką trucizną ją napoił Atanazy.
Hofrat opuścił damy i szukał Atanazego w obawie, ażeby Piotr nie zrobił awantury. — W głowie mu się zawracało. Kilka osób zaczepiło go po drodze pytaniami i komplementami, odpowiadał wszystkim stereotypowym uśmiechem z czasów urzędowania, ale nie słyszał, co do niego mówili, ani wiedział, jak się pozbył natrętów.
Chciał co najprędzej z ust Atanazego posłyszeć, że mu już żadne nie groziło niebezpieczeństwo, ale w takich razach dzieje się zawsze jednako: zamiast znaleźć, kogo się szuka, mija się z nim, niewidząc go i niebędąc widzianym.
Zaślepiony hofrat otarł się o nierozeznawującego Atanazego, który rozpychał stojących na drodze i biegł tam, gdzie zupełnie gospodarza niebyło.
Śmiertelne pół godziny upłynęło, nim wkońcu Ksawery nie pochwycił za ramie brata.
— Zmiłuj się, — ja biegam za tobą, obszedłem cały dom!!
— Ale ja już chciałem zejść do suteren za wami, podchwycił Atanazy.
— A cóż? a co?
— Wsadziłem go na wóz, — odjechał, — dodał, lekko oddychając, Atanazy. — Niema innego sposobu, jak go uznać za obłąkanego i zamknąć do czubków. Dopóki on po świecie chodzić będzie, żaden z nas nie poczuje się bezpiecznym. Gdybym miał rewolwer pod ręką dziś, nie ręczę za siebie...
Zdawać się mogło, że wypadek ten prześliznął się niepostrzeżony, że ani Piotra niewidziano, ani go kto mógł podsłuchać... Nikt go tu zresztą nie znał: — oprócz służącego p. Atanazego, jak ogień, sprytnego chłopca, który, powodowany ciekawością, śledził wszystkie kroki przybysza, zrozumiał, co się działo, i białych papierków austryackich dopatrzył w ręku swego pana.
Największą dla niego było rozkoszą dobywać tok tajemnic pańskich lub tworzyć je z okruchów, — bo p. Justyn Zwoliński, który lubił też czytać, — pisał pamiętniki i starannie w nich zapisywał, cokolwiek się o jego oczy i uszy obijało. Piotr był dla niego atrakcyjną postacią, i nazajutrz na kartach dziennika stała cała scena balowa, odwzorowana ręką niewprawną, ale wyraziście i dobitnie. Był to literat niedonoszony, który, czując powołanie, wzdychał nad tem, że ortografii nigdy nauczyć się nie mógł. Uważał też ją za więzy nieużyteczne, stworzone przez pedantów. Był pewien, że jedyną logiczną pisownią było prawidło: jak się mówi, tak się pisze. Wyznanie to, podniesione do znaczenia zasady, stało na okładce seksternika pamiętników...
Któżby był wśród tego wesołego towarzystwa, dźwięków muzyki, uśmiechów wdzięcznych, szeptów słodkich, uścisków porywczych, — wykrzykników, natchnionych uczuciem, — domyślił się wpuszczonej kropli jadu, która wszystko zatruwała głównym aktorom dramatu?..
Hofratowi mgła jakaś powlokła ludzi, Atanazy chodził zwichnięty, czynny niby, a niewiedzący, z kim mówił i co robił.-Baronowa rzucała wzrokiem obłąkanym po otaczających, a baron Meyer, przypisując sobie to zamieszanie jakieś, z którego wyjść nie mógł na spokojniejsze stanowisko, — dobijał oświadczeniem się otwartem rozpoczętego targu, — który go pieds et poings liés, jak mówił, rzucił do stóp pięknej wdowy.
— Baronowa się niepostrzegła nawet, jak ów bijący w oczy brylant z tłustego palca barona przeniósł się na maleńki jej skazownik, z którego zdjęty wąż symboliczny wśliznął się na rękę Meyera.
Atanazy, którego oka nie uszły blaski brylantu, spostrzegłszy go już u Narcyzy, szepnął jej przy wieczerzy, że nie on może sam tylko przejście tej gwiazdy uważał.
— A cóż mi to szkodzi, że ludzie domyślą się wcześniej nieco mojego wyjścia za mąż, nim je w swoich foits divers ogłosi Neue freie Presse?
— Wolno mi więc powinszować już pierwszemu, — dodał Atanazy, — a zarazem złożyć życzenia.
— Panu w istocie pierwszemu się należała ta wiadomość, – śmiejąc się, dorzuciła baronowa. — Gdyby nie pan, baron Meyer swój brylant byłby zachował w zbiorze kamieni, bo mi poprzysiągł, że nigdyby się nie ożenił, gdybym ja mu odmówiła mej ręki.
— Wierz mi pan, — ciągnęła dalej z westchnieniem, że najlepiej umieją kochać starzy, ci, którzy już się nie spodziewają więcej miłości. Ostatnia jest równie gorąca, jak pierwsza, a daleko od niej trwalsza. Biedny Ksawery! Jakże mi żal go, iż żadnej kosztować nie będzie. Człowiek to, skazany na zamarznięcie serdeczne.
W tej chwili powstał głosem powszechnym powołany do wzniesienia toastu na cześć gospodarza p. Tymoteusz Bończa i, kieliszek potrącając nożem, prosił o milczenie.
Toast trwał minut kilka. Hofrat podniósł się z kielichem w dłoni, okiem powiódł po zgromadzeniu i słodkim głosem, który z początku wydał się stłumionym, zagaił swe wyznanie wiary.
Zakończenie jego wprawiło słuchaczów w takie uniesienie, iż następujący kielich przeszedł dla wielu tajemniczo, taką był zagłuszony wrzawą.


Na cmentarzu krakowskim w kilka potem miesięcy wznosił się piękny, pełen prostoty pomnik, na którym w płaskorzeźbie udatnej młody uczeń miejscowej akademii odtworzył głowę staruszki, na oko prozaiczną i pospolitą, lecz tyle mającą w sobie wyrazu słodyczy i dobroci a smutku, że jej się nikt nie mógł przypatrywać bez jakiegoś wzruszenia.
Nie był to żaden ideał, ale prawda, tik pochwycona, wyszlachetniona podniesieniem do największej jej potęgi, iż rysy powszednie stały się typem i całą zdawały się mieścić w sobie niewiastę cichą, pobożną, pokorną, a nie szczęśliwą.
Odżyła w tym złomku marmuru pani Piotrowa, zwiastował się w nim znakomity artysta.
Niebyło dnia, ażeby ktoś pochwałami, oddawanemi nagrobkowi, przez nieznanego artystę nieznanej wzniesionemu kobiecie, nie przychodził oglądać i dumać przy nim.
Jesiennego wieczora klęczała przy nim zakwefiona postać niewieścia, po której liniach i kształtach, chociaż twarz miała osłoniętą, domyślać się było można młodości.
Nie modliła się już, ale zadumana patrzała jeszcze na płaskorzeźbę, która na nią z macierzyńską spoglądać się zdawała miłością, jakgdyby duch zmarłej ożywiał wizerunek blady.
Westchnienie wyrwało się z ust panienki, wstała powoli i miała się już zawrócić ku wyjścia, gdy po za sobą dojrzała klęczącego i bijącego się w piersi mężczyznę, odzianego nędznie i ubogo, z twarzą bladą, sinym trądem okrytą.
Twarz to była niegdyś pięknych rysów, którą życie potargało tak, iż się w niej tylko nieszczęściami pogruchotanej ruiny dopatrzeć było można. Powieki zaognione, usta popękane, policzki, jakby siecią marszczek osnute i pokrajane, gdzieniegdzie skóra, przylegająca do kości, to nabrzmieniem odęta, składały całość, mogącą litość obudzić. Sparty na kiju prostym, okryty opończą podartą mężczyzna klęczał i modlił się, ale modlitwę przerywały mu i myśli, które chwilami zamykały usta, i znużenie takie, że powieki zamykały się i sen go ubezwładniał na krótko. Zaledwie się pochylił złamany nim, gdy się już porywał, jakby przestraszony, i bił znowu w piersi, w których chorobliwe słychać było chrapanie.
Człowiek ten tak był podobnym do żebraka, że odchodząca kobieta, dobywszy z woreczka kilka groszaków, zbliżyła się do niego, trzymając je w ręku, ale, podszedłszy, cofnęła się nagle, jakby przestraszona.
Klęczący, czy nie widział jej i nie słyszał, czy nie chciał znać, nie poruszył się nawet. Ona, jak przykuta, patrzała ciągle na niego. Trwało to dosyć długo, na ostatek, na odwagę się zebrawszy, kobieta zbliżyła się do żebraka, dotknęła go ręką i cicho wymówiła:
— Pan Piotr.
Oczy wybladłe modlącego się powoli się ku niej podniosły.
— Piotr, — wyszepnął niewyraźnie i, jakby sam do siebie, dodał: — Balbisia?
— Ja jestem, — odezwała się głosem poruszonym młoda pani. — Przez kilka lat nic o panu słychać niebyło. Gdzież pan był, i co się z nim działo? Cóż teraz?
P. Piotr kończył jeszcze modlitwy, pochylił się, aby ziemię pocałować, przeżegnał, wstał i z trudnością przygarbione wyprostował trochę barki.
— Pokutuję, — rzekł Piotr po długiem milczeniu.
Panna Balbina z niezmierną uwagą i jakąś obawą wpatrywała się w mówiącego, a widać było, że usiłowała dojść i upewnić się czy mówił prawdę czy kłamał uczucie.
O to go jednak posądzić było trudno. Nadto złamany był i zbyt obojętny, nie prosił zresztą o nic, a nawet litości wzbudzić nie żądał.
— Od dawna pan jesteś w Krakowie?
— Ja? od wczoraj, — rzekł słabym głosem. — Chciałem do szpitala, ale mnie tam nieprzyjęto. Świadectwa potrzebują, zresztą jest większych odemnie biedaków dosyć. Ksiądz Bonifacy zlitował się nademną i dał mi przytułek w klasztorze.
Nieusiłując dalszej zawiązywać rozmowy, Piotr chciał już odejść, gdy go Balbina wstrzymała.
— Wstąp pan do mnie, — rzekła głosem łagodnym. — Wygodniej może będzie; miejsca jest dosyć; starania niebrak.
— Dziękuję, — odparł chłodno Piotr, który z modlitwy i tego nastroju ducha, jaki ona w nim wzbudziła, powoli w inny jakiś stan przechodził, zdawał się budzić do życia. — Dziękuję, nie mogę, albo do klasztoru, lub do szpitala muszę.
— Dlaczego? — zapytała Balbina.
Żebrak splunął.
— A dlaczego! Kobieca zawsze ciekawość. Najlepsza z was musi mieć ten defekt. Ciekawość smaku jabłka pierwszą niewiastę zgubiła.
Z dziwacznym uśmiechem obrócił się ku niej.
— No, nie mogę, — dodał, — bo ze mnie złe ziele. Aby trochę mierzwy, a szpary odeszły, duch buja, i ciało w moc szatańską przechodzi.
— Dopóty cnoty póki biedy, — ciągnął dalej, — muszę złośnika trzymać na wodzy, bo inaczej do piekła mnie zaniesie.
Balbina z politowaniem słuchała.
— Idź pan do mnie, — powtórzyła. — Widzę, żeś bardzo podupadł. Za grzechy pokutowałeś, ale Pan Bóg dał życie, należy je zachować.
— Dla kogo? — zapytał Piotr.
— Dla siebie, — odezwała się spokojnie kobieta, — dla siebie, dla pokuty.
— Kaznodzieją zostałaś, — widzę, panno Balbino, — rzekł Piotr, powoli idąc za nią. — Ale, prawda, nie wiem nawet, czyś jeszcze panną, boś powinna była wyjść za mąż dawno.
— Nie myślę za mąż wychodzić, — szepnęła Balbina.
— No, a brat Atanazy? cóż się z nim dzieje? — dodał Piotr.
— Nie wiem, — odezwała się panna.
Milczeli, idąc ku wrotom cmentarnym, które właśnie zamykać miano. Skromny powozik stał przed niemi.
W powozie było miejsca dosyć, choć służąca Balbiny, nieodłączna jej towarzyszka, czekała przy wrotach.
— Siadaj, panie Piotrze, — odezwała się Balbina, — spoczniesz u mnie.
— Nie będzieszże się wstydziła wieźć żebraka przez miasto? — dodał Piotr.
— Nigdy nie robię z dobrej woli tego, czegobym się wstydzić potrzebowała, — sucho odparła panna Sławkowska. — Siadaj pan.
Ponowne zaproszenie to usłyszawszy, Piotr jeszcze wahał się krótko, aż wreszcie ruszył z miejsca i siadł do powozu. Panna Petronela ze skrzywioną twarzą zajęła miejsce na przodzie. W drodze niemówiono ani słowa. Dojechali do domu panny Balbiny, która coś poszeptała z Petronelą i wprowadziła za sobą Piotra do skromnej swej bawialni.
— Siadaj pan, zaraz dla niego otworzą gościnny pokój, który będziesz mógł zajmować, dopóki zechcesz, — odezwała się Balbina.
Piotr słuchał milczący, niedziękując nawet.
— Wiem, — rzekł nareszcie, że czynisz to nie dla mnie, ale dla pamięci mojej żony. Nadużywać jej gościnności nie myślę. Właściwie też nie potrzebuję jej, bo ta nędza, w której mnie panna Balbina znalazła, jest wczęści dobrowolną pokutą. Ruszyło mnie sumienie, chciałem ciało umartwić, ale, od p. Atanazego pobierając dosyć regularnie dożywotnią moją pensyę, mógłbym teraz z niej żyć wcale wygodnie. Popłaciłem długi, tak że wkońcu nawet hofratowi oddałem tysiąc guldenów z procentem, chociaż się ich już wcale nie spodziewał.
— Słuchasz, widzę, niedowierzająco, panno Balbino, — dodał, wzdychając, — ale ja ci powiadam, nikt z was mnie nie znał i nie zna, mieszaniną jestem osobliwą dobrego i złego. Raz mnie jedno opanowuje, potem do drugiego powracam. Wiela złego winna jest poczciwa nieboszczka moja, puściła mi cugli, a jam też ich nie trzymał, namiętności ponosiły. Teraz przyszła skrucha, pokora, pokuta, ale ja siebie znam, cokolwiek mi będzie lepiej, odetchnę, a wnet się krew zburzy, i pocznę znowu szaleć. Gdybym tu dłużej u was odpoczywać pozostał, zamiast się modlić wyszukam towarzyszów do hulanki i wrócę do starych moich grzechów.
Z rozkazu gospodyni domu podano Piotrowi naprędce przysposobioną wieczerzę. Na tacce przy niej stała wódka, na którą okiem chciwem spoglądał długo Piotr, walcząc z sobą. Chciał się powstrzymać i nie dotrwał w dobrem postanowieniu. Chwycił flaszkę, nalał nie do kielicha, ale do szklanki, i duszkiem wypił. Siadł potem, chlebem z solą przegryzając; oczy mu blade zwolna się poczęły zaogniać i rozszerzać, twarz zarumieniać, zuchwalstwo dawne powracało. Potoczył wejrzeniem dokoła.
— Niechże mi panna Balbina, — począł żywiej i głośniej, — powie co o mojej rodzinie kochanej, bo ona się mnie wyparła, a ja też jej wyrzekłem. Nie wiem, co się z nimi dzieje.
— Ja także niewiele, — bo stosunki moje nie sięgają w te sfery, — odpowiedziała panna Balbína.
— Wiem, że Atanazy, który wszystkich chciał uczyć rozumu, — dodał Piotr, poczynając zajadać wieczerzę łapczy wie, podobno sam stracił, co miał. Przyszedł mu w pomoc ktoś z rodziny matki, — postawili go na nogi... cóż dalej?
Balbina odpowiedziała tylko ramion ruszeniem.
— Ja i on, — ciągnął dalej Piotr, — niedawnośmy tak do siebie podobni, jakbyśmy bliźniętami byli... Atanazy — to drugi tom tego samego dzieła, tylko na lepszym papierze i porządnie oprawny. Ja jestem już podartą i poszarpaną książką... kubek w kubek ja... Wątpię, ażeby i z niego co było. Dobrze iżeś panna nie wyszła za niego, bobyś była nie szczęśliwą.
— No, a hofrat? — dodał.
— Nie znam go, — szepnęła panna Balbina.
— Niepotrzebnie powróciłem do Krakowa, — ciągnął dalej Piotr, — nie mam tu szczęścia, ale takie to poczciwe, stare mieścisko, bo mi w niem, jak w gnieździe, wygodnie, i czuję się tu w domu... A potem jeść i pić niema, jak tu, — na rożnie pieką i stary miód umieją cenić. — Dalej jest się gdzie każdej godziny pomodlić i przed kim wyspowiadać, a jeśli człowiek nic potem i Pana Boga chce oszukiwać, to może sobie dobrać konfesyonał, jaki mu do gustu... Nareszcie i to dobre, ze tu, jak chodzisz za procesyą, odprawiasz spowiedź wielkanocną i z duchownymi jesteś na przyjaznej stopie, to cię z reszty rozgrzeszają, — bo ciało słabe.
— Piotr wpadał w coraz lepszy humor, ale razem stawał się znowu coraz bardziej pannie Balbinie wstrętliwszym. Traciła dla niego spółczucie i litość. — To też, gdy wieczerzy dokończył, nie zapraszała go już wcale do domu, i Piotr, to spostrzegłszy, przeżegnał się, modlitewkę odmówił i przyszedł ją w rękę pocałować.
— Niech pannie Balbinie Pan Bóg za jej dobre serce zapłaci, — rzekł ze wzruszeniem. — Proszę wierzyć mi, że nie zapomnę nigdy, iżeś się nie wstydziła mnie, odartego żebraka, wieźć w swoim powozie przez miasto i niemiłemu, pogardzonemu dać jeść i pić.
— Bóg ci to policzy, — dodał, — ale i ja, — choć nędzny i bezsilny, będę się starał odwdzięczyć. Żadnym robakiem pogardzać niepotrzeba.
To mówiąc, pocałował ją raz jeszcze w rękę i wyszedł.
Ale nie zajął gościnnego pokoju, który panna Balbina dla niego przygotować kazała, — opuścił dom. — Gdy jej Petronela znać o tem dała, odetchnęła swobodniej gospodyni, gdyż zaczęła się lękać następstw, jakie mieszkanie Piotra u niej ściągnąć na nią mogło.
Ów wypadek spotkania z tak zwanym Trepkowskim odsłonił dotąd zakrytą część życia p. Piotra, wciągu której obcował z ludźmi, za zbrodnie ściganymi. — Przekonanie o tem nieszczęśliwą żonę o śmierć przyprawiło.
W kilka dni potem odwiedzający czasami pannę Balbinę o. Bonifacy wspomniał jej, że widział Piotra i przez kilka nocy dawał mu przytułek w klasztorze; że wciągu tego czasu wstawał do chóru z zakonnikami i tak się dobrze im akomodował, iż zbudowani byli nim. — Ojciec mu już chciał poddać myśl, aby wdział habit i braciszkiem został.
— A tymczasem, — dodał ks. Bonifacy, — djabel nie śpi. Poszedł mi dnia jednego, jak mówił, pomodlić się na grobie żony. Wieczorem czekałem na niego do późna... nie przyszedł. Oho! myślę sobie, źle, ani chybi, zetknął się z kimś, poszli na piwo, i, jak mu raz w głowie zaszumiało... już go i na łańcuchu nie utrzymać. Jakoż powrócił ledwie nazajutrz, przeprosił mnie. Wódką od niego znowu trąciło, a w oczach miał łzy.
— Nikt nie ujdzie swojego przeznaczenia, — rzekł do mnie. — Powietrze mi nie służy w Krakowie, muszę iść precz.
— Co ty tam o powietrzu prawisz! — odparłem, — wódka ci nie służy. Dopóki jej nie pijesz, człowiekiem jesteś, a po pijanemu bydle.
— Bydle! — odparł, — gdyby tylko bydle, nicby jeszcze nie było... Wół i osioł lepsze odemnie.
— Nie chciał mi się tłómaczyć więcej i potem znikł z miasta. Wiem, że go niema. Poszedł — dokąd, niewiadomo. Ma wad tyle, co włosów na głowie, — dodał ksiądz, niepoczciwy, zły czasem, szalony, ale na dnie duszy jest coś poczciwego, i ja go żałuję.
Nie przyznała się panna Balbina, iż była przyczyną zniknięcia Piotra, który, napiwszy się tu wódki, dostał od niej zawrotu głowy.
Miał jeszcze jednak tyle mocy nad sobą, że tegoż dnia Kraków, kusiciela, opuścił. Rozpoczął na nowo pokutę, która u niego zależała na tem, że o żebraninie, pokorny, pieniądze (jeżeli je miał) rozdawszy ubogim, puszczał się w świat. Najczęściej szedł bez celu, dokąd go oczy poniosły; niekiedy miejsce, wsławione jakim obrazem cudownym, wyznaczał sobie, jako cel wędrówki.
Tym razem celem nie była ani Częstochowa, ani Gidle, ani Kalwarya, ani żadna z mnóstwa wsławionych miejscowości. Poruszony oznaką litości i spółczucia, jaką mu okazała Balbina — chciał się jej wywdzięczyć. Osnuł sobie najdziwniejszy plan podbudzenia Atanazego, aby wrócił do Balbisi, bo wiedział od zony widział z całego trybu życia, że go kochała i za nikogo innego wyjść za mąż nie chciała.
Jakim sposobem on, — którego Atanazy niecierpiał, którego słowo u niego nie miało wagi — wyobrazić mógł sobie, iż wpłynąć może w tak ważnej sprawie?! to tylko obłędem jakimś tlómaczyć się daje.
— To pewna jednak, że z tą myślą śmieszną, pokutując, o kiju puścił się do Atanazego, o którym nawet nie wiedział, czy dotąd był wolnym.
Nic fantastyczniejszego sobie wyobrazić nie można nad te włóczęgi człowieka, który nie miał nic do stracenia, a na cierpienia się narażał prawie umyślnie, bo je przyjmował, jako karę za grzechy. Zwykle puszczał się Piotr, niepytając drogi, niewiedząc, ani gdzie spocznie, ani co jeść i pić będzie, ani czy będzie się miał czem pożywić. Szedł o kiju powoli. Przed każdym kościołkiem klękał się modlić, a gdy mu się gdzie nabożeństwo podobało, pozostawał przez dni kilka. Naówczas, jeżeli nie znalazł przytułku na probostwie, — lokował się w karczmie, spał na ławie, — upijał się obrzydliwą wódką, którą go, jako pobożnego pielgrzyma, chłopi częstowali, — a gdy mu się tu uprzykrzyło wreszcie, ciągnął dalej.
W miasteczkach, po klasztorach, w miejscach, dawniej znajomych, przesiadywał dłużej. Żelaznej wytrwałości natura, zahartowana trybem życia awanturniczym mogła mu dozwolić wytrzymać wszystko to, na co się narażał: noce spędzane pod gołem niebem, spanie na ziemi wilgotnej, głód, zimno, pokarm najlichszy, wódkę, jako jedyne lekarstwo. Pomimo tych niewygód Piotr czasu tych swych peregrynacyi bywał zawsze w najlepszym humorze, jak on sam utrzymywał, najzdrowszy, a do modlitwy tak usposobiony, że płakał przy niej rzewnemi łzami.
— Niejeden też raz obudził w litościwych sercach spółczucie, dawano mu pomoc, obdarzano, karmiono, odziewano. Prawie zawsze potem kończył smutnym wybuchem i awanturą.
Zdarzało się, że go dla niezaopatrzenia się w legitymacye i potrzebne świadectwa aresztowano, zamykano z włóczęgami do więzienia i trzymano, odsyłając pod ciupasem z miejsca na miejsce. Były to dni apostolstwa p. Piotra, bo, dostawszy się między złoczyńców, miał za obowiązek ich nawracać. Zaprowadzał w więzieniu wspólne modlitwy, uczył katechizmu, nawracał zobojętniałych i ludzi bez wiary.
Dostawały mu się przytem nieraz od towarzyszów i łajania, i razy, i obelgi najdotkliwsze, które znosił z takim heroizmem, że nim katów swych rozbrajał.
Nastawiał pleców bijącym i wołał:
— A walże, a wal! proszę cię. Robisz mi największą łaskę. Mniej będę cierpiał w czyśćcu, odpokutowawszy na ziemi.
Nie bronił się wcale, chyba gdy był pijanym, a wówczas rozwijała się w nim siła nadzwyczajna, i na miazgę tłukł przeciwników.
Słowem wędrówki p. Piotra były najdramatyczniejsze w świecie... a że czasu na nie miał bez miary, trwały niekiedy bardzo długo. Kończył je niekiedy w szpitalu...
Niedziw, że, w ten swój zwykły sposób puściwszy się z Krakowa ku Krzeszowicom na — potem skierowawszy naprzód Częstochowę — później zagrzęzłszy w Warszawie, jesienią poczętą podróż skończył dopiero, gdy wiosna już była w najpiękniejszym rozkwicie.
Był jeszcze o mil pięć od wsi, w której mieszkał Atanazy, gdy napytał na drodze człowieka, przez niego ze służby odprawionego, i mógł go wybadać nieco o brata.
Usposobienie pijaczyny, ze służby odprawionego, nie było naturalnie bardzo Atanazemu przyjazne, ale to Piotr brał w rachunek...
Szoborski, przez długi czas kredencerz Atanazego, któremn dowiedzionem było, że flaszki wypróżniał i manipulował tak z niemi, iż niknęły, a próżne pod łóżkiem jego znajdowano, — lat dziesięć spędził u Atanazego, znał go więc doskonale.
Miał Szoborski z dawniejszej jeszcze służby u infułata z rozmów nabyte ukształcenie pozorne i głowę, gdyby jej nie zalewał, wcale niezłą. Sądził o ludziach często bardzo trafnie.
— Ja jego znam na wylot, — mówił rozpytującemu Piotrowi. — To jest nic więcej, tylko gęba. Przy gościach, jak się rozgada, o czem acan chcesz, tylko słuchać, — gęby rozdziawiać. — Każże mu co robić, prosty list napisać, — interes rozejrzeć — trafić na drogę... jak zacznie mędrkować, rozdłubywać, — zwlekać, — nie zrobi nigdy nic. Próżnuje tak, jeździ, gra w karty, — tańczy, śpiewa, poluje; — nagle go jakaś mucha ukąsi, i coś wielkiego chce począć, — niezawodnie bąka utnie. Było już tak, że stracił cały majątek i gdyby krewny jakiś, bogacz okrutny ze Żmudzi, go nie poratował, musiałby już gdzieś służyć za rządcę. Zlitował się starowina, długi mu popłacił, aby nie dokuczały, dał pieniędzy na gospodarstwo, — ale ostrożny, majątek cały cały na siebie przepisał. Od tego czasu p. Atanazy się odrabia, lecz niewiadomo, czy co spłacił. Poprawiły się podobno interesa, chociaż majątku swego nie odkupił. Ale, nawykłszy do tego położenia, — już się bardzo nie troszczy o nic... Kilka razy się chciał i miał żenić, zawsze coś przeszkodziło... albo on się zląkł, albo panna mu dała harbuza, albo o posag się nie zgodzili.
— Ja mu to zawsze prorokowałem, — dodał Szoborski, — że on skończy rezydentem na łasce.
P. Piotrowi bardzo miło się było dowiedzieć, iż przynajmniej nie znajdzie go żonatym. — Roiło mu się, że go do Balbisi nakłoni... Miał w zapasie wiele szczegółów jej życia, za nią przemawiających.
Co się tyczy przyjęcia u brata, o które, znając go, mógł się w istocie zakłopotać, — na ten raz było ono usprawiedliwione tem, że, zniknąwszy rok temu z horyzontu, ostatniej należnej sobie raty od Atanazego nie odebrał. Przybywał więc pod pozorem, iż jej potrzebował, — trudno go było wypędzić.
Zamierzał, zająwszy miejsce w oficynie, zachorować i, choćby Atanazy mu się wywijał, nie dać się wygnać, niewyczerpawszy argumentów, które przygotował.
Atanazy na wiosnę zwykle odzyskiwał chwilowo energię i zawsze się krzątał około rozpoczęcia czegoś, co później się odkładało napotem. I teraz był w usposobieniu do przedsięwzięcia... olejarni. Rachunki zysków, na niej obiecujących się, były porobione, plan z Warszawy sprowadzony, miejsce na budynek oznaczone... Kapitał nawet, potrzebny dla wzniesienia fabryki i zakupienia narzędzi, do eksploatacyi koniecznych, leżał zapewniony, tylko na puszczenie w bieg olejarni, to jest: uzasobienie się w rzepaki i t. p., brakło go. P. Atanazy sądził, że to rzecz najmniejsza, i ze kredytem będzie się mógł posłużyć.
— Zbywanie wyprodukowanego oleju — zdawało mu się najłatwiejszem. Wszystko to opartem było na przypuszczeniach, na danych, niesprawdzonych praktycznie, — ale przez jakiś czas niezmiernie żywo zajmowało, pochłaniało p. Atanazego, który w papierach siedział każdemu gościowi nieomieszkiwał ich pokazywać. Myślał teraz tylko o oleju, mówił o nim i marzył.
Na ten olej nadszedł Piotr, który nigdy nie był miłym gościem u Atanazego, a teraz ostatnia przeprawa u hofrata jeszcze go czyniła wstrętliwszymi.
Lecz był to wierzyciel.
Piotr kazał się zameldować naprzód, czyniąc się chorym i wpraszając dla spoczynku do oficyny.
Niepodobieństwem było mu go odmówić, choć p. Atanazy, spodziewający się z dnia na dzień powołania do wypłaty, miał pieniądze rachunek przygotowany. — Nieżycząc sobie wcale ani się godzić z Piotrem, ani mu pozwolić się zbliżyć do siebie, Atanazy nazajutrz przed dniem z domu wyruszył, jak mówił, na polowanie, z którego z którego nie mógł powrócić prędko.
Kazał więc rządcy, panu Ćwikle, przeprosić Piotra i wręczył zarazem należność, rachunki i kwit do podpisania.
Ale Piotr ruszać się ztąd ani myślał.
— Wszystko to bardzo pięknie i porządnie pan brat przygotował, — rzekł do Cwikły, który na stole papiery rozkładał, ale ja jestem niedyspozyt... dajcie mi odetchnąć, po winniście nad starcem mieć litość. Przyszedłem tu pieszo, nogi mi pobrzękły, droga znużyła. Zatrzymaj waćpan, proszę, pieniądze u siebie, niepilno mi do nich... Z panem Atanazym, choćby mi się jak wykręcał, widzieć się muszę.
P. Cwikła, wyuczony, składał na polowanie zapewne mającą się przedłużyć nieobecność swojego pana.
Piotr śmiał się.
— Jakież u licha polowanie na wiosnę? Na cietrzewie chyba? bo inna zwierzyna zakazana, a cietrzewi trudno tak dużo znaleźć, ażeby tygodniami na nie polować. Wiem, że pan Atanazy, z którym ostatnim razem rozstaliśmy się niezbyt przyzwoicie, może się ze mną widzieć nie życzy, ale ja muszę z nim mówić. Będę, choćby o głodzie. siedział wam na karku; nie pozbędziecie się mnie.
Grzecznym był p. Cwikła.
— Ale tu o pozbywaniu się żadnem niema mowy, — rzekł zakłopotany. — Mój pan sądził, że panu pilno, co do należności. Kto teraz pieniędzy nie potrzebuje...
— I ja ich nie odrzucam, — odparł p. Piotr, — widzicie, w jak zredukowanym stanie przybyłem tu do was!... ale niezmiernie ważny interes familijny... o którym pomówić trzeba, zmusza być natrętnym.
Ćwikła próbował na różne sposoby zmienić postanowienie p. Piotra, ale trafił na upór, przełamać się niedający.
Stanęło na tem, że miał czekać w oficynie. Pierwszy dzień, prawie cały, przeleżał w łóżku. Drugiego kazał sobie zrobić kąpiel, spał potem i jadł doskonale, a że mu wódki wcale nie podawano, posłał po nią do karczmy.
Śmierdząca była i obrzydliwa, lecz wszystko, co tylko upajało, — dla Piotra pijącego było równej wartości oprócz absyntu, z którym dawno się nie widział. Pił więc, modlił się i spał.
Trwało to trzy dni. Atanazemu się chciało powrócić do domu, przysłał się dowiedzieć, odebrał odpowiedź Cwikły i zły w nocy przyjechał natychmiast, postanawiając, choćby niegrzecznie, Piotra zmusić, aby mu nie siedział na egzekucyi.
Dano nazajutrz znać do oficyn, że Atanazy powrócił. Piotr sobie kazał przynieść ogórków kwaszonych, których używał po wódce dla odświeżenia się; umył się, przeżegnał i poszedł powoli do dworu.
Czekał na niego Atanazy w takiem usposobieniu, iż miał go, nieprosząc siedzieć, od drzwi odprawić.
Piotr miał obwiązaną głowę, gdyż ciągle jeszcze potrzebował być chorym.
Przywitanie ze strony Atanazego było zimne i dumne. Piotr stał pokorny u drzwi, oczekując skazówki, aby wiedział, jak się ma znaleźć.
Brat wydał mu się zestarzałym i zmęczonym.
— Mówiono mi, — odezwał się, zdala trzymając, gospodarz, — iż pan życzyłeś sobie mówić ze mną. Jestem niezmiernie zajęty...
— Mogę czekać, — odparł Piotr zimno, — bo jestem chory, i siły mnie opuściły.
Atanazy spojrzał dla sprawdzenia tych słów i znalazł w bladej twarzy brata ich potwierdzenie; lecz litości dla niego nie obudziło to w nim wcale...
— Nie rozumiem, — zamruczał, — o czem pan możesz chcieć mówić ze mną. Ostatni jego postępek z Ksawerym...
— Był trochę niedelikatnym, przyznaję to, — odparł Piotr, — ale byłem w wielkiej potrzebie. Force majeure tłómaczy nawet, gdy w banku depozyt nieprzyjaciel sobie przywłaszczy.
Spostrzegłszy pogardliwy wyraz na twarzy Atanazego, dodał:
— Pozwolę sobie zwrócić uwagę pana na to, iż, choć pożyczyłem, a jako wy się niesmacznie wyrażacie, wydarłem hofratowi tysiąc guldenów, nie przywłaszczyłem ich sobie. Wypłaciłem mu je z piątym procentem. Rządy zaciągają pożyczki przymusowe... poszedłem w ich tropy.
Atanazy, który o spłacie nic nie wiedział, — z podziwieniem popatrzał na stojącego u drzwi, — okazując niedowierzanie. Piotr, który to zobaczył, na ziemi pokornie położył czapkę, dobył sznurkiem związanego pugilaresu, rozwinął go, ów sznurek trzymając w zębach, i, doby wszy pokwitowanie, zbyt natarczywie przedstawił Atanazemu.
Niebyło co mówić.
— Widzisz pan, — skonkludował, — a co?
— Niemniej, — odrzekł zimno gospodarz, to natręctwo, które panu Ksaweremu groziło kompromitacyą, — jest nie do darowania.
— Ja też nie proszę o przebaczenie, — przerwał Piotr. — Pokutuję za wszystkie grzechy moje. Mówicie, że pamięć ojca jest wam droga, że nazwisko nasze chcielibyście uchować czystem. Ja jestem zakałą... walam się z niem po szynkach i t. p. Dajcież mi stałe schronienie, choćby gdzie w przytułku.
— Hofrat ma dobra znaczniejsze, — żywo począł Atanazy, — u mnie najmniejszego kąta... i — przyznaję się otwarcie, gdybym go miał nie dałbym go panu.
— Wiesz, że ja się nie udam do hofrata, — ciągnął spokojnie Piotr. — Wam się też nie narzucam tu, ale gdzieś na wsi — w drugim folwarku jakąś dziurę byście znaleźli dla mnie gdybyście chcieli!
Ruszył ramionami Atanazy.
— Gdyś się miał żenić z Balbiną, którą ci stręczyła ta święta niewiasta, żona moja, — niewart jej byłem! — rachowałem zawsze na to, że, gdybym kiedy potrzebował przytułku (bo miałem przeczucie mojej doli), znajdę go u tej poczciwej...
Na wspomnienie Balbiny, Atanazy aż się rzucił, — coś chciał mówić, i słowa mu na ustach zamarły.
— Nikt w świecie nie wiedział o tem, ile razy wyrzucał sobie, że się z nią nie ożenił. Było to zgryzotą jego najdotkliwszą. Napomknięcie o pannie Balbinie sprawiło ten skutek, że Atanazy ochłonął, ostygł i na biednego Piotra okiem spojrzał łagodniejszem.
— Co mi tam prawisz o jakiejś pannie Balbinie, — syknął Atanazy, udając zupełną obojętność. — Nigdy nie myślałem o niej.
— Ale! ba! ba! — przerwał stojący ciągle w progu Piotr i, nie proszony, siadł na najbliższem krześle i nogę począł rozcierać. — Waćpan, panie bracie, myślałeś o niej i mówiłeś o niej z nieboszczką moją, wiem to od niej, — i ona myślała o panu. Jak Boga kocham!
— Cóż dalej? — zapytał kwaśno Atanazy.
— Co dalej? — podchwycił gość, — dalej to, że, gdybyś był posłuchał nieboszczki, a ożenił się, miałbyś nietylko żonę-anioła, ale majątek, coby cię uwolnił od zebraniny u Donajtysów, co waćpana zarznęli... i puszczą z torbami.
Dotknięty do żywego Atanazy rzucił się, jakby go pocisk dosięgnął. Łudził się tem Atanazy, że cały jego układ z Donajtysami pozostał tajemnicą, że nikt o nim nie wiedział, a tu mu niepowściągniony język złośliwego i rozżalonego brata rzucał w oczy nim, jak rzeczą, powszechnie znaną.
Błysnęło mu zaraz w myśli, że Piotra niepowinien był do ostateczności doprowadzać, i znowu o stopień jeden złagodniał dla niego.
— Czegóż chcesz odemnie? — zapytał. — Pieniądze płacę.
— Żadam, — choć we cztery oczy, obejścia się ze mną ludzkiego. Nie kłamię cnoty, nie udaję świętoszka, jestem grzesznikiem zakamieniałym, ale mi się choć litość należy.
I po półgodzinnej rozmowie Piotr się rozgospodarował w oficynie.


Jak wszyscy lekkomyślni ludzie, Atanazy ulegał wrażeniom wszelkim z wielką łatwością; działały one na niego tak, jakby stanowczy wpływ wywrzeć miały, ale — był to ogień słomiany. To, co zdawało się tak silnem, że mogło zmienić życia kierunek, dopóty się tylko utrzymywało w pamięci, póki nowego coś nie zatarło śladu, jaki był wyryty... Z równą łatwością, jak się piętnowała myśl nowa, znikała potem bez śladu, chociaż nic nie ręczyło, ażeby powrócić nie mogła.
W chwili gdy Piotr przybył w odwiedziny i po pieniądze do brata, Atanazy właśnie obrachowywał, jakie skutki wywarła pomoc Donajtysa i z nią rozpoczęte gospodarstwo nowe. Szukał w czynności dziadunia czegoś podstępnego, — egoistycznego, — ażeby tem wytłomaczyć, że, — wszelkie środki mając w ręku do podźwignięcia się, nie zrobił nic lub tak, jak nic.
Siebie obwinić nie chciał, musiał w kimś znaleźć niepowodzenia przyczynę. — W istocie sprzykrzyło mu się jedną drogą powoli iść do celu, szukał środków, ażeby coś nowego rozpocząć.
Według niego los, ludzie, zazdrość, niechęci, intrygi spikały się na niego właśnie dlatego, że się jego nadzwyczajnych obawiano zdolności.
Padał ofiarą swojego geniuszu. Podejrzewał wszystkich, — zniechęcony, chciał niewdzięcznego świata się wyrzec, — porzucić wszelkie starania i wysiłki, zamknąć się gdzieś w pustelni.
Ale — potrzeba się było od Donajtysów oswobodzić, albo im oddając pieniądze, lub majątek.
Nie naglili, nie naprzykrzali mu się, tem więcej ich nienawidził.
— Są powolni umyślnie, aby mi okazać, że mnie lekceważą, że wiedzą, iż ja nic nie jestem w stanie zrobić, — mówił Atanazy, — ale to się raz skończyć musi. Oddam im majątek... pójdę służyć!
Po kilka razy na dzień siadał do rachunków p. Atanazy, obliczał fantastycznie, co miał, co zarobił, co oszczędził, i dochodził do tego smutnego przekonania, że zawiódł się na wszelkich swoich nadziejach.
Jedyny powiernik, któremu w chwili zwątpienia jakiegoś wyznał wszystko, co go trapiło, Atanazy, mając współczucie dla niego i politowanie, otwarcie mu wypowiadał, czemu niepowodzenie według niego przypisać było potrzeba.
— Nie gniewaj się na mnie, panie Atanazy, — mówił mu, — byłem ojca przyjacielem, jestem twoim i właśnie dlatego, że ci życzę dobrze, muszę mówić prawdę. Gospodarstwo u ciebie szło dobrze, nie popełniłeś żadnej kosztownej omyłki, ale sam tryb życia twego nie dozwolił robić oszczędności. Koni na stajni trzymasz tyle, co przedtem, ludzi dla parady niepotrzebnych wielu. Przyjmujesz zbyt kosztownie gości, dajesz nadto wystawne obiady i baliki. Życie twoje pochłania daleko więcej, niż się zdaje. Od czasu, jakeś rozpoczął reformę, nie widzę, ażeby się ono odmieniło.
Atanazy aż ręce załamał.
— Panie pułkowniku, — zawołał z niezmierną gwałtownością, — możnaż po mnie wymagać, abym zszedł z tej stopy, na której dom po ojca wziąłem, do której nawykłem, a na której ludzie się mnie widzieć nazwyczaili. Zmiana w tem jest poprostu niemożliwą. Sobie mogę odmówić wszystkiego, ale nazewnątrz reprezentuję rodzinę, pamięć ojca; oznaki dostatku są przywiązane do stanowiska. Krok w tył, a upadłem bezpowrotnie. Jeżeli mam tym kosztem okupić majątek, na leży się go wyrzec, bo straciłbym znaczenie, życie by mi się stało nieznośnem.
— No, ale, straciwszy wszystko, cóż poczniesz? — zapytał Ratmański.
— Jużciż szlachetniej jest sobie w łeb strzelić, — wyrwało się Atanazemu, — niż zmniejszyć się, obciąć, znikczemnieć.
Pułkownik wzruszył ramionami.
— Przepraszam cię, ale to, co mówisz, nie dopuszcza już dyskusyi, bo to są rozpaczliwe lamentacye.
— Pan pułkownik nie zaprzeczy, że imie i przeszłość obowiązują? — zawołał Atanazy.
— Któżby temu przeczył, ale nie do trzymania sześciu koni, — dodał Ratmański, — tylko do zredukowania się w porę, aby nikomu nic nie być winnym.
— Na mnie się spiknęło wszystko, ― mówił, przerzucając się na inne pole, Atanazy. — Proszę pod najsurowszą wziąć krytykę moje postępowanie, życie, wydatki domu, kieszonkowy mój ekspens, nie nadużywałem niczego nigdy. Pokażę takich dziesięciu, którzy rządzili się sto razy gorzej, niż ja, popełniali błędy, a stoją na nogach, zaś ja...
Ratmański, widząc go tak podrażnionym, począł łagodzić i uśmierzać rozdrażnienie, ale, im przemawiał z większem pobłażaniem, tem p. Atanazy więcej rósł w butę.
Niebyło wyjścia. Zdawał się rachować na interwencyę Opatrzności, na jakiś cud, na wyjątkową godzinę, w której dla niego dwa a dwa miało uczynić dwieście.
Ratmański powiedział sobie, że głowę stracił, ale mu to odejdzie. Przechodziły dnie i tygodnie w przerzucaniu się Atanazego z jednej w drugą ostateczność. Kładł się spać z postanowieniem jechania do Douajtysa by rozmówić się z nim otwarcie, dowodząc mu, że jego dobrodziejstwo było przyczyną zguby. Wstawał potem z ideą mściwą, aby ożenić się bodaj z córką największego gbura, byle mu przyniosła miliony i zapewniła zwycięztwo.
Po kilkakroć już powracał myślą do panny Balbiny, do Piotrowej, do tych kroci guldenów, które mu obiecywano z aptekarzówną.
Przybycie Piotra wśród tej walki wewnętrznej, jaką z samym sobą wiódł, nie dało mu usnąć tej nocy.
Balbina była niezamężną, panią swej woli, pełnoletnią, a on znał doskonale moc, jaką miał nad nią, i wpływ, jaki mógł wywrzeć.
Potrzeba mu się było dowiedzieć dokładnie o pannie, jej majątku, sytuacyi, rodzinie, a o tem nikt lepiej nad Piotra nie mógł go objaśnić. Należało go rozbroić, pojednać się.
Ale tu wstręt ku niemu, obrzydzenie, obawa — górę brały. Wstyd zresztą czuł znowu się zbliżyć po tak stanowczem odepchnięciu.
Piotr, który się tego nie domyślał, ułatwił mu wielce postępowanie dalsze. Zaproszony do stołu, przyszedł dobroduszny, łagodny, jakby zapomniał o wszystkiem, co go dzielić mogło od brata. Zdobył się nawet na humor znośny. Z łatwością wielką rozmowa naprowadzoną została; Piotr, mający na sercu, aby żony nieboszczki myśl doprowadził do skutku, począł mówić o Balbisi, kłamać bardzo zręcznie, mieszać prawdę z fantazyą i zalecać dziedziczkę między innemi tą cnotą, że pomimo czasów złych, ofiar, dobroczynności swej, wymagań ubogich krewnych dorobiła majątku niemal ćwierć jeszcze własnym przemysłem.
— Dziś, — Piotr, poruszony, — jest to najbogatsza panna na wydaniu w Galicyi. Wiem o jednym hrabi i o księciu, którzy napróżno do niej wzdychają.
— Czegóż ona się spodziewa? co zamierza? — zapytał Atanazy.
— Zdaje się, że ma miłość w sercu dla kogoś, z którą się tai, — mówił stary, — ale nie tai się, że winna temu, którego kocha, swe wykształcenie, że on dla niej był przykładem, podnietą. Pamiętam, że żona moja upewniała, iż to się tyczyło pana Atanazego.
— Ale cóż znowu! — śmiejąc się, rzekł gospodarz. — Musiała zapomnieć o mnie. Stosunki się zerwały.
— A ja wiem, iż pilno śledzi każdy krok į brata, — mówił Piotr, — i ty kiedyś do niej powrócisz, bo ona ci jest przeznaczoną. Lepszego nic w świecie nie znajdziesz.
— Sameś mnie niegdyś ku niej zniechęcił, — odparł Atanazy, — a dziś, gdybym chciał, zbliżyć się do niej nie mam ani powodu, ani sposobu. Uchowaj, Boże, podobnego ożenienia, — dodał, — dopieroby tryumfowali nieprzyjaciele moi, zowiąc mnie niezdarą, który się musiał uczepić fartuszka aptekarzównej.
Przez cały czas obiadu Piotr, który, gdy chciał, kłamał nadzwyczaj zręcznie i swoim improwizacyom umiał nadawać charakter wielkiego prawdopodobieństwa, wymyślał historye o p. Balbinie; według niego nawet w sterach arystokratycznych miano dla niej poszanowanie.
— Ale to, mospanie, — dokończył wzdychając, — waćpan tylko jesteś ślepy i odpychasz, co ci się samo narzuca i stręczy.
Obrócił to w śmiech gospodarz, ale, gdy się rozstali, myślał już tylko o Balbinie. Ona była jedynem możliwem rozwiązaniem ciężkiego zadania. Ożenienie z nią uwalniało go od Donajtysa, a tu pilno potrzeba było, dopóki żył stary dziadunio, kończyć, bo z synami jego nieskończenie trudniejszeby wypadły rachunki.
— W istocie ślepy byłem, — mówił sobie Atanazy, — szczęście mi samo w ręce szło i idzie. Piotr pomimo zalania gorzałką ma bystre i trafne wejrzenie. Dlaczegóż dotąd nie wyszła za mąż Czeka na mnie.
Podróż do dziadunia należało odwlec, jechać do Krakowa, szukać sposobności i pochwycić ten ostatni środek ratunku.
Nie wątpił nigdy o sobie p. Atanazy, a tu miał przekonanie, iż dosyć mu było chcieć, aby posiąść.
Przed Piotrem jednak, niedając mu poznać po sobie, że rzuconą wędkę pochwycił, śmiał się, przedrwiwał jego projekta i mówił o innych wcale planach. Między innemi znalezienie obfitej rudy żelaznej w jednym z majątków Atanazego miało być źródłem olbrzymich zysków. Było to jeszcze tajemnicą, lecz już statuta towarzystwa akcyjnego pisane były.
Z jednego może symptomatu p. Piotr byłby się mógł dorozumieć, iż jego namowy i nawracania nie pozostały bez skutku; Atanazy niemal codzień i za każdem spotkaniem z bratem napomykał niby przypadkowo o p. Balbinie, chociaż szydersko.
Że złagodniał dla Piotra, ten nie widział w tem ani dziwnego nic, ani podejrzanego.
Wkońcu przybłęda, któremu u brata niebyło bardzo wygodnie, bo ludzie się z niego wyśmiewali i usiłowali pobyt uczynić nieznośnym, zaczął się nudzić i mówić o pielgrzymce do pana Jezusa Boremelskiego na Wołyniu.
Atanazy opierał się mocno tym włóczęgom.
— Raz przecie tyle doświadczywszy i przebolawszy, powinieneś się ustatkować, — mówił do niego. — Dla ciebie na świecie niema, jak Kraków, kościoły, duchowieństwo, ludzi wielu, pomimo żeś się starał im narazić życzliwych. — I grób mojej żony, — dodał Piotr, — i ta poczciwa jej Balbisia, wszystko to wabi mnie do Krakowa, ale są i niebezpieczne pokusy Wolę się trzymać zdaleka. Po mnie już dzisiaj nic nikomu, ani Bogu, ani ludziom!
Odwiedziny te skończyły się wreszcie daleko inaczej, niż się obaj bracia spodziewać mogli. — Atanazy okazywał niejaką litość bratu, a ten niezbyt czarną prorokował mu przyszłość. Chociaż się do tego nie przyznał, Piotr obmyślił środki dostania się w istocie do Krakowa, — gdyż wyobraził sobie, że cieniom żony uczyni rzecz przyjemną, wydając Balbisię za Atanazego, a łudził się, iż w tej sprawie będzie bardzo użyteczną i skuteczną sprężyną.
Nie szedł już swoim zwyczajem piechotą, nie chciał też posługiwać się zwykłemi środkami prędkiej komunikacyi, których niecierpiał, ale od wsi do wsi, od miasteczka do miasteczka najmować począł furki, szukać bud żydowskich — i tak zwanych okazyi. Dozwalało mu to obcować z ludem i najpośledniejszemi klasami społeczeństwa, do których miał pociąg jakiś.
Pić i jeść z chłopami w karczmie, mieszać się do ich spraw i rozmów, dawać im rady należało do największych przyjemności jego życia.
— Daleko to zabawniejsze i więcej nauczające, niż salon! — powtarzał. — I do salonu ja się prosić muszę, aby mi się plecami odwracali, a tu mnie na pierwszem sadzają miejscu.
P. Balbina zapomniała już była o Piotrze, straciwszy go z oczu, gdy jednego dnia wychodzącej ze mszy od Panny Maryi, z pośrodka żebraków wystąpiwszy, przyszedł się pokłonić.
— A! pan znowu jesteś w Krakowie. — rzekła doń.
— Zatęskniłem za nim, — odrzekł Piotr. — Więc, choć tu mnie z najgorszej znają strony i najpogardliwiej się ze mną obchodzą, — ja do mojego kochanego gniazda i do grobu żony powracam. Panna Balbina przy niej mnie — u nóg jej pochować każe...
— Szedł tak za nią, po słówku bąkając, aż do jej domu, — a że po drodze się skarżył, iż od dwóch niedziel ciepłej strawy nie miał w ustach, co prawdą było, zdjęta litością p. Sławkowska, odwróciwszy się do niego, powiedziała przy pożegnaniu:
— Wstąpże pan na krupnik do mnie.
— Czy to dzień ewangelicznej uczty u panby Balbiny? — odparł, śmiejąc się, — bo ja, odarty i niepachnący, tylko na podobnej mogę się znajdować...
Był to w istocie ten dzień tygodnia, w którym w osobnej salce na dole pobożna jałmużnica przyjmowała ubogich, dzieląc pomiędzy nich pieniądze, odzież i inne podarki. Sama ona dnia tego nie siadała do stołu i czytała w czasie obiadu, a po nim odmawiała modlitwy, które wskazywał przytomny duchowny.
Piotr nie wstydził się stawać pośród żebraków, rachując to za pokutę, ale, gdy się wszyscy rozeszli, pozostał, dawnym zwyczajem zbliżając się do pupilki żony swojej.
— Co Czemuż się pani mnie nie spyta, — odezwał się szydersko, gdy pozostali sami, — co się z panem Atanazym dzieje? Przecież pani wie, albo się domyśla, że od niego powracam.
— Ja? — zarumieniona, odstępując na parę kroków, odparła p. Balbina. — Nie wiedziałam wcale, dokąd się pan udałeś.
— Po pieniądze, które mi był winien, do niego, — dołożył Piotr, — a ąe one leżały gotowe, nie miałem kłopotu...
— I zapewne już ich niema ani grosza? — odezwała się z politowaniem Balbisia.
Piotr dobył pugilaresu i, niemówiąc słowa, otworzywszy go, pokazał całą paczkę guldenów różnej fizyognomii, pospinanych szpilkami.
— Widzi pani poprawa moralna i rozbrat z piołunówką... a mnieście już nie mieli za Boże stworzenie, Pan Atanazy, któremum oznajmił, że tu powracam, bo on mi też radził, — kazał pannie Balbinie oświadczyć uszanowanie swe... Ja się go tu spodziewam. (Kłamał zuchwale.)
Nie śmiała się odezwać z oczyma spuszczonemi stojąca Balbisia, a Piotr dalej prowadził to, co się u niego nazywało intrygą.
Znalazłem brata mego bardzo zmienionym... pracuje, co u niego nie bywało, — mówił dalej Piotr, bo się coraz do czegoś nowego rzucał... a teraz trwa na jednej drodze. Gospodarstwo, przedsiebiorstwa przemysłowe zajmują go bardzo. Inny człowiek, spoważniał.
— Pan Atanazy zawsze był, jak mi się zdawało, zamiłowanym w pracy... ale ludzie powiadali, że mu brakło wytrwania, że się zrażał prędko.
— Z nas wszystkich, — a jest nas trzech, jak pannie Balbinie wiadomo, — rzekł Piotr, — z nas trzech Atanazy najwięcej wart. Natura go najobficiej wyposażyła, odebrał wychowanie staranne, ma też miłość i szacunek u ludzi.
— Nie wiem, czy pani wiadomo, — dodał, — że był zpowodu zbyt licznych przedsiebiorstw chwilowo w pieniężnych kłopotach... Rodzina matki mu skutecznie pomogła... wyszedł z nich, ale się też namozolił!!
Z nieukrywanem zajęciem słuchała p. Balbina i zaprowadziła z sobą do pokoju Piotra, który ciągle prawił o Atanazym, a że nie chciał być posądzonym, do pochwał dosypywał po szczypcie krytyki, tak dobranej zręcznie, że starczyła za przyznanie mu nadzwyczajnych przymiotów.
Nie zapomniał i o tem, że Atanazy, dowiedziawszy się o jego pobycie w Krakowie, dopytywał go o p. Balbinę.
Gospodynię to czy co innego wprawiło w bardzo dobry humor.
— Zdaje mi się, żem ostatnim razem mówiła panu, — odezwała się, — iż pana Ksawerego, brata waszego, nie mam szczęścia znać? Otóż teraz pochwalić mu się mogę, że i pan hofrat jest mi znajomy...
— Zkądze i jakim sposobem! — przerwał zaciekawiony Piotr.
— Dziś już nie mam czasu na opowiadanie, — zakończyła Balbisia, spoglądając na zegarek, pożegnała go i — odeszła.
Wiadomość ta nabawiła niepokojem starego. Zkąd i jakim sposobem p. Balbina, której stosunki bardzo szczupłem kółkiem się ograniczały, mogła znać hofrata? Był aż nadto pewnym, że ona go szukać nie mogła, a nie pojmował, z jakiego powoda onby jej miał szukać. Było to dla niego zagadką draźniącą.
Ażeby przyśpieszyć jej rozwiązanie i z ust Balbisi się dowiedzieć, jakim sposobem znajomość tę zrobiła, — jak tylko dozwaliły mu okoliczności, poszedł do p. Balbiny i w rozmowie starał się dowiedzieć o hofrata. Znajomość z nim nie mogła być tajemnicą. Tymczasem Balbina rozmaitemi sposobami wymykała mu się z odpowiedzią; zwracała rozmowę, udawała, że nie słyszy, zbywała go półsłowy, niemówiącemi nic. Im się to mocniej czuć dawało, że nie chciała mu się tłómaczyć, tem Piotr stawał się ciekawszym, a u niego zawsze ciekawość i niecierpliwość, doprowadzone do najwyższego stopnia, kończyły się wybuchem.
Trzy czy cztery razy umyślnie po to przyszedłszy do Balbiny, zmuszony za każdym razem jeść i pić, Piotr wkońcu powiedział sobie, że panna Balbina myśleć może, iż się żywić przychodzi.
— Przepraszam pannę Balbinę, ― rzekł ostatniego dnia, — moje wizyty mogą się wydawać interesowane, dla sztuki mięsa, która jest doskonałą, ale ja nie lubię zebranej. Zaś prawdą jest, że mnie to intryguje, jak i gdzie pani poznać mogła hofrata Ksawerego?
Balbina się rozśmiała.
— Ciekawy pan jesteś, a kobiety prześladujesz ciekawością. Cóż to pana obchodzi?
— Bratem jest mi przecie.
— Ale panowie ani się widujecie, ani żyjecie z sobą, — draźniąc go nieco, odparła gospodyni.
— Wszystko to prawda, — rzekł Piotr, — i właśnie dlatego, że go niecierpię, obchodzi mnie, jak nienawistny człowiek.
Balbina pomyślała chwilę.
— Pan znasz moje niefortunne nabycie wioski, w której ja nigdy nie mieszkam, a bywam bardzo rzadko, z której miewam, tak jak nic...
— O tem wiem.
— Namówiono mi, ażebym ją sprzedała...
— Kto wie, dlaczego, — żywo obruszył się stary. — Ziemia mało robi, ale wszyscy zaręczają, że jej wartość rośnie, bo ludzi przybywa...
— Hofrat się dowiedział o tem. — dołożyła prędko, chcąc zakończyć, Balbina, — i przybył z zamiarem kupienia.
— Sprzedałaś pani?
— Nie... ale dajże pokój badaniu, — odezwała się Balbina, w istocie znudzona indagacyą. — Hofrat chciał korzystać z mojej chęci pozbycia się, a ja chętnie daję jałmużnę, ale nie lubię, ażeby spekulowano na słabość moją.
Doznawszy zawodu, Piotr zamilkł. Spodziewał się czegoś innego.
— Nie pytam panny Balbiny, jak się jej nasz pan brat podobał.
Lekko poruszyła ramionami.
— Nie starał się o to, aby mi się podobać, a ja nie byłam go ciekawą wcale... Krótkośmy byli z sobą.
— Odwiedził mnie później jeszcze raz, — ale układy o wioskę szepnęła nieśmiało, zostały zerwane...
— Wszystko to tak jakoś niezrozumiale dla Piotra brzmiało, iż, choć prawdomówności p. Balbiny nie mógł posądzać, coś w tem widział zaplątanego i zamąconego.
Ulubioną sługą niegdyś żony Piotra, a teraz p. Balbiny, była ta panna Petronela, którąśmy z nią widzieli na cmentarzu. Właśnie dlatego, iż kochała i całem sercem służyła nieboszczce, męża jej nienawidziła. Piotr myślał się od niej czegoś dowiedzieć, lecz ani proźby, ani pokora nie mogły p. Petroneli przejednać dla niego.
Zdala go zobaczywszy, uchodziła, aby się z nim nie zetknąć.
Ona sama tylko mogła wytłómaczyć zbliżenie się hofrata, — którego z pamięci pozbyć się nie mógł Piotr, — pewien będąc, że w tem coś tkwiło.
Około panny, tak bogatej, rozporządzającej kapitałami, tak znacznemi, wikłało się tysiące intryg i zabiegów. Zbyt często chodząc z głową zalaną, Piotr, gdy się powstrzymywał od pijaństwa, a podżegało go coś, stawał się najprzebieglejszym intrygantem. Mówiło mu coś, iż na Balbinę chciano zastawić sidła... a p. Petronela musiała wiedzieć to, o czem panna mówić nie chciała.
Z dawnych sług rozproszonych jego żony stary jeden, kredencerz niegdyś, teraz gracyalista, używany do posyłek w mieście, — pozostał przy Balbinie. Zwał się Krzysztof Sobocki. Słabością jego było, że się napijał. Spotkawszy go raz w ulicy, dawny pan zatrzymał powitaniem:
— Jak się masz, Sobocki? Słyszałem, że cię ta Balbisia poczciwa wzięła do posług.
Sobocki ręce złożył pobożnie.
— A co moje posługi warte! — rzekł, — na co się ja jej zdać mogę? Wzięła mnie po prostu przez miłosierdzie, bo inaczej bym musiał do szpitala albo umierać z głodu. Do szpitala się dostać też niełatwo, choć to drugie więzienie, więc coby było ze mną? Niech jej Bóg płaci...
— Powinniście się modlić, aby jej pan Bóg dał dobrego męża, — rzekł Piotr.
— Kiedy ona żadnego nie chce...
— Nie trafiła na swego, — odparł Piotr.
— Pod pozorem poczęstowania Krzysztofa wypić kieliszek wódki — zdało się p. Piotrowi bardzo szczęśliwym pomysłem. Zaprowadził go do cukierni. Sobocki mu się do nóg aż skłonił. Wychodząc, Piotr mu się schylił do ucha: Proszę cię, dowiedz ty mi się od panny Petroneli, bo ona wszystko wie, co tu u was robił brat nasz hofrat Ksawery. Panna Petronela cię lubi i proteguje, popytaj. Mnie o tem wiedzieć potrzeba.
Sobocki, ujęty słodką wódką, — przyrzekł najuroczyściej, w piersi się bijąc, że dojdzie tego i Piotrowi doniesie.
Petronela miała tę słabość, że z ludźmi biednymi, jak Krzysztof, chętnie odegrywała rolę protektorki i poufałej przyjaciołki pani.
Do tego dworu, co jej kadził, należał Sobocki.
Jakim sposobem on, biedna istota, doszedł do wiadomości, których Piotrowi udzielił, z tego się nie tłómaczył.
Dosyć, że był najpewniejszy, iż hofrata prowadzono do p. Balbiny, jako pretendenta do jej ręki. Zajmowała się tem jakaś baronowa Meyer i daleka krewna Balbiny, p. radczyni Zygler. — Za pierwszy pretekst wśrubowania się do domu użył p. Ksawery rozgłoszonej wieści o sprzedaży wioski. Odprawiony z niczem, nie raz jeden, ale po kilkakroć powracał...
Popierała go pani Zygler, a prowadziła sprawę baronowa Meyer, zona bankiera z Wiednia.
Nie kto inny to był, jak znajoma nam p. Narcyza, której wyjście za mąż za ubóstwiającego ją starego Wiedeńczyka przyszła do skutku. Potrafiła ona zawrzeć śluby w warunkach, dla siebie najświetniejszych, — otrzymawszy nawet więcej, niż chciała, od zakochanego, który ostatnią miłością upojonym był do szału.
Z nadzwyczajną zręcznością i obrachowaniem postępując sobie, Narcyza naprzód się o to postarała, aby zaraz po ślubie jaknajsilniej zadzierzgnąć węzły, łączące ją z baronem. Miłość jego doprowadziła do najwyższej potęgi, powolność swą dla niego do granic ostatecznej możliwości; — pochlebiała mu, posuwała się aż do śmieszności w uwielbianiu męża. Między innemi małą, ale niezgrabną rękę pulchną męża za wzór malarzom stręczyła.
W wyrazie jego fizyognomii znajdowała coś niewysłowienie sympatycznego, tajemniczego, poetycznego.
Stary Meyer, odżywiony tą miłością, jakiej się w swoim wieku nie spodziewał doświadczyć, wprawiony w gorączkę, padał przed żoną i byłby za nią dał życie. Nie prosiła nigdy o nic — była bezinteresowną aż do zapomnienia się... Meyer za to pamiętał, ażeby żadne z jej życzeń nie pozostało nie spełnionem, a tak mu je zręcznie poddawać umiała... nigdy o sobie niemówiąc, — że zdawał się wszystko czynić z własnej woli i natchnienia.
Nie miał jej mąż za złe stosunków ścisłych z rodziną, a szczególniej z hofratem, który teraz, od groźby ożenienia uwolniony, czuł, że się bez niej nie mógł obejść. Używał jej do narady, zwierzał się ze swych myśli, powoływał często do Murawki. Pochlebiało to Meyerowi.
Na jednej z tych rad baronowa objawiła życzenie, aby hofrat się ożenił, — za pierwszy warunek kładąc, ażeby się starał o fortunę.
— Co znaczą te twoje kilkakroć sto tysięcy guldenów? Maciek zrobił, Maciek zjadł, niema ani czem obracać, ani na czem oszczędzać. Mógłbyś po żonie wziąć posag, bo za tobą wszystko przemawia. Masz une position sociale, dającą się ogromnie wyzyskać.
Baronowa, szukając bogatych panien i dowiadując się o nie, trafiła na p. Balbinę; poprowadziła indagacyę tajemną, tyczącą się jej, i znalazła w niej ideał dlatego, że widocznej, występującej, obarczającej ją i kompromitującej familii nie miała.
Trafiła, umyślnie się o to starając, do pani Zygler, — poprzyjaźniła się z nią i uknuła spisek na danie mu Balbiny.
Lecz w początkach tych, przejęta myślą szczęśliwą, — robiąc znajomość z panną, widziała ją, jaką mieć chciała, nie jaką była w istocie.
Wydała się jej zimną, pedantką, domyśliła się, czego niebyło wcale, to jest: próżności i dumy. Pewną więc zrazu była, że ją weźmie.
Dopiero pilniejsze badanie Zyglerowej, niektóre rysy charakteru, pewne symptomata w obejściu się, fakta, o których się później dowiedziała, przekonały ją, że może być pozyskanie Balbiny trudniejszem, niżeli sądziła.
To ją jednak nie zraziło... Zmieniło tylko o tyle przekonanie jej, że to, co wyobrażała sobie szybko mającem się zamknąć małżeństwem, potrzebowało powolniejszego przygotowania i przysposobienia.
W istocie skromnej, cichej p. Balbiny — nie znała wcale; zrobiła z niej w wyobraźni swej postać, wcale nieistniejącą. Śpiesząc się zawsze, i tu też za żywo doszła do konkluzyi.
Hofrat otrzymał instrukcyę szczegółową, jak sobie miał postępować, kogo używać, kim się posłużyć, kiedy bywać i co mówić.
Z pierwszego wejrzenia p. Ksaweremu podobała się panna Balbina, — uderzyła go jej piękność, cieszył się tem, iż była pobożną, — obrachunek możliwego posagu wprawiał go w uniesienie. Znaczne dobra były wówczas do nabycia w Galicyi, a między niemi jedne ze starożytnym zamkiem. Ksawery marzył o odnowieniu go i zamieszkaniu.
Wiedział o stosunkach, jakie łączyły sierotę z p. Piotrową, ale z nich korzystać jeszcze nie widział potrzeby. Co się tyczy Atanazego, — o tym wcale go wiadomość nie doszła.
— Baronowa w początkach wśliznąć się potrafiła do domu p. Balbiny z Zyglerową po to tylko, ażeby, mówiąc o sobie, odmalować hofrata i wystawić go w jaknajpiękniejszem świetle.
Wizerunek, przyjazną jej wykonany ręką, wystawiał go, jako wielkiego męża przyszłości, przed którym otwierały się szeroko dwie drogi do zwycięztw i dostojeństw.
Żądano go odzyskać dla Wiednia i czyniono ma tu wszelkie możliwe ustępstwa i nadzieje najświetniejsze.
Spółobywatele byli też rozkochani w nim i chcieli, aby stanął na ich czele dla uzyskania z jego pomocą tego wszystkiego, na czem krajowi zbywało.
P. Balbina słuchała tych apologii roztargniona; nie uczyniły na niej najmniejszego wrażenia... lecz baronowa nie poznała się na tem.
Zdawało się jej, że nieśmiała Balbina olśnioną była jej blaskiem — i potrzebowała być zwolna przyciągniętą i spoufaloną. Ponieważ z rozmowy się pokazało, że Sławkowska, tak jak nie znała Wiednia, p. Narcyza zaprosiła ją z panią Zygler, obiecując sobie przyjąć ją w swym nowym pałacu i oczarowaną zawładnąć. Miała to za tak łatwe do wykonania, iż nie przypuszczała nawet najmniejszych trudności. Mogłoż to dziewcze, dla którego wszystko nowem było i pociągającem, oprzeć się urokowi, którym baronowa ją upajała... malując Wiedeń, jako raj ziemski, — jako teatr, na którym piękność Balbiny miała wystąpić na podziw stolicy??
Gdy zaraz w początkach zgodnie z jej instrukcyą postępujący hofrat nie znalazł ani takiego przyjęcia, jakiego się spodziewał, ani łatwości zbliżenia się i ujęcia dla siebie pięknej dziedziczki, baronowa niepowodzenie to przypisała niezgrabności i obojętności kuzyna.
— Starając się, chociażby nawet o aptekarzównę, mającą milion posagu, — mówiła do niego, — godziłoby się żywiej trochę wziąć się i nie pogardzać żadnym środkiem pomocniczym. Sam jesteś nieśmiały, milczący, jakby pogardliwie obchodzisz się z ludźmi, — a nie starasz się niczem sobie dodać tego blasku, który, bądź, co bądź, pociąga i zniewala... Konie stare, powóz nienowy, służba w liberyi, niezwracającej oka... na sobie ubranie, które cię starszym czyni, niż jesteś. Pewną jestem, że nawet wstążeczek orderowych włożyć zaniedbałeś...
Śmiała się baronowa, — hofrat usta ściągał.
— Przyrzekłem ci posłuszeństwo, — odparł, — ale nietrzeba odemnie wymagać za wiele. Mnie się zdaje, że moja powaga więcej ją ujmie, niż gdybym się stroił i wdzięczył. Z tego, co wiem, wnoszę, że kobieta jest — solide, umiejąca ludzi ocenić... proszę, zostaw mi, choć trochę swobody.
— Dobrze, ale pamiętaj, żebyś do Wiednia przyjechał, gdy ją Zyglerowa przywiezie.
Ksawery schylił głowę w milczeniu.


Los, wychowanie, życie, stosunki, atmosfera, w której się obracała p. Balbina Sławkowska, — wszystko się składało na to, aby z niej uczynić istotę oryginalną, własną siłą wyrabiającą się na typ jakiś wyjątkowy. Miała tyle swobody, ile potrzebowała, aby instynktom posłuszną była za dobremi popędami natury swej. W dzieciństwie otaczały ją osoby, których bierność i słabość żadnego niebezpiecznego wpływu nie mogły wywierać; później serce dobre a umysł, niesięgający daleko, p. Piotrowej rozwinęły w niej uczucia tylko i uczyniły poważną. — Uśpioną, uspokojoną, — widok Atanazego rozbudził, — popchnął na jakąś nieoznaczoną wybitnie drogę pracy ku wykształceniu.

Atanazy, który ją tak oczarował, nie był tym prawdziwym, jakiego znał świat, i który się tak niezręcznie na nim obracał, oszukując siebie i ludzi. Balbisia widziała w nim ideał, to jest: to, czem on chciał być, a był tylko pozornie
Wymowa świetna, którą czarował innych, głębokie zrobiła wrażenie na młodem dziewczęciu. Nikt nad niego łudzić nie potrafił udatniejszemi słowy, nikt im może nie umiałby nadać większej cechy prawdy.
Mówiąc, Atanazy się rozgrzewał, przejmował. Święcie wierzył w to, co wygłaszał. — Balbisia też w słowach jego pokładała wiarę zupełną.
Na wzór niego ona w granicach swej natury niewieściej przedsięwzięła się udoskonalać, uszlachetniać i z celem tym uszlachetnienia, który, jako zadanie życia, stawiał przed sobą Goethe, — iść drogą swą aż do końca.
Wszystko, co miała, czem rozporządzała, powinno było służyć tylko do osiągnięcia tego celu — za narzędzie pracy. Ludzie i świat mieli jej pomagać do tego, nawet wyzywaniem do walki.
Nie miała ani przyjaciołki, którejby się zwierzyć mogła, — ani opiekuna, któryby ją odgadnął i zrozumiał. Piotrowa tylko pojmowała ją sercem, a jej katechizm tak się doskonale godził z zasadami, które przyjęła za życia prawidła Balbisia, że się z sobą zgadzały zawsze.
Nie zepsuły jej pieszczoty tej przybranej matki, lecz potwierdzały tylko w tem, co za prawdę miała.
Nieszczęśliwe pożycie z Piotrem, cynizm jego oburzający były pierwszą nutą dyzharmonijną, która w niej boleśnie zabrzmiała, ale obowiązki względem przybranej matki były też pierwszą nauką poświęcenia się i ofiary.
Uczyła się przy niej cierpieć, modlić, znosić w pokorze urąganie i poznawać tę ironię losu ludzkiego, która nie daje uwierzyć w szczęście na ziemi i odrywa od niej, podnosząc ku niebiosom.
Piotr wyszydzał też wszystko co poczciwe i święte, gdy nie władał sobą, a potem tak jawnie i gorzko opłakiwał swe grzechy, że nawet w oburzonej Balbisi wzbudzał politowanie. On też świadczył mimo wiedzy, iż droga, którą szła, prowadziła do światłości. Duchowe więc wyrobienie swe zawdzięczała, jakby opiece szczególnej niebios. Pomagały jej nawet łzy, służyły jej nawet prześladowania.
Osierocona po śmierci Piotrowej, znalazła się panią zupełną własnego losu. Opiekunowie jaknajprozaiczniej pojmowali swe obowiązki. Strzegli jej majątku, pilnowali osoby, troszczyli się, aby na nic niebezpiecznego narażoną nie była.
Poruszali wprawdzie ramionami, — patrząc, jak sobie urządziła życie, zajmując się ubogimi, sierotami, kościołem i szpitalem.
Zygler, radca miasta, człowiek dowcipny, mawiał czasami:
— Nasza kuzynka kandydatką jest do kanonizacyi, ale majątek jej, jeśli go nie straci, a na to się nie zanosi, starczy nawet i na to. W domu u niej lazaret, garkuchnia ubogich, ochronka, a ona sama, mało powiedzieć: Siostra miłosierdzia. I nie szuka z tego ani sławy, ani rozgłosu, — prawie się kryje. Jak się to skończy?
Różniły się zdania: jedni powiadali, że wstąpi do klasztoru, inni, że pójdzie za mąż. Niezrozumiałem było dla wielu, iż, piękna bardzo nie stroiła się wcale, a bardzo pobożna, nie zaniedbywała się znowu aż do przesady.
Strój jej, staranny, wdzięczny, nawet potrosze modny, mimowoli nadawał pozór arystokratyczny. Smak miała wrodzony, tak wielki, ze, o prostotę się starając, we wszystkiem trafiała na to, co odznaczało wyszlachetnienie.
Słysząc o jej świętości i pobożności, o trybie życia, wszyscy, co jej nie znali, wyobrażali sobie surową, zasępioną, smutną. Nie trzpiotała się wprawdzie nigdy, nawet w dzieciństwie, ale przy swej powadze była zawsze tak wesołą i na duchu pogodną, że zdawała się najszczęśliwszą.
Nie wpłynęły na nią pesymistyczne na świat poglądy, z któremi się spotykała w książkach i w życiu. Znajdowała nielogicznem, ażeby świat mógł być stworzony bez celu dla cierpienia tylko. Narzekania wydawały się jej skutkiem choroby, którą czas przyniósł, i która z czasem przejść musiała. Niemając zwyczaju rozprawiać nigdy i wdawać się w polemikę, słuchała cierpliwie tego, co się jej wydawało fałszywem, a kończyła zamiast własnego zdania, przytaczając powagi, które o tem rozstrzygały. Bardzo często, nieodzywając się ani słowem, biegła do biblioteczki i z uśmiechem na ustach przynosiła stos książek, które narzucała przy pożegnaniu.
— Zrób mi pan tę łaskę, — mówiła, wdzięcząc się, przeczytaj to, powiesz mi, jak to znajdziesz.
I trafiało się, że nawracała.
Zdaleka spoglądano na tę oryginalną pannę bogatą z ciekawością jakąś szyderską. Kobiety znajdowały, że ją dostatki popsuły i zrobiły ekscentryczną, inni utrzymywali, że to było następstwem sieroctwa i pozostawienia jej samej sobie. Przylgnęło do niej przezwisko oryginalnej, dziwacznej istoty, chociaż daleko śmielej i dziwaczniej od niej występowały inne, którym tego zarzutu nieczyniono.
Powierzchowność jej nie objawiała ani tej energii, ani tej mocy nad sobą, jaką w życiu okazywała.
Młodzież rozmaitych powołań i stanów garnęła się w początkach do niej, jedni, spodziewając się podobać, inni, ująć ją wymową, poezyą, popisem uczuć szlachetnych, śmiałością myśli.
Najczęściej jednak nie powodziły się próby. Balbisia przyjmowała grzecznie, dozwalała się im popisywać i zalecać, lecz w dłuższem obcowaniu prawie że znajdowali ją nadto serye, — oskarżali o brak uczucia i ustępowali.
Dom jej był otwarty dla wszystkich i gościnny. Bywali w nim i ubodzy krewni, ludzie, bardzo prości, i bogaci mieszczanie, i, kogokolwiek znajomi wprowadzili.
Często też towarzystwo w jej saloniku, w którym przyjmowała wieczorami we czwartki i niedziele, było jaknajróżnorodniejsze. Osłonięte staremi chustkami bagdadzkiemi jejmoście, skromnie siedzące po kątkach, kapotowi krewni, młodzież elegancka, księża i zakonnice, dwóch czy trzech profesorów, kilka towarzyszek ze szkoły zazwyczaj je składali. Dzielono się na grupy, a że swoboda panowała największa, a gospodyni poiła i karmiła obficie, chętnie tu przychodził każdy.
Wiedziano już, o czem ona lubiła słuchać, a czego nie znosiła. Opowiadano więc o wszystkiem, co dobre było i pocieszające, a wstrzymywano się od obmowy i plotek. Na stole zawsze dosyć było nowości krajowych i zagranicznych do przeglądania, czas więc schodził tu bardzo przyjemnie. W zapusty prawie coroku musiała pozwolić tańczyć u siebie. Uboższym panienkom sprawiała wesela.
Pomimo wszystko wskutku tego, czem sobieby była mogła i powinna serca pozyskać, — zazdroszczono jej, odzywano się uszczypliwie i, wychodząc od niej, ostro krytykowano, co robiła z dobrego serca.
Jak wszędzie w takich razach się trafia, — rozsławiona z dostatków, narażona była na nieustanne napaści o pożyczki, pomoce, ofiary.
Pragnęła w początkach wszystkim zadość uczynić, rozdawała obficie i, dopiero poniósłszy straty znaczne, a niechcąc mimo nich zamknąć serca ani dłoni, poczęła się radzić.
Radca Zygler odpowiedział jej wedle swojego, jak on sam nazywał, chłopskiego rozumu:
— Moja Balbisiu, proszę cię, zrób to dla mnie i raz przez pół roku zapisuj wszystkie proźby o pomoc i pożyczki, ile one przez ten czas wyniosą. Daj mi słowo.
Balbisia przyrzekła i notowała skrzętnie wszystkie żądania.
W pół roku suma ich przeniosła sto kilkadziesiąt tysięcy złotych. Zdumienie było wielkie.
— Widzi panna Balbina, — rzekł, śmiejąc się, Zygler, jak trzeba się mieć na ostrożności. Ludziom pomagać obowiązkiem, ale i o sobie pamiętać — koniecznością jest.
P. Balbina wyciągnęła z tego wniosek, że powinna była odłożyć pewną sumę na jałmużny i pomoce i tej nie przekraczać. Ale, ilekroć zmuszoną się widziała odmówić, narażała się na najgwałtowniejsze wyrzuty i wymówki.
— Nie żądaliśmy podarku i nie bylibyśmy przyjęli, — mówili odchodzący z niczem, — a tu pożyczki nawet u tej nieużytej skąpicy niemożna wyprosić, choć na pieniądzach się wylega. Słynie niby z dobroczynności, ale u niej na trzygroszniakach ona cała...
Zyglerowa oznajmiła jej po cichu, że hofrat w istocie nie dla nabycia wioski do niej przyjeżdżał, ale miał myśl proszenia o jej rękę.
— Moja droga, odparła Balbina, — na to — się potrzeba dobrze naprzód poznać, powziąć szacunek, uczuć sympatyę, — a ja albo nigdy zamąż nie wyjdę, lub tylko za takiego, który mi się ze wszechmiar podoba... Domu hofratowi nie zamykam, ale, choć to brat tego Atanazego, dla którego miałam sympatyę, nie zdaje mi się do niego podobnym.
Zyglerowa, której odmalowano p. Ksawerego, jako znakomitego człowieka, powtórzyła wszystko, co słyszała o nim, i zalecała go mocno.
Niewiele to skutkowało, i baronowa Narcyza postanowiła, z siebie czyniąc ofiarę, choć się tu spodziewała nudzić, — wśliznąć się pod opieką radczyni do domu Balbiny.
Rozpoczęła od tego, iż świetnie sama się poznać dała, ale z tej strony, do której Balbi na najmniej przywiązywała szacunku.
Mówiła o Wiedniu, o przyjęciach swych na dworze, o arystokratycznych stosunkach i napomykała, że kuzyn hofrat wszystko to także miał otwartem przed sobą i tą, którąby poślubił.
Kuzyn Ksawery z ust jej nie schodził. Balbina słuchała milcząca, a każda inna kobieta, mniej sobą zajęta, poznałaby dawno, że wrażenia opowiadaniem nie sprawia żadnego.
Szczebiotała tu po całych wieczorach kusicielka, usiłując dowieść, że dla kobiety młodość dana jest na to, aby jej wesoło używać.
Balbisia wydała się wkońcu — Narcyzie ograniczoną i głupowatą, — a bez najmniejszej ambicyi. Lecz nie wyrzekała się nadziei przerobienia jej po swojej myśli.
Jedynem polem, na którem się spotykały, były te nowości z literatury, które czytały sobie. Balbina znała więcej polskich, Narcyza prawie wyłącznie francuskie i niemieckie...
Zdania o nich zawsze je dzieliły, ale Balbina, nielubiąc sporów, przekonań swoich nie broniła.
Hofratowi, który się tu kilka razy pokazał w towarzystwie kuzynki i p. Zyglerowej, szło gorzej jeszcze.
Gdy był w bardzo dobrym humorze i usposobieniu do otwartości, opowiadał o kancelaryjnych intrygach, niemogąc pojąć, aby one nie interesowały kogo. Oprócz tego, jeśli co mówił, to o swych planach przyszłości, — bardzo rozległych. Słuchano go cierpliwie. Niesposób było znaleźć przedmiotu, któryby obie strony interesował zarówno.
Sprawy majątkowe bardzo umiarkowanie do serca brała panna, a hofrat bardzo gorąco...
Wszystkie zręczne usiłowania zbliżenia panny do hofrata — rozbiły się o zupełnie tych dwóch natur i umysłów — różne usposobienia.
— Zimna i sztywna, — strach! — mówił Ksawery. Nie przeczę, że dobrą być może, ładna, — miła czasami, — ale ona zakrawa na „hic mulier,“ a ja pod pantoflem siedzieć nie chcę.
— Człowiek poważny, przyzwoity, stateczny, — odpowiadała na pytania o niego Zyglerowej panna, — ale tak przejęty sobą, swą wielkością, swym losem, — jakgdyby sam był na świecie, — a świat miał być przez niego ocalony.
Spiskowano na swobodę p. Balbiny, usiłując zająć hofratem, co ją nudziło wielce, ale znosiła to z przykładną cierpliwością, — gdy dnia jednego, wróciwszy z miasta, znalazła u siebie kartkę wizytową p. Atanazego.
Wyszukał on jakiś pozór, zmuszający go jechać do Krakowa, choć w istocie przybywał tylko dla Balbiny, i zaraz nazajutrz wyrzucił bilet... niezapisawszy na nim nawet hotelu, w którym stanął.
Piotr, który dla mnogich nabożeństw przechodził ciągle po ulicach, a czasem zaglądał do hotelów dla różnych starych znajomości... spodziewający się przybycia brata... trafił na jego nazwisko — „pod Różą.“ Chciał zaraz biedz do niego, lecz po rozwadze — odłożył to na później, — nie chciał się zdradzić.
— Natomiast pośpieszył do Balbiny... wiedząc, że ją znajdzie w szkółce, do której utrzymywania się przyczyniała. Czekał tu na wyjście jej i pozdrowił.
— Chciałem się, — rzekł, — pochwalić przed panną Balbiną. Gdzież toby kto dawniej widział aby Piotr trzeźwym był o tej godzinie? Mogłoby się to tłómaczyć tylko spowiedzią i komunią, ale ja dziś nie przystępowałem do stołu Pańskiego. A co! widzi pani, że nawet tak przegniły i zepsuty człowiek, jak ja, poprawić się może.
— Nigdy o tem nie wątpiłam, — odezwała się Balbina, — w niebiosach masz tam orędowniczkę, która się wstawia za nim... zacną żonę swą.
— Niech to będzie i jej dziełem, — odparł, śmiejąc się, stary, — kiedy mnie już pani o własnej mocy nie uznajesz za dosyć silnego nawet aby się od kieliszka wódki powstrzymać.
— Żartowałam, — przeprosiła Balbina, — nie gniewaj się pan.
— Nie mam żalu, — mówił Piotr, idąc za nią. — Miałaś pewnie słuszność, wspominając zony mojej opiekę nademną. Musi być właśnie naszemi interesami zajęta, bo i o was nie zapomniała.
— O mnie? — spytała zdziwiona.
— Tak, bo któżby tu sprowadził pana Atanazego, jeżeli nie ona? — dodał Piotr.
Balbina zarumieniła się mocno.
— Wypłaciłeś mi się pan, — szepnęła, — tylko pan Atanazy nie przyjechał do mnie.
— Ręczę wszakże, iż go pani widzieć będziesz.
— Spodziewam się, jest grzeczny, — odpowiedziała Balbisia.
— Odpłaćże mu się tą samą monetą.
— Mówisz pan za nim?
— Dlaczegóżby nie?
— Nie byliście z sobą dobrze...
— Ale ja mam słabość do niego, — dodał Piotr. — Jest do mnie podobny, — wszyscy to znajdują, chociaż on się zachował świeżo, a jam zbrukany, jak ścierka... Ludzie, do siebie podobni z twarzy, zawsze sympatyę mają wzajemną...
Balbina spojrzała na niego dziwnie, a oczy jej coś mówić musiały, bo Piotr, śmiejąc się, zawołał:
— Wyrzucasz mi pani, że śmiem się do tego ideału mniemać podobnym.
— Któż mu to powiedział?..
— Jej oczy i własna moja pokora.
Uderzył się w piersi.
Zbliżali się właśnie do domu p. Balbiny, przed którym, jak zawsze o tej godzinie, stało mnóstwo różnych ludzi, ubogich, sług bez miejsca, chorych, żebraków.
Balbina zarumieniła się, spostrzegłszy ich. Widok ten był jej przykry z pewnego względu, zwracał on oczy. Od dawna przykazała, aby przychodzących na dziedziniec wpuszczano, ale niekażdy posłuchał, a wielu chciało stać na przedzie, aby pierwsze mieć posłuchanie.
— Ja tu moją dobrodziejkę pożegnam, — rzekł, stając, Piotr. — Chciałbym pójść Atanazego przywitać, który stoi w hotelu „pod Różą.“
Zawahał się i dodał cicho:
— Niechże go pani na obiad, choćby jutro, poprosi.
— Właśnie myślałam to zrobić.
— A dziś na herbatę...
— Nie był jeszcze u mnie...
— Ja domyślam się, że pani pewnie bilet jego znajdziesz, — odezwał się Piotr. — Mogę poczekać w bramie i ułatwić mojem pośrednictwem zaproszenie.
Balbina, nieodpowiadając, szła do bramy, gdzie na nią czekała już Petronela, bilet, o którym domyślała się, że był pożądany, trzymając w ręku.
Podała go w milczeniu... Balbina rzuciła okiem i, zwracając się do Piotra, głową skinęła, dając mu poznać, iż się zgadza.
Piotr zdjął czapkę, pokłonił się i zniknął...
Z wizerunku, jakiśmy tu skreślili, możnaby ekscentryczną pannę posądzać o zupełną nieczułość i życie głową, nie sercem. Przeciwnie: właśnie żyła ona sercem tylko. Biło w niej, jak w dziecku; kochała p. Atanazego, broniąc się sama przed sobą i zowiąc to sympatyą i szacunkiem. — Ale nawet wady jego miały urok dla niej. Postać we wspomnieniach malowała się wyidealizowana i piękna.
— Słyszała, że go obwiniano i co mu zarzucano, znajdując wszystko niesłusznem.
— Nie znają go, — mówiła w duchu, — nie rozumieją go... Jedyną winą jego, że świat pojmuje tak pięknym, jak jest sam, a on się składa niestety z wielu niedoskonałości, a bardzo małej liczby wyjątków.
Myśl ta, że go znowu zobaczy, że przed nim z wielu w duszy zamkniętemi rzeczami wynurzyć się będzie mogła, czyniła ją szczęśliwą...
Była wdzięczną nawet Piotrowi, któremu jego postępowania z żoną ani zapomnieć, ani przebaczyć nie mogła, — za zajęcie się Atanazym, za to jakieś przywiązanie ku niemu.
Obiecywała sobie wiele po tym wieczorze, lecz przyszło jej na myśl, że był to właśnie: czwartek, i ze dnia tego zawsze wiele osób u niej bywało. Zasmuciło ją to nieco.
Nazajutrz Balbisia mogła prosić na obiad, ale i na tym musiała mieć kilka osób. Piotr był nieunikniony, ten jej najmniej zawadzał, potem myślała o Zyglerowej i o duchownym, którego lubiła, bo z nim poważniejszą mogła prowadzić rozmowę.
W tych myślach doszła z towarzyszącą jej Petronela do saloniku, gdzie zapomniany od rana liścik leżał na stole.
— A to od kogo? — spytała wszystko wiedzącej towarzyszki, która starała się wiedzieć o najmniejszej drobnostce.
— Ach! to od Zyglerowej, — odparła Petronela, która jej nie lubiła, przez zazdrość.
Balbina powoli rozpieczętowała i trochę posępniej spojrzała na oczekującą.
— Będziemy dziś może mieli więcej gości, niż zwykle, — odezwała się pocichu, — pamiętaj o tem, moja Piotrusiu.
— My we czwartki zawsze jesteśmy przygotowani, — żywo odpowiedziała wicegospodyni. — Wzięłam świeżą szynkę i ozora, mamy zimną pieczeń cielęcą, pieczywo, jak zwykle. Są nawet kuropatwy, choć może dla wszystkich niestarczy.
Balbina sprawozdania już tego nie słuchała, zagłębiona w myślach, które około Atanazego się obracały.
— Nie był od tak dawna, — mówiła sobie, — nie czuł żadnej potrzeby widzenia mnie, gdy ja tak za nim tęskniłam. Ale możnaż mu to mieć za złe, gdy tyle ma na biednej głowie? Gdyby się był chciał z zaufaniem zwrócić ku mnie, z jakążbym rozkoszą w pomoc mu przyszła! Zapewne teraz już wyjść musiał z tych zawikłanych interesów. Ale ja o tem nawet wiedzieć niepowinnam.
Nadszedł wieczór. Jednym z pierwszych gości przybyłych był ksiądz Pankracy, dla którego już się z salonu ruszyć nie mogła. Napływali potem ubodzy krewni, którzy nigdy o czwartkach nie zapominali, nareszcie Zyglerowa i hofrat się ukazali.
Wieś i nowe życie zmieniły go były znacznie; potrzeba zalecania się sercom współobywateli uczyniła przyjemniejszym, zawsze jednak przyobleczonym był powagą wyrobioną i w salonie grać chciał pierwszą rolę.
Zasiadł też około gospodyni, wskazując jej obowiązek wyłącznego nim zajęcia. Zyglerowa w odwodzie stała, aby hofrat ani na chwilę nie był zapomniany.
— Powracając z Wiednia, — rzekł na wstępie, — nie mogłem pominąć Krakowa, nie złożywszy pani mojego uszanowania. Cóż? dobijemy targu o Młynyska, czy nie?
— Waham się jeszcze z ich sprzedażą, — odparła p. Balbina. — Nie znam się na dóbr wartości i na lokowaniu kapitałów.
— Wartość jest stosunkowa, — rzekł hofrat z pedagogiczną powagą mistrza, który raczy nauczać młodzika. — Dobra te mogą dla mnie mieć wyższą cenę, niż dla pani, która sama gospodarować w nich nie możesz. Co one jej przynoszą?
— A! — rozśmiała się Balbina, chcąc nudną przerwać rozprawę, — jak na dziś, to się mogę tylko pochwalić, że mi przyniosły kilka par kuropatw.
Hofrat półuśmiechem zbył odpowiedź i mówił dalej:
— Pani je sprzedać powinna.
— Panu hofratowi?
— Mnie, naturalnie, — odparł p. Ksawery, — bo ja mogę, łącząc Młynyska z Murawką Małą, jednym i drugiej nadać wartość wyższą. To zrobić tylko mogę ja!
Mówiąc to, „ja!“ podniósł uroczyście palec do góry. Było w tem coś tak komicznego, że gospodyni parsknęła.
— Powinieneś pan z tego względu zapłacić mi drożej... — dodała.
— Mówię przeciw własnemu interesowi, — przerwał p. Ksawery, — ale to jest dowód, że najwyżej cenię prawdę.
Słów tych domawiał, gdy niespodziany dla niego, wcale mu niepożądany, jakby naumyślnie naprzekór przybywający, ukazał się p. Atanazy.
Szedł nieco zmieszany, ale nadając też sobie powagę, wcale różną od brata. Pomiędzy urzędnikiem a obywatelem była przepaść. Na Ksawerym wypiętnował się niedający się nigdy zgluzować biuralista, który nie przedstawia siebie tylko i siły własnej, ale czuje, iż jest ważnem kołem w ogromnej machinie, która mogłaby stanąć, gdyby go jej zabrakło. Koło to wprawdzie już odpoczywało wyjęte, ale ciążyło zawsze do miejsca, które zajmować musiało. Niemożna już z niego było zrobić nic innego. Atanazy miał powagę człowieka, który w sobie skupia ideę rodu i rodziny i działać ma prawo na swą korzyść, w swej obronie posługując się wszystkiemi społecznemi siłami, stworzonemi dla niego tylko.
Z nich dwóch Atanazego stanowisko było znaczniejsze, bo on był częścią składową organizmu, a hofrat narzędziem i stróżem. Atanazy to czuł bardzo dobrze i widział jasno, gdy p. Ksawery, aby się podnieść, musiał do dynastycznej idei przywiązać jakieś mistyczne znaczenie i postawić ją ponad wszystkiem.
Powitanie było bardzo uprzejme ze strony gospodyni bez względu na świadków. Bracia podali sobie ręce, przemawiając słów kilka.
Obaj mieli to za szczęśliwą niespodziankę...
Gdy oni zajmowali w salonie miejsce wydatne pomiędzy gwiazdami jego, Piotr stał w kącie.
Zdaje się, że naumyślnie dla upokorzenia siebie za karę wdział tego wieczoru najwyszarzańszą kapotę pokutnika, a na twarz maskę człowieka wyżytego, znękanego, przybitego, który już zwątpił o sobie i dobrowolnie trzyma się progu, którego niepowinien był nawet przestąpić.
Postanowił, wchodząc, pozostać tak w tłu̸mie, aż dopókiby go nie wyciągnięto z niego, choćby przez wzgląd na braci.
W duszy Piotra złe i dobre instynkta, czarne i jasne wspomnienia, wszystko, co przeżył od dzieciństwa, sunęło się, jakby pogrzebowym konduktem, do grobu.
Widział niesioną w trumnie cześć swoją, dobre imie, spokój, sumienie, nadzieje, pozostając na ziemi ogołoconym ze wszystkiego, oprócz modlitwy, którą szturmował do nieba. Grzechy jego własne broniły mu przystępu. Każdy z nich chłostał go biczem, który on sam uplótł i dał mu w ręce.
— Czem oni lepsi odemnie? — pytał sam siebie, — chyba kłamstwem, w które się stroją, gdy ja krzyżem leżę i płaczę, a ludzie mnie depczą i chodzą po mnie.
W żywej rozmowie, którą Balbisia zawiązała z Atanazym, choć zdumiony Ksawery się jej przysłuchywał, dotknięty tem, że go pozostawiono na boku, Atanazy zwrócił się, oczyma przebiegł po salonie i w ciemnym jego zakącie spostrzegł parę wypłakanych oczu Piotra. Szydersko krzywiły się jego usta. Obszarpany stał w progu. Atanazemu krew uderzyła do głowy.
Cała rodzina ich, synów sławnego męża, znalazła się dziwnem zrządzeniem jakiemś tu w domu mieszczańskim, kłaniając się złotemu cielcowi, dworując posągowi dziewczyny nieznanej.
— A składają tę rodzinę, — myślał Atanazy, — austryacki hofrat, niezupełnie przerobiony na zdegenerowanego polskiego szlachcica, żebrak zpod kościoła i... ja...
— Myśl o sobie zrodziła pytanie: „Któż jestem ja?“ — Zaczynający łysieć i siwieć młodzieniec; stał niegdyś na świeczniku i, jeśli mu aptekarzówna nie doleje oliwy, obiecuje zagasnąć!! — Ja? — jestem niewyczerpaną nadzieją, która nigdy nie potrafi się wcielić w rzeczywistość.“
Atanazy myślał to, bawiąc Balbinę, broniąc się hofratowi, który się odzywał i mieszał, aby mu przeszkadzać, a ukradkiem rzucając wejrzenie przestraszone na Piotra, który ze swą nędzą trzymał się w progu. Spojrzenie na niego każde przechodziło go mrozem. Któż wie! Stało tam może u tego progu proroctwo jego przyszłości, która nie potrzebowała się odziać łachmanami, aby rywalizować z Piotrem. Dosyć mu było z próżnemi rękami, a pełną słów gębą zestarzeć!
Piotr ten, stojący tam dla niego, jak ów szkielet na uczcie starożytnych, był przypomnieniem i przestrogą, że należało się śpieszyć do celu i nie paść gdzie na drodze.
Hofrat Ksawery zobaczył także Piotra, poznał go, i krew w nim zakipiała, ale wyobraził sobie natychmiast, że Balbina umyślnie go tam postawić mogła na awarię, dla odpędzenia go.
Piotr zdawał się mówić mu głośno:
— Jestem bratem waćpana; chcesz, żeby ta panna wyszła za ciebie i połączyła się z łachmanami, które wycierały szpitale?
Ani dostojność hofrata, ani nawet tytuł ekscelencyi wspomnienia tych łachmanów zatrzeć nie może.
P. Ksawery tak był przerażony swem odkryciem, że gorączkowo pochwycił za kapelusz i natychmiast chciał uciekać. Szczęściem pierwsza to zobaczyła Zyglerowa, chociaż nie zrozumiała.
— Co panu jest? — spytała, przybiegając do niego.
— Patrzajże pani, kto tam stoi w progu, postawiony naumyślnie; piękny mi dziewosłąb!!
— Ale to pan Piotr! — odparła Zyglerowa.
Właśnie to, że pan Piotr wdział swoją najwyszarzańszą kapotę, — dodał Ksawery, ma wysokie znaczenie. Panna Balbina łatwo i odgadła moje zamiary, a oto jest jej odpowiedź!
— Nie bądźże pan dziwakiem, — zawołała, gniewając się, Zyglerowa, — panna Balbina nikogo nie prosi i nikogo nie odpędza, — w tem właśnie jej dziwactwo.
Hofrat nieco się uspokoił, rzucając już tylko ukośne wejrzenie na Atanazego.
— A ten co tu robi? — spytał Zyglerowej. — Szczególne zdarzenie, ażebyśmy się tu wszyscy trzej znaleźć byli dziś zmuszeni...
— Tak, szczególne, — przerwała radczyni, którą to niecierpliwiło, — ale, że nikt oprócz mnie nie wiedział, iż pan tu będziesz, umowy i spisku żadnego być niemogło.
— Rzecz szczególna! — powtórzył hofrat zadumany.
Balbina nikim nie była zajętą oprócz gościa najpożądańszego; zapomniała nawet, że oczy wszystkich na nią się obracały, i że z jej uśmiechu, wesołości, uprzejmości szczególnej wyciągano już wnioski. Chciała dowieść Atanazemu, że był niewdzięcznym, że jej nie znał. Lecz wśród ożywionej z nim rozmowy biegały jej oczy i one z kolei, padły na Piotra, który z głową spuszczoną dawał w tej chwili dowód najdziwaczniejszego usposobienia. W rękach zbrukanych przebierał różaniec, który zawsze nosił pod rękawem, i odmawiał półgłosem modlitwy.
W jego postawie upokorzonej i w tej czynności, wyraźnie obmyślanej, aby oderwała go od rzeczywistości, coś było rozpaczliwie smutnego.
Wesołej wrzawie chwili odpoczynku, on sam tylko, najzepsutszy, wzgardzony, wtórował modlitwą błagalną.
Balbina uczuła się przejętą i rozrzewnioną. Popychali go przechodzący, potrącali słudzy, zaczepiali goście, zapytywali znajomi, — nie odpowiadał nikomu, nie widział nic, nie słyszał, — modlił się...
— O nim powiedzieć można, — pomyślała Balbina, — że mu wiele przebaczonem będzie, bo, choć grzeszył nad miarę, pokutował też bez miary.
Jakieś postanowienie heroiczne zrodziło się w niej nagle... Uśmiechnęła się do Atanazego:
— Widzisz pan tam u progu — tego nieszczęśliwego Piotra, który na wstyd nam wszystkim odmawia spokojnie koronkę?
Atanazy coś wybąknął niewyraźnie.
Jestem gospodynią domu, — dodała żywo, — powinnam mieć odwagę cywilną, abym przyjmowała tych, którzy mi są znajomi i czynią zaszczyt, odwiedzając mnie. Piotr pokornie sobie umieścił się u progu. Wiecznie go zaprząta myśl pokuty. Muszę, jestem obowiązaną pójść po niego i wprowadzić go między nas. Tu miejsce jego.
Atanazy głowę schylił.
— Pani jesteś aniołem dobroci! — odparł zdumiony i szczęśliwy zarazem, bo czuł, że hofrat kroku tego jej nie pochwali i odwiedziny swe skróci, a choć niebardzo zważał na niego, był jakby związany jego przytomnością.
U Balbiny nigdy słowa nie dzieliło żadne wahanie się od czynu; ruszyła się z miejsca i poszła wprost ku Piotrowi, — rękę zdaleka wyciągając do niego.
— Miejsce pańskie, — odezwała się, — jest między nami. Pan to wiesz najlepiej, boś mnie to nieraz powtarzał, że bardzo często pokora udana jest rzeczywistą dumą. Chodź pan z nami!
Skłonił się Piotr nisko.
— Służę, — rzekł krótko.
— Hofrat, który patrzał zdaleka, powtórnie chciał chwycić za kapelusz i porywał się do wyjścia, gdy Zyglerowa go za poły wstrzymała.
— Dotrwajże pan, choć do połowy wieczora, — zawołała. — Piotr pewnie go nie przyjdzie zaczepić... a potem uczynisz już sobie, co zechcesz. Jesteś ze mną, nie rób awantury.
Nakłoniła ta przemowa powtórnie hofrata do zaniechania ucieczki. Siadł i, podniósłszy głos tak, aby zagłuszył rozmowę ogólną, począł księdzu Pankracemu opowiadać o przygodzie arcybiskupa wiedeńskiego, u którego był w szczególnych łaskach.
Piotr tymczasem w tryumfie został wprowadzony w zaczarowane koło, podniósł czoło i, przejęty wdzięcznością dla Balbiny, poprzysiągł w duszy, że na swem postawi, a ją wyda za tego, którego pragnęła, bo nie wątpił, iż go przenosiła nad wszystkich.
Z tego opadnięcia na siłach, które go przed chwilą odrętwiało, wpadł w rodzaj wesołości wrzawliwej, gwałtownej, hałaśliwej, jemu samemu i innym niedającej spokoju.
Obrócił się do hofrata.
— Cóż nam pan przywozisz z Wiednia? — wyrwało mu się nagle. — Nie wątpimy, iż wiele dla nas uczyniłeś! Słuchamy, czekamy i monument gotowiśmy postawić. Wszystkich oczy na was się zwracają!
Hofrat, tą interpelacyą zuchwałą przyprowadzony do najwyższego stopnia gniewu, zbliżył mu się do ucha, żywo coś do niego wsypał i conajprędzej na bok ustąpił.
Piotr, jak gdyby się w istocie czegoś nadzwyczaj ciekawego dowiedział, ogromnym parsknął śmiechem.


Tegoż wieczora z hotelu Victoria w Krakowie wysłano ekwipaż paradny na dworzec żelaznej kolei. Był on, zarówno jak apartament na pierwszem piętrze, telegrafem z Wiednia zamówiony dla baronowej Meyer, żony bankiera, jak wiadomo, z dawna dobrze widzianego w najwyższych sferach. Nikogo też po hotelach z taką pieczołowitością nie przyjmują, tak nie pieszczą, jak tych kapłanów cielca złotego, którema cześć świat oddaje cały.
Pokoje dla p. baronowej były najstaranniej przewietrzone, opatrzone we wszystko, czego komfort najwymyślniejszy wymagał.
Menu wieczerzy na wypadek, gdyby jej zapotrzebowano, wykaligrafował student, słynący z pięknego pisania, na papierze z kolorową winietą, wyobrażającą przybory stołowe, całe oplecione kwiatami.
A że baronowa wszędzie miała przyjaciół, — i tu już kilku elegantów dowiadywało się, czy nie przybyła... Telegram leżał też, oznajmujący przybycie, w kwaterze hofrata, który się spodziewał kuzynki, ale nie miał zapewnienia, że przyjedzie. Stał on w tym samym hotelu, a że kazał sobie natychmiast dać znać, gdyby wiadomość jaką odebrano, posłano parobczaka do domu p. Balbiny. Tu wcale nieznano form, z jakiemi w domach wielkich połączonem jest oddawanie listów i telegramów. Zamiast więc srebrnego półmiseczka chłopak w liberyi szarej w ręku spoconem wniósł zapieczętowaną kartę, a nieznając tego, komu ją miał wręczyć, odbywał z nią pielgrzymkę na chybił-trafił. I telegram, czyjąś ręką niecierpliwą otworzony, zwietrzały, pomięty, dostał się w końcu hofratowi.
Był on tak doskonałym pretekstem do wyjścia, którego sobie życzył p. Ksawery, iż ani już chciał słuchać wstrzymującej go jeszcze Zyglerowej.
— Pani mi przebaczy, — rzekł, zbliżając się z papierem w ręku do panny Balbiny, — interes nagły nadzwyczajnej wagi pozbawia mnie chwilowo przyjemności dokończenia wieczora w jej towarzystwie.
Balbina słabym głosem usiłowała wstrzymać na herbatę, ale hofrat uciekał tak żywo, iż go dogonić niemogła. Zyglerowa, rada, nierada, mu towarzyszyła.
— Noga moja w tym domu nie postanie, — zawołał, miejsce zajmując obok niej w powozie. — Może mieć miliony! Zrzekam się ich. Może być piękną, jak Venus...
— Ale cóż pana tak zraziło!
— Co? Pani pytać możesz zawołał gorąco. — Piotr, Atatanazy... lachmany, zły ton i najwyraźniejsza niechęć ku mnie... Zniżyłem się aż do starania o jej rękę, aby odejść upokorzonym... Oto do czego mnie rady baronowej doprowadziły! Zawierzyłem jej ślepo...
Powóz zatrzymał się w bramie hotelu; ober-kelner we fraku niedzielnym prowadził ich do saloniku baronowej, która na szezlążku, wyciągnięta, z rękami, pod główkę podłożonemi, odpoczywała.
Dwóch młodych panów, z których jeden dla kontenansu trzymał w ustach gałkę laski, a drugi się w zwierciadle przeglądał, wdzięki swe wielbiąc, przyjmowali ją w imieniu starej stolicy.
Wejście hofrata, którego chód ciężki, ołowiany dał poznać, przerwało rozmowę i śmiechy w sam czas, gdyż dowiedziałby się był o włos — opinii kuzynki o sobie, a ta nie była dla niego bardzo pochlebną.
Pierzchnęli starzy wielbiciele. Radczyni Zyglerowa usiadła znużona. Hofrat zabrał miejsce, wskazane mu na szezlążka, u nóżek kuzynki.
— Wprost wracamy od panny Balbiny, — odezwała się Zyglerowa. — Najnieszczęśliwszy skład okoliczności. Wystaw pani sobie...
— Spisek uknuto na mnie... — zawołał p. Ksawery, odpędzają nas od tego miliona, jak gdyby on jeden był na świecie, a jam bez niego żyć nie mógł... ja zaś, — stanowczo powiadam, — nie chcę go.
P. Meyerowa, której nigdy niezbywało na stanowczości i odwadze, a teraz ich podwójny miała zapas, wyszedłszy za mąż za milionera, zmarszczyła brwi i nakazała milczenie.
Była w usposobieniu do głoszenia aforyzmów.
— Przepraszam, — rzekła, rękę wyciągając. — Porozumiejmy się. Miliony nigdy nie leżą na drodze do wzięcia pierwszemu lepszemu, nigdy też nie przychodzą bez pewnego starania, mój drogi Ksawery... Najczęściej towarzyszy im wiele okoliczności daleko przykrzejszej woni i koloru woni i koloru niż tutaj. Jeżeli więc chce pan hofrat, mieć żonę z milionem, nie powinien lada czem się zrażać.
— Lada czem! — powtórzył Ksawery. — Panna ze mnie żartuje, a dziś piękna niespodzianka, brat numer pierwszy u drzwi w łachmanach, brat numer drugi, wyświeżony, jak na bal, u jej ręki; dla mnie pozostało... widowisko!
Porwał się p. Ksawery, ale Baronowa, znająca go, śmiała się.
— Siadaj, Zyglerowa ma głos. Widzę, że ramionami rusza, — mów, co się stało?
— Przypadek... — odparła radczyni, — byli w istocie bracia obaj, ale to zrządzenie losu, nie spisku... Atanazy ma pewnie inne projekta, kiedy przez tak długi czas się ani pokazał, a Piotr się do żywych nie liczy. Jest to cień, chodzący po świecie i opłakujący żonę, której nie kochał... Zgon jej nosi na sumieniu.
— Jutro ja, ja sama biorę całą sprawę w ręce swoje i jadę do panny Balbiny... Nie umiecie mówić z nią.
Tak skonkludowawszy, p. baronowa wstała do podanej herbaty, a hofrat, zrozpaczywszy, aby ją przekonał, ziewnął i życzył — dobrej nocy, tak że dwie protektorki jego same pozostały dla poufnej narady.
Atanazy z wytrwałością, godną największego uznania, dotrwał na stanowisku... Taką jest potęga prawdziwego przywiązania, że nawet na istoty zastygle, zdrętwiałe, obojętne działa ożywiająco. Atanazy, nieprzypuszczając jeszcze, aby Balbina była w nim rozmiłowaną, czuł jej życzliwość dla siebie, widział w niej przyjaźń niekłamaną, niewstydzącą się objawić, i został tak ujętym, że nawet próżność jego na stronę ustąpić musiała. Nie patrzał na Piotra, nie raziła go rodzina uboga ani dziwne towarzystwo, otaczające p. Balbinę, — myślał tylko o niej.
A ona — zapomniała się zupełnie... była to jedna z najszczęśliwszych chwil jej życia.
— Jak pan mogłeś tak długo, tak nieskończenie długo, — poczęła mówić, wyciągnąwszy go na przechadzkę po saloniku, — nawet znaku życia nie dać! Musiałam, szczerą mając przyjaźń dla ulubieńca mojej przybranej matki, kradzionemi o nim żyć wiadomostkami. Pan Piotr albo nic nie wiedział, lub musiał rozdymać to, co słyszał. Prawił mi rzeczy niestworzone... Nastraszył jakąś finansową operacyą chybioną.
— Byłem zrujnowany... odezwał się pokornie Atanazy.
Nie wierzę temu, — przerwała Balbina. — Plótł mi potem o wspaniałomyślnym ratunku od jakiejś rodziny, o której pan nie mówiłeś nigdy.
— Ale ona istnieje i dopomogła mi w istocie, — tu uśmiech mu usta skrzywił, i dodał, — tak, dopomogła mi do zupełnego dobicia się.
— A! Hojna! — poczęła wpatrzona w niego piękna panna. — A! i pan w tych wszystkich przygodach... nie pomyślałeś nawet, że wychowanka pani Piotrowej ma krocie guldenów, z któremi nie wie, co robić, i że byłaby najszczęśliwszą powierzyć je panu...
— Nie mam szczęścia, — przerwał melancholicznie Atanazy. — Ludzie mi przyznawać raczą, że interesa widzę i sądzę zdrowo. Ilekroć dotykałem się cudzych, wyszło to na korzyść moich przyjaciół, ale w moich rękach ten sam pieniądz w najniepojętszy sposób stawał się ofiarą bogom podziemnym.
— A wiesz pan, zawołała Balbina, — że, gdybyś pan w najgorszym razie stracił nawet połowę tego, co ja mam, niema może na świecie drugiej takiej, któraby wcale nie umiała uczuć swej straty? Ja nie byłam stworzoną do bogactwa, które mi więcej cięży, niż mię oswobadza. Czytałam ekonomistów, bom ich widziała u pana i była niemi zaciekawioną. Wiem z nich, że grzechem jest kapitał owocujący rozproszyć. Boję się więc popełnić grzech przeciw społeczeństwu... a posiadając ten złoty klucz... nie mam najmniejszej ochoty nic nim otwierać. Jutro w perkalowej sukience, jako dozorczyni ochronki, byłabym pewnie równie szcześliwą, jak dziś jestem w jedwabiu, który mi zawadza, bo go szanuję...
Śmiała się szczerze, mówiąc to, a oczy jej potwierdzały wymówki, które mu czyniła, że jej na pomoc nie wzywał...
— Dziś wreszcie jesteś pan spokojnym? — dodała wkońcu.
Atanazy zawalał się, zmieszał i pozostał milczącym.
— Weźmijże mnie pan do spółki, — dodała żywo. — Wiadomo przecież powszechnie, że mam wcale niezasłużone szczęście... przyniosę je panu...
Atanazy tak był przejęty tem jej napastliwem dobrodziejstwem, że, żywo pochwyciwszy jej rękę, poniósł do ust i zatrzymał zbyt długo.
Zarumieniona gospodyni zlekka mu ją wyrwać musiała, widząc oczy, na siebie zwrócone.
Piotr z ironicznym wyrazem patrzał na tę scenę, której nic nie brakło, aby była jaknajwyrazistszą. Znaczniejsza część przytomnych tłómaczyła ją sobie nawet, jako oznakę, że między nimi wszystko skończone zostało, co poprzedza kobierzec... Cały wieczór ten miał jakąś fantastyczną cechę, jakiegoś ducha, który najprostsze czynności obracał w pełne znaczenia zjawiska... Godziny jego dwoiły się i skracały, rozmowy wiodły, przeskakując ogromne przestrzenie, myśli latały niepochwycone, ciągnąc za sobą w nieznane światy.
Gdy p. Atanazy, upojony nim, wychodził z domu p. Balbiny, zdawało mu się, że od czasu, gdy tu wszedł, do tego momentu, gdy z niego wychodził, upłynął wiek, — wieczność. jakaś nieokreślona, długa czasu przestrzeń, która się nie dawała obrachować. Wiedział tylko, że mu starczyło na zupełne przerobienie wewnętrzne, na odrodzenie, obmycie, zrzucenie wszystkich podartych łachmanów, w które przyodziany, tu wszedł, i na odzianie w nowy płaszcz purpurowy jakiegoś szczęścia, o jakiem nigdy nie marzył.
Stąpał, obawiając się, aby mu pod nogami nie osunęła się ziemia, aby go lada powiew nie porwał do góry, aby ta cała fantasmagorya, w której przeżył chwilę, nie zmieniła się w sen okrutny i fałsz.
Lecz nie... Oprócz tego, co miał w sobie, wszystko dokoła jaknajdotykalniejszą uderzało go rzeczywistością z całym jej przyborem poczwarności. Krok w krok za milczącym ulubieńcem losu wlokła się złamana jego ofiara, — Piotr, — uśmiechający się w milczeniu temu widzeniu, które się powoli rozwiewało.
Długo nic nie mówili do siebie. Piotr miał poszanowanie dla tego stanu ducha, w jakim I odgadywał brata. Życzył, aby jaknajdłużej żył zaczerpniętem z ust p. Balbiny powietrzem, wiedział, że zetknięcie się ze światem i rzeczywistością zamgli obraz, już blednący, i uczyni go nieprawdopodobnym.
Atanazy w istocie pytał siebie, czy się nie łudził, czy było możliwem to, czego doznał, czy jutro nie okaże się to snem na jawie.
Noc była księżycowa, przepiękna, spokojna, jakby stworzona, aby się w jej półmroku rozpłynął obraz szczęścia jasny. Gwiazdki mrugały wysoko, posyłając sobie ogniste pocałunki. A że nuta ironiczna wszędzie się znaleźć musiała, pół księżyca, jakby rozciętego mieczem, krzywo wyglądało z szyderstwem nocnego włóczęgi na niebie bez barwy. Obok marzenia żywych gwiazd była ironia zeschłego świata, urągającego się dalekim blaskom swą pożyczaną jasnością dłużnika. Pijany jakby, toczył się ten kawał umarłej kuli, ledwie widocznej zdala, a blisko zasłaniającej słońce. Wszystko milczało...
Atanazy milczał i wzdychał... Obawiał się jutra, blasku słońca, ostygnięcia, nowej metamorfozy, obawiał się dalszego ciągu, bo przerwana pieśń miłości mogła się obrócić w hymn żałoby.
Piotr dawnoby był przerwał milczenie, ale odgadywał uczucia i myśli brata. Chciał przeciągnąć, bo mu się zdawało nieuchronnem — wytrzeźwienie.
Niedaleko już byli od hotelu, gdy nareszcie odwrócił się Atanazy:
— Co panu hofrat powiedział — zapytał.
— Hofrat oświadczył mi, żebym nie śmiał się nigdy pokazywać, gdzie on towarzystwo przytomnością swą zaszczycać raczy.
— A wy mu odpowiedzieliście?..
— Śmiechem, boć ten rozkaz czego innego niewart, — rzekł Piotr. — Wydając podobne rozkazy, potrzeba mieć moc do zmuszenia, aby spełnione zostały.
Atanazy, który teraz, wtórując Balbinie, miał współczucie i litość nad Piotrem, pochwycił go za rękę.
— Przepraszam cię, — odezwał się. — Hofrat nie jest wcale namiętny i nigdy nie grozi, gdy nie może się stać groźnym. Ja się lękam, aby nie miał w ręku jakiego środka prześladowania was, bodaj zaskarżenia. Jeżeli mu się staniesz zawadzającym, niedogodnym... należy do ludzi, którzy denuncyacyę w pewnych razach uważają za rzecz obowiązku i umieją ją wytłómaczyć..
Piotr się zadumał.
— Masz słuszność, mnie to nie przyszło na myśl. W mojej przeszłości, — dodał otwarcie, — znajdzie się łatwo dosyć wypadków, mogących do zaskarżenia posłużyć. Jednakże hofrat zawahałby się może brata, choćby nierodzonego, postawić pod pręgierzem, a z nim i własne nazwisko.
— Nie wiem, — odparł Atanazy, — ale nazwisko u niego o tyle tylko wchodzi w rachubę, o ile teraz mu do wyrobienia z pomocą zasług ojca — popularności posłużyć może. Słyszałem, że raz, zniecierpliwiony czemś w rodzinie, seryo już zamierzał nową sobie stworzyć nazwę i prosić o jej potwierdzenie.
Posępnie zatopiony w sobie, wszedł Piotr do hotelu za Atanazym.
— Wspomniałeś mi o denuncyacyi możliwej, — rzekł, — na złodzieju czapka gore... Niedawno się tu w Krakowie był zjawił mój niegdy towarzysz, — nazwijmy go Trepkowskim, — któremu ja tu dałem schronienie. Było to jeszcze za życia mojej żony. Ledwiem się go pozbył z Krakowa, gdy go zaczęto ścigać listami gończemi. Na tym Trepkowskim cięży mnóstwo większych i mniejszych grzechów; naostatku, jeżeli sam nie fałszował, to mnóstwo puszczał w obieg fałszowanych biletów, których fabryki w Anglii istnieją. Część ich była u mnie złożona... Rozumiesz, — dokończył po cichu.
— Jestże jakie podobieństwo, aby on o tem wiedział? — zapytał Atanazy niespokojnie.
— Być może, — zamruczał Piotr, — urzędnicy wyżsi szacują go wysoko i żyją z nim, mając go za swego. Imponuje im swemi stosunkami w Wiedniu. Dla niego tajemnic nie mają. Moja żona ledwie mnie od wplątania w tę sprawę obroniła... dziś, gdy jej niema, kto wie, coby to mogło pociągnąć za sobą.
— Czemżeś się naraził Ksaweremu?
— Chyba oddaniem mu tych tysiąca guldenów, o których wiecie, — odpowiedział Piotr, — bom mu je oddał z procentem.
Posmutnieli obaj.
— Słuchaj, — odezwał się Atanazy, — jeżeli Ksawery może mieć w tem interes, aby was oddalić, jeżeli się lękacie tego, najrozumniejszem byłoby na czas jakiś się — oddalić.
— Obawia się, abym mu u Balbisi nie szkodził, ― rozśmiał się gorzko Piotr, który pod wrażeniem obawy i niepokoju zadzwonił, aby mu przyniesiono wódki, — co Atanazy musiał tolerować.
— Stara się więc o pannę Balbinę! — wtrącił Atanazy, — ale toby było — zamachem... świętokradzkim!
— Dziś miała, jako swacha, przybyć baronowa Narcyza, jutro możecie się od niej najdokładniej dowiedzieć o wszystkiem. Ona ten interes prowadzi. Milion Balbisi potrze bny jest Ksaweremu.
— Maż ona milion?... — zamruczał smutnie Atanazy.
— Milion i — oko, — mówili starzy nasi, a tu się powinno mówić: milion i — serce, które stanie za drugi.
— Za wszystkie, jakie są w świecie! — wykrzyknął rozmarzony Atanazy. — To anioł, nie kobieta! — wyrwało mu się.
— Szkoda, że wam łuski z oczu zapóźno opadły, począł Piotr, — ale, gdy raz nauczyliście się ją cenić, nie ustępujcie z drogi, na którą was szczęśliwa gwiazda zaprowadziła... Oświadcz się, żeń się.
Mówiąc to, wstał Piotr.
— Zabiliście mi klina hofratem, — dodał, — jutro potrzeba wziąć do ręki kaptur podróżny... choć mi się okrutnie niechce... Hofrat zresztą puścić mnie może per non sunt, bo teraz przeciw wam obróci się cały, on i baronowa. Na mnie mógłby chyba wywrzeć zemstę tylko...
— Czyń, co chcesz, — rzekł Atanazy, — a daruj mi, że, zajęty sobą, niewiele chyba ci będę mógł dopomódz...
Piotr spojrzał na niego z politowaniem.
— Proszę cię — rzekł, — żadnych ofiar nie czyń dla mnie, bo ja ich nie potrzebuję. Widzisz, jak jestem zużyty, połamany, zbiedzony, — wierzaj mi, że z tem wszystkiem ja jeszcze sobie prędzej, niż ty, dam radę. Radź sobie, ja w lik nie wchodzę.
To mówiąc, wziął Piotr za swą brudną czapkę i pożegnał Atanazego.
— Odwiedź jutro rano baronową, – dodał, odchodząc, — to moja rada.
— To była myśl moja, — westchnął Atanazy.
Nazajutrz rano w istocie, ubrawszy się bardzo starannie, bo nie pozbył się tego przekonania, że piękna Narcyza miała słabość dla niego, a wszelkie niewieście słabostki dla siebie zwykł był pielęgnować troskliwie, zameldował się w hotelu.
Baronowa wybierała się do p. Balbiny, ale było u niej pełno.
Hofrat, Zyglerowa, dwaj młodzieńcy, jeden wyświeżony starzec, wysoki dygnitarz z Wiednia, dwór jej składali.
Rozprawiano nadzwyczaj żywo.
Hofrat już odzyskał był nadzieję i pewność siebie. Narcyza mu dowiodła z matematyczną ścisłością, że staranie Atanazego było złudzeniem optycznem. Miał czas, nie czynił nic, zkądże tak nagle zmienił plany i zamiary? Właśnie dobijała tego dowodzenia, gdy, deus ex machina, zjawił się obżałowany Atanazy. Wszyscy zamilkli, spoglądając po sobie; tylko Narcyza nie straciła bynajmniej kontenansu, żywo wystąpiła na powitanie przyjaciela, podała mu rączki białe, pokazała ząbki, sama przysunęła krzesło do kanapki, na którą się rzuciła.
— Cóż pan tu porabiasz? pan, któryś o nas zupełnie zapomniał? pan?
— Jadę do wód, jestem chory, — odparł Atanazy.
— A! chory! to doskonałe! przepraszam! ale jakże uwierzyć temu, spojrzawszy na pana?
— Pani baronowa wie, że gdy przyjdzie sezon wód, — rzekł Atanazy, — wszyscy ludzie przyzwoici chorują i muszą się kurować.
— A! tak! ja także chciałabym być choć w Ostendzie, ale czasu, tyle na to potrzeba czasu...
Schyliła mu się do samego ucha.
— Tylko nie bałamuć nam Balbisi, sam się nie ożenisz, ― rzekła, — masz już łysinę poczynającą się, starokawalerską.
— Dlaczegoby nie miała zwiastować stanu małżeńskiego? — zapytał Atanazy wesoło.
Z minką szyderską, trzęsąc główką, strojną w fałszywe włosy, zęby, cerę i mnóstwo kunsztownych wytworów, baronowa dodała:
— Charakterystyka łysin jest mojego wynalazku.
Hofrat, który przybywającego Atanazego zdaleka powitał, miał czas, gdy baronowa żartowała, zabawiając Atanazego, namyśleć się i powziąć nagle postanowienie. Wstał i zbliżył się do Zyglerowej:
— Proszę, abyście się mi nie sprzeciwiały, ani pani, ani Narcyza.
— Cóż to ma być? — spytała radczyni.
— Skorzystam z przybycia tu Atanazego i rozmówię się z nim stanowczo.
Niepewna, co radzić miała, Zyglerowa wskazała mu Narcyzę.
Hofrat skinął na nią bez ceremonii. Przyszła natychmiast.
— Proszę mi się nie sprzeciwiać, — rzekł żywo, chwytając ją za rękę, jakby się obawiał, aby mu nie uciekła. — Proszę mi się nie sprzeciwiać. Muszę się tu zaraz rozmówić otwarcie z Atanazym.
— O czem? po co? — zimno spytała Narcyza, która niecierpiała, aby kto samoistnie występował tam, gdzie ona raczyła mieć współudział w sprawie.
— To moja rzecz, — począł hofrat.
Pogardliwie w oczy mu spojrzała kuzynka.
— Bardzo dobrze, odezwała się, — ale w takim razie ja nie jestem tu potrzebną, umywam ręce i jadę napowrót.
Odwróciła się od niego, ale Ksawery ją gonił.
— Kuzynko, bez gniewu, — zawołał śpiesznie, — w niczem to nie krzyżuje twoich czynności, proszę cię, pozwól mi na to. Co ci to szkodzi!
A votre aise! — szepnęła baronowa i poszła zająć swe miejsce na kanapie.
Hofrat, który lękał się zmięknąć, odkładając, przystąpił do Atanazego, poszeptał mu coś do ucha, ujął pod rękę i poszedł z nim do sypialnego pokoiku Narcyzy, niezważając na jej najgwałtowniejsze protestacye, zakazyli proźby. Drzwi się zamknęły za nimi. Znajdowali się w miejscu, które mnóstwo tajemnic zdradzało. Na tualecie stały jeszcze wszystkie kosmetyki, ciecze, proszki, pędzle, gąbki, któremi się odświeżała Narcyza, łóżko zachowało wycisk jej pulchnego ciała.
Hofrat wcale tego nie widział.
— Panie Atanazy, — począł, aż bełkocąc z pośpiechu, — człowiekiem otwartym, nie chcę nic czynić podstępnie. Przybyłem tu w celu starania się o rękę panny Balbiny. Nie pochlebiam sobie, abym mógł elegancyą i dowcipem walczyć z panem bratem, ale moja pozycya, majątek, stosunki, wszystko mi daje nad nim przewagę. Po co się masz narażać??
Atanazy słuchał z krwią zimną.
— Panie Ksawery, — odezwał się, gdy tamten dokończył, — płacę mu wzajemnością. Przybyłem tu także z zamiarem oświadczenia się o rękę panny Balbiny. Ani majątkiem, ani tytułem, ani zarozumieniem o sobie nie mogę panu sprostać, ale mam pewne powody sądzić, że panna Balbina życzy mi dobrze i nie odmówi. Poco się masz narażać na dekonfiture?
Stali chwilę naprzeciw siebie, patrząc w oczy. Oburzony hofrat tem zuchwalstwem brata zaciął usta pogardliwie.
— Spełniłem, com uważał za mój obowiązek, — dodał chłodno na pozór, choć się burzył mocno w sobie, — pozostaje mi tylko życzyć szczęścia.
Skłonił się, i Atanazy oddał ukłon z przesadzoną uniżonością.
— Życzę panu hofratowi pomyślności... — wyjąknął zwolna.
— Bez żartów, — przerwał Ksawery, — masz pan jakie dowody, że mu sprzyja panna?
— A pan?
— Mnie upewnia Zyglerowa, że ma rozum, a to starczy.
— Ale w małżeństwie kojarzącem się rozum niekoniecznie jest motorem jedynym.
— Niekoniecznie, w istocie, — odparł hofrat, — chociaż panna ma lata, w których rozum zaczyna brać górę.
— Przepraszam pana, — wyrwało się Atanazemu zniecierpliwionemu, — rozpoczynamy dyskusyę teoretyczną, która wiele czasu zabrać może, a ja mam go mało. Żegnam.
P. Ksawery zabiegł mu ode drzwi.
— Nie ustępujesz więc pan?
— A pan?
Skłonił się Atanazy bratu i powrócił do saloniku, w którym Narcyza, jak zwykle, stanowiła jądro gromadki swych wiernych; popatrzała na powracającego, napróżno go usiłując odgadnąć. Dopiero za nim zaraz kroczący z powagą hofrat postawą swą zbiedzoną mimowoli przekonał ją, że został pokonany.
Atanazy, poprzedzający go, nie zatrzymał się nawet w saloniku i, niechcąc pozostać, wyniósł się, nim Narcyza pochwycić go zdołała.
— Szalony! — zawołał hofrat, patrząc na drzwi zamykające się. — Gdyby człowiek chciał utrzymać stosunki familijne, chciał być dla nich potulnym i wyrozumiałym, cóż to pomoże gdy sami sobie szkodzą...
Narcyza, niemówiąc i niesłuchając go, poszła do okna, by na łono Zyglerowej wylać słuszne swe żale.
Tu zmuszeni jesteśmy zawiesić opowiadanie nasze, aby się zwrócić do przeszłości, która nam objaśni wypadki dnia tego, stanowiącego ważną epokę w dziejach serca p. Balbiny.
Widzieliśmy ją ostatniego wieczora, upojoną szczęściem, do którego śmiało wyciągnęła dłonie.
Dzień następny miał w jej przekonaniu zbliżyć albo nawet rozstrzygnąć rozwiązanie. Miała męztwo, i zdawało się jej, że niem natchnęła Atanazego.
Tymczasem osnuwała się intryga, która całą tę budowę zburzyć mogła. Zyglerowa w przekonania, że wydanie Balbiny za hofrata mogło szczęście jej zapewnić, zgadzała się z Narcyzą, iż w wyborze środków przebierać niebyło można... Wiedziały obie, że Balbina miała słabość dla Atanazego, i że ta się odrodzić teraz mogła. Potrzeba ją było zabić, a Zyglerowa wypadkiem miała w ręku mordercze narzędzie. Był to list p. Atanazego, pisany do p. Piotrowej, a znaleziony w papierach po jej śmierci przez rodzinę. Atanazy w chwili jakiegoś zniechęcenia, odpowiadając na zachęty Piotrowej, aby się zbliżył i kończył, pisał do niej i poddał surowej krytyce charakter, obyczaj, sposób życia p. Balbiny. Oddawał jej wielkie pochwały, ale nie znajdował przymiotów, potrzebnych do zapewnienia szczęścia w małżeństwie. List, starannie wystylizowany, napisany dowcipnie i umiejętnie, miał jakiś pozór słuszności i prawdy. Można było przewidywać łatwo, że na p. Balbinie uczynić musi ogromne wrażenie. Sąd ten może, przez kogo innego wygłoszony, małoby ją obchodził, — od Atanazego był ciosem dla dziewczęcia, które wcale zaufaniem w sobie nie grzeszyło, a pracując nad udoskonaleniem swem moralnem, tysiączne w sobie upatrywało wady.
Nieszczęśliwy traf sprawił, że ułomności, które podnosił Atanazy, były temi, które ona sama sobie wyrzucała.
— Niema innego sposobu zrażenia jej na wieki od Atanazego nad ukazanie tego lista, — mówiła baronowa. — Jest to nawet obowiązkiem. Możeż ona być szczęśliwą z człowiekiem uprzedzonym, widzącym w niej wady tylko i z góry upatrującym nieszczęśliwe następstwa tego związku?
Zyglerowej żal jej było... cały tryb postępowania wydawał się jej niewłaściwym... baronowa tak gorąco go popierała, począwszy od opanowania samego listu... że przekonać jej niebyło sposobu.
Gdy Atanazy wychodził z hotelu, mając za jakie pół godziny zapukać do drzwi Balbiny, konie baronowej już stały gotowe, i obie kobiety, hofratowi zakazawszy się pokazywać przed południem, pośpieszyły do Balbiny.
Nie chciała ona z początku przyjąć pani Narcyzy, ale kuzynka Zyglerowa tak prosiła i błagała, że przemogła.
Balbina, wiedząc, o co idzie, wychodziła do nich z mocnem postanowieniem skończenia raz tych nieznośnych rozpraw — słowem stanowczem.
Za baronową i Zyglerową, wpuszczonemi do gabinetu, w którym czekała na nich p. Balbina, drzwi się zamknęły dla wszystkich. Zapowiedziano, ażeby nie wpuszczać nikogo, dopókiby rozkaz nie został wydany. Atanazy więc, który przyśpieszył odwiedziny, pomimo że posłał z usilną proźbą, aby mógł być wpuszczonym, otrzymał przeproszenie tylko i, markotny wielce, musiał się oddalić, czekając godziny obiadu, na który był proszony.
Baronowa ze swą towarzyszką, pochwyciwszy Balbisię, trzymały ją przez półtorej godziny, a gdy nareszcie zmęczona wyszła, — odprowadzając swych gości, z twarzą zaognioną, z oczyma, błyszczącemi jakąś gorączką wewnętrzną, — niespokojna o nią już p. Petronela, musiała ją, na pół prawie nieprzytomną i zbolałą, orzeźwić wodą melisy... niemogąc ani dopytać, ani odgadnąć, co było przyczyną takiego upadku ducha...
Kilka osób proszonych było na obiad dnia tego. Balbina miała tyle siły, iż wyszła do nich i do Atanazego, ale, spojrzawszy na nią, uderzony był, jak piorunem, zmienionym wyrazem jej twarzy, mowy i wejrzenia.
Wypiętnowane było w nich straszne cierpienie, i z pierwszych słów Atanazy się przekonał, że ono było nietylko w związku z marzeniem dnia wczorajszego, ale z niego wypłynąć musiało.
Straszne jakieś słowo, fakt, jak nieprzełamana zapora stanęło pomiędzy nimi. Atanazy do owego listu, pisanego do Piotrowej, tak mało przywiązywał wagi, iż sobie nawet nie przypominał o jego istnieniu.
Straszliwe męczarnie znosząc przez godzin kilka, wystawiona na ciekawe wejrzenia i tłómaczenia najdziksze, p. Balbina kilku słowami dała poznać Atanazemu, iż pamięć wieczora wczorajszego na wieki zatrzeć było potrzeba...
Nie czyniła mu wymówek, nie dała poznać, że on sam był przyczyną katastrofy, — przy pożegnaniu tylko łzy jej wytrysnęły z oczu, i poszła je ukryć conajrychlej od oczu ludzi.
Zawód, którego doznał nieszczęśliwy Atanazy, podzielali z nim wszyscy sprawcy tego przesilenia, po którem sobie obiecywali tak wiele! Balbina oświadczyła Zyglerowej, iż prosi ją, aby się opiekować przyszłością jej zaprzestała, pożegnała znacząco p. Narcyzę i prosiła jej, aby wszelką nadzieję odjęła hofratowi.
— Nadtoście mi panie uczuć dały całe niedołęztwo moje i wady, abym kogokolwiek obarczyć śmiała brzemieniem ich... gdyby los swój chciał z moim połączyć. Nadto mi pozostało sumienia, abym ważyła się, wiedząc o tem, że nieszczęście przyniosę, dawać mu je i siebie.
Zyglerowa klękała przed nią, usiłując przebłagać i przekonać, że list ten nie miał żadnego znaczenia i był po prostu potwarzą.
— O! nie, — odpowiedziała Balbina, — ja najlepiej czuję sprawiedliwość, którą mi domierzono. Znał mnie najlepiej ten, co to pisał, znał pewnie lepiej, niż ja sama.
Atanazy w rozpaczy powrócił do domu, napróżno usiłując odgadnąć, co mogło być powodem tak nagłej i straszliwej zmiany. Było to dla niego tajemnicą niezgłębioną. Łamał sobie głowę napróżno. Posłał zaraz po Piotra, ale pomimo poszukiwań najtroskliwszych nieznaleziono go nigdzie. Zniknął i wyniósł się z miasta, bo z hoteliku nędznego, w którym izdebkę pod dachem zajmował, zapłaciwszy rachunek, zabrał swój tłómoczek, a jak on zwał po staremu, toboły.
Hofrat czekający na swą opiekunkę z zaufaniem w niej i w sobie, że przy nim zostać musi zwycięztwo, jak tylko usłyszał powracającą, pośpieszył do niej, lecz nie potrzebował pytać o wypadek starań. Narcyza na wschodach już wydała rozkazy, ażeby pakowano, oznajmując, że pierwszym pociągiem pośpiesznym wraca do Wiednia.
— Mój Ksawery, — rzekła, wszedłszy i zwracając się do niego, — widziałeś sam, com czyniła, aby ci służyć, rozbiło się wszystko o niezmierną głupotę ludzi, z którymi mieliśmy do czynienia. Któż mógł podobną przypuścić? Panna Balbina mnie, tobie, Zyglerowej dała najformalniejszą odprawę, po której powrócić ani mnie, ani tobie się niegodzi... Ale przecież nie ona jedna jest na świecie, a jeśli nie czuje, że jej honor uczyniono, zwracając się do niej, — nie mamy tu co robić!
Hofrat stał osłupiały.
— Możeż to być!? więc Atanazy? — zawołał.
— Atanazy także dostał odprawę, jak my, niech cię to pocieszy, — dodała Narcyza. — Sama ona oznajmiła to Zyglerowej.
Hofrat odetchnął... nieco go to w istocie pocieszało, ale wszystko razem było niewytłómaczone, — Baronowa nie chciała mu udzielić szczegółów żadnych...
— Podziękuj Bogu, iż twoje małżeństwo z nią nie przychodzi do skutku, — rzekła sentencyonalnie baronowa. — Stara panna, zdziwaczała, zepsuta dostatkami, pozująca na jakąś błogosławioną... męczennicę, byłaby ci życie zatruła. Ja w Wiedniu poszukam i znajdę istotę rozumną, znającą życia warunki, nielatającą po obłokach i stosowną dla ciebie... To nie dla nas!


Przez trzy dni p. Balbiny widać nie było, ani w jej domu, ani w kościele. Zniknięcie to mocno zaniepokoiło jej przyjaciół, wszyscy biegli się dowiadywać i odbierali odpowiedź, że pani jest chorą, ale choroba nie grozi niebezpieczeństwem.

Prosili, dobijali się do p. Petroneli, która zaledwie na chwileczkę wychodziła do nich, nastraszona, ale upewniała, iż pani jej była cierpiącą wprawdzie, lecz nie kładła się nawet do łóżka.
Nie przyjmowała nikogo.
Niewysłowiony przestrach ogarnął krewnych ubogich i tych nędzarzy, których ona wspomagała, — gromadą udawali się do kościołów i dali na nabożeństwo... W mieście pogłoski chodziły najróżnorodniejsze, a domyślniejsi z wizyt, które w ostatnich czasach odbierała p. Balbina, odgadywali jakiś kryzys przykry, które go padła ofiarą.
Szczegółów nie wiedział nikt, strapiona Zyglerowa zachowywała najupartsze milczenie.
Atanazy rzucał się, jak dziki zwierz, zamknięty w klatce, rozwścieczony, niewiedząc co począć, a niechcąc przypuścić, że wszystko było dla niego skończone. Powracał do domu Balbiny, dobijając się rozmowy, widzenia się, jednego słowa, — odprawiano go tem, że pani nie przyjmuje, potem, że chora, — naostatek niebyło go już komu zameldować nawet.
Siadł więc zrozpaczony pisać do niej, błagając o tłómaczenie, o odkrycie mu jego winy. List przyniesiono napowrót z oznajmieniem, że doktór wzbraniał wszelkiej korespondencyi i zajmowania się jakiemikolwiek interesami.
Atanazy, płochy dotąd i lekko biorący wszystko, nieumiejący walczyć, uciekający od tego, co go mogło opanować i zmusić do wytrwania na niebezpiecznem i niewygodnem stanowisku, — tym razem nie lękał się nawet cierpienia i ofiary. Była to jego pierwsza i ostatnia miłość. Lecz przychodziła w tym wieku, gdy człowiek nie ma ani instynktów pierwszej młodości, ani szybkości myśli i ruchów, nawykłszy do ważenia i rachuby...
Sam on jednak czuł w sobie siły, spotęgowane jakąś rozpaczą.
Myślą napróżno starał się rozwikłać zagadkę, — która draźniła równie serce jego i umysł. Wszystkie przypuszczenia, jakie czynił, krytyki nie wytrzymywały.
Zasiadł do pisania nowego listu, postanowiwszy przesłać go za pośrednictwem księdza Pankracego, gdy wysłany na zwiady służący stary powrócił z wiadomością, że p.Balbina za poradą doktorów wyjechała na dłuższą podróż za granicę... ale niewiadomo było, ani dokąd, ani na jaki przeciąg czasu.
W mieście smutek był powszechny.
Pesymiści utrzymywali, że kazała posprzedawać nieruchomości swe i nigdy już powrócić nie miała.
Strapiony tem Atanazy po głębszym namyśle poszedł do duchownego, przyjaciela domu, księdza Pankracego, który nie mógł przecie nie wiedzieć, co się stało z p. Balbiną.
Ksiądz dziekan przyjął go z widocznem zakłopotaniem, ale wyszukaną grzecznością. Nie wytrzymał Atanazy i przy powitaniu oświadczył, że przychodzi zasięgnąć wiadomości o p. Balbinie.
— Proszę mi wierzyć, — odparł ksiądz Pankracy, — że, gdybym mógł, zaspokoiłbym słuszną jego troskę, którą nagły wyjazd czci najgodniejszej jałmużnicy naszej we wszystkich obudził sercach. Lecz ja wiem tylko, że zaniemogła silnie i że z porady doktorów musiała się oderwać od wszystkiego, co mogło ją poruszać... i wyjechać na czas nieograniczony... niewiadomo nawet, dokąd. Lekarze zagraniczni stanowić o tem mają.
— Strata to dla nas niewysłowiona, — dodał, wzdychając, — bo nikt nie zastąpi tej miłosiernej siostry ubogich.
Atanazy milczał.
— Dla wszystkich, co ją znali, jest to strata, tem dotkliwsza, — rzekł po chwili długiej, napróżno oczekując, aby się dziekan z czem odezwał, — że nie wiemy nawet, ani jakie nam grozi niebezpieczeństwo, ani co było powodem.
— Ja was, szanowny panie, niestety objaśnić nie mogę, — dodał ksiądz. — Zdaje mi się, ze trud, długo ukrywane cierpienie przygotowały nareszcie ten wybuch, który oderwanie się i cisza, zmiana życia i klimatu, siły młodości wkońcu uleczą. Cieszmy się tą nadzieją.
Z mowy dziekana, z jej zwrotów, z widocznego poskramiania się poznać mógł Atanazy, ze tu w istocie nic nie zdobędzie.
Przystąpił więc do rzeczy najdraźliwszej i z nieśmiałością prosił księdza dziekana, aby przy sposobności był łaskaw list jego przesłać.
Zawahał się duchowny.
— Gdybym się tego podjął, — rzekł, — zdaje mi się, że na nicby się to nie przydało, bo zakazano jej odbierać i czytać listy. Wiem o tem.
— List mój jest niejako dopełnieniem obowiązku, — odparł Atanazy, — niech się więc dzieje z nim, co chce, ja go składam w ręce wasze. Postąpicie z nim, jak wola i łaska.
Około domu u sług, którzy swą panią kochali i płakali po niej, o czemkolwiek dowiedzieć się też niebyło sposobu.
Jak błędny, chodził Atanazy po Krakowie przez dni kilka jeszcze, tak strasznie czując się osamotnionym, że żałował posprzeczania się z hofratem i zniknięcia Narcyzy. Jakaś nieokreślona nadzieja schwycenia, choćby skazówki, któraby mu zrozumieć dała, czem przewinił, popchnęła go do radczyni Zyglerowej. Nie był z nią nigdy na stopie poufalszej, znali się zdaleka.
Narcyza, posługując się nią dla hofrata, oderwała od Atanazego.
Na wszelki wypadek zameldował się w jej domu i z podziwieniem został przyjęty. Znalazł radczynię, która sobie srogie robiła wyrzuty, iż się dała tak wyzyskać baronowej, w usposobieniu — do otwartości, do żalenia się, do zwierzania nawet. Szczególniej względem Atanazego czuła się niezmiernie pociągniętą, — chciałaby go była pozyskać sobie...
Zmieniona twarz, bladość jego, smutek w wyrazie całym jeszcze ją bardziej dla niego ujęły.
Prawie od pierwszych słów wspomniała o Balbinie.
— Nie widziałam jej przed wyborem w tę podróż, do której chyba namowy duchownych jej przyjaciół i lekarzy nakłonić ją mogły, bo podróżom wogóle zawsze była przeciwną.
— Niepodobna sobie wytłómczyć nagle zaszłej zmiany, — wtrącił Atanazy — Widziałem ją ostatniego wieczora...
Zyglerowej łzy w oczach się zakręciły i spaść musiały na serce, bo poruszyła się nagle i zawołała:
— A! to ta baronowa Narcyza, intrygantka, wszystkiego tego nawarzyła.
Miała już mówić dalej i byłaby się wydała ze wszystkiem, ale przestraszona palec sobie położyła na ustach.
— Żal mi pana wielce, — dodała po namyśle, — ale dziś zapóźne żale.
Wahał się jeszcze nieco Atanazy, czy ma szturm przypuścić dla dowiedzenia się czegoś, gdy Zyglerowa proprio motu poczęła:
— Kobiety przewrotniejszej, a zawsze gotowej użyć najgorszego narzędzia, nie spotkałam w życiu. jak ta baronowa.
I, zajęta sobą, własnem sumieniem, zapomniawszy się, zawołała, ręce łamiąc, Zyglerowa:
— Ale i pan winieneś, bo któż takie listy pisze, i to jeszcze do Piotrowej, u której papiery się walały po wszystkich szufladkach!
Zdradziwszy się i z twarzy Atanazego, poznawszy, że dla niego wszystko to było rzeczą nową, Zyglerowa ręce załamała.
Wstał Atanazy.
— Ja o niczem nie wiem, — zawołał, — więc to mój list jakiś był przyczyną? Ale przez litość i miłosierdzie mówże pani, objaśnij mnie, może się to da naprawić! O jaki list chodziło, co stało w tym liście? Mógłżem ja o niej się tak wyrazić, aby ona żal miała do mnie?
Ażeby sobie wytłómaczyć postępowanie radczyni, należałoby ją odmalować z całym charakterem, wcale się nieodznaczającym niczem, oprócz że się on natrafia w średniej klasie bardzo często. Dobrego serca, ciasnej głowy — chciwa czynności jakiejś — najlepszych intencyi radczyni dawała się wielkiemi słowami prowadzić, dokąd kto chciał. Szanowała wszystkie wielkości i odznaczające się postacie, w które wierzyła, tak, że im nigdy złej woli nie przypisywała. Łatwo ją więc było pozyskać baronowej, łatwo nakłonić, do czego chciała, ale, gdy smutne doświadczenie nauczyło, że krok był fałszywy i niebardzo godziwy, że straszne wywołał skutki, gotowa była do największych ekspiacyi. Zmuszona milczeć, przed Atanazym wybuchnęła mimowoli. Litość nad nim nakłoniła do wydania całej tajemnicy.
— A, tak! tak! — poczęła, płacząc prawie, — pański to list wszystkiego stał się przyczyną.
— Cóż ja w nim pisać mogłem na Boga!... — wołał zrozpaczony Atanazy. — Ja do pani Piotrowej?
Zyglerowa otarła łzy, otworzyła szufladkę w stoliku i dobyła kopię, którą sama wykonała.
— Nie zdradź mnie pan.
Atanazy nic już nie słyszał, nie wiedział o niczem, zagłębił się w czytaniu własnego pisma, które mu brzmiało tak dziko, jakby nie on sam był jego autorem.
Na twarzy biły mu płomienie, bladł, szarpał papier w ręku, rzucał się, jęczał, nie poznawał siebie. Zyglerowa płakała.
Wszystko teraz było dla Atanazego wyjaśnionem. On sam był sprawcą własnej doli, on sprowadził grom ten na siebie. List wypadł mu na podłogę, a radczyni pochwyciła go i wcisnęła do kieszeni.
— Starałam się, prosiłam, błagałam baronową, — rzekła, — aby tym listem nie wojowała. Przewrotna, niegodziwa kobieta, chcąc ją ująć dla swego hofrata, a od was oderwać, postawiła na swojem.
Całego tego uniewinniania się, szczebiotania, pocieszania Atanazy nie słuchał i nie słyszał, tajemnica była odsłoniętą, wiedział, jak się bronić. Niewyraźnem podziękowaniem pożegnawszy radczynię, której to mimowolne zwierzenie się i rozgrzeszenie przyniosło pociechę, wymknął się p. Atanazy, aby pozostać sam z sobą.
Stanowczo los mu był przeciwnym. Nie wahał się ani chwili złożyć to na ramiona tego losu, który dźwiga wszystkie ludzkie winy. Z tą Balbiną, która mu dała doznać wciągu kilku godzin życia uczuć, o ja kich nie miał pojęcia, serdeczny węzeł był zerwany.
Obok tej straty, zstępując na padół zimny, Atanazy rachował, że oprócz szczęścia w obłokach idealnego utracił podstawę bytu, którą mu Balbina z sobą przynosiła, łatwą rehabilitacyę, odrodzenie, odzyskanie popularności.
Potrzeba było kończyć z Donajtysemi wyjść z tej próby nieszczęśliwej zmniejszonym, zubożałym, upokorzonym.
Położenie było straszne, rozpacz usprawiedliwiona. Czekać niebyło już na co, starać się przebłagać — nie widział sposobu.
Nikt mu pomódz nie mógł.
Z hofratem stosunki były zerwane, z baronową, mającą tylu czcicieli, nie spodziewał się zawiązać ich nanowo.
Przebiegł myślą całe swe życie, usiłując je obmyć z grzechów, które doprowadziły go do upadku. Los, los nieszczęsny był winien wszystkiemu! Wydał się sobie męczennikiem. Gdyby mu było wolno, i gdyby go kto chciał był słuchać, jakżeby wymownie potrafił odśpiewać elegię nad sobą!!
Nie pozostawało Atanazemu nic nad smutny z tej wyprawy powrót do domu i likwidowanie interesów. Rachunki w najpomyślniejszym wypadku układu z Donajtysem, z wierzycielami dozwalały się spodziewać jakiejś resztki, przedstawiającej wartość najmniejszej z wiosek...
Ze smutkiem i goryczą w duszy niemogąc żyć, zaczynał się już pocieszać tem, że może odegrać w obywatelstwie pewną rolę, znosząc swą niedolę z godnością wielką. Myślał już, jaką jej nada fizyognomię.
W oczach świata Donajtys musiał być poświęconym, i jemu przypisywał p. Atanazy niepowodzenie ostatnie... Zręcznem przedstawieniem interesu z nim dawało się to zrobić łatwo...
Pozostawało mu tylko z większą bezinteresownością postąpić, zdumieć szlachetnością, oddać do ostatniej koszuli.
Pomimo tej rezygnacyi, z jaką Atanazy przygotowywał swe postępowanie, aby niem ocalić godność, nie mógł się obronić nadziei, wspólnej wszystkim płochym w momencie upadku bez ratunku... Zdawało mu się, że... niewidzialna ręka, jakaś opatrzność, płacąc mu za jego cnoty... (wierzył w swe cnoty), powinna przyjść z cudowną pomocą.
Donajtys mógł... zapisać mu coś... on sam mógł wygrać w karty pół miliona... mogła się naostatku znaleźć kobieta, któraby go oceniła i przyniosła z sobą to... co Balbina rzucała mu pod nogi...
Wkońcu powiedział sobie, że nigdy, przenigdy rozpaczać się niegodzi.
Rozbitek, napol nagi, wypłynął na brzeg z życiem, — niewszystko więc było straconem...
Z innemi uczuciami opuszczał Kraków hofrat.
I on też robił z sobą rachunek sumienia, srogie czyniąc wyrzuty, iż się dotąd dał powodować kobiecie...
Ta kobieta postawiła go teraz w dwuznacznej roli na rozdrożu.
Wprawdzie dymisya była podana i przyjęta, on sam się oddalił z Wiednia, poświęcił cały krajowi, swojej „ciaśniejszej ojczyźnie“, ale ten kraj, mający swych ulubieńców, którym wierzył, — przyjmował dotąd odprawionego hofrata bardzo zimno.
Zjeżdżano się do niego na narady, zjadano obiady, wypijano wina, nieraz udzielano mu nauk, przyjmowano ofiary, układano obowiązki, ale nigdzie i do niczego wybrać niechciano. Wszędzie, gdzie się stawił obok kandydatów, którzy go nie dorastali, jak się wyrażał, wszędzie wychodził z małą garstką głosów, pocieszany tem, że intrygi niepoczciwe wzięły górę...
Kilka takich prób nieszczęśliwych zaczynały zniechęcać hofrata... mówił sobie w duchu, że, zaglądając do Wiednia, należałoby się przekonać, czy tam za nim nie zatęskniono.
Manewr ten zastraszyłby współobywateli, a możeby nakłonił wyższe sfery do przyciągnięcia go znowu ku sobie.
Hofrat nie był już od tego, aby pod warunkami korzystnemi nie powrócić na drogę, do której się czuł stworzonym. W gronie współobywateli pozostawał hofratem, ani oni jego, ani on ich nie pojmował.
O „szlachcicach“ wyrażał się z ironią, gdy, o machinie administracyjnej mówiąc, z największymi zawsze okazywał się respektem.
Niepowodzenie z p. Balbiną zniechęci to go od starania się o jakąkolwiek inną na prowincyi. Tu go nigdy olśnić nieumiano.
Nie życzył sobie jeszcze zrywać bezpośrednio z krajem, ale dać mu do zrozumienia, że utracić go może, miał właśnie teraz za właściwe.
Do uchwalonych tak w głębi duszy prawideł postępowania należało też usunąć się zpod wpływu kuzynki Narcyzy. Widział jasno, %e ona była złym duchem jego życia...
Przybywszy z tem do Marawki, hofrat zamknął się, aby papiery potrzebne zebrać i ułożyć, napisał do przyjaciela, aby się gotował na jego przyjęcie, i wypoczywał po trudach matrymonialnej wyprawy.
Jeszcze dzień odjazdu nie był postanowiony, gdy odebrał telegram z Wiednia od baronowej, który nieco zachwiał świeżo ułożonym planem.
P. Narcyza nakazywała mu przybywać do stolicy, enigmatycznie jakoś czyniąc nadzieję świetnego odwetu za poniesioną klęskę...
Chociaż p. Ksawery zarzekał się słuchać baronowej i dać jej powodować... telegram go podrażnił i, odpowiedział lakonicznie:
„Słucham i przybywam“.
— Pomiędzy trzema braćmi, — chociaż jedno nazwisko nosili, — życie i losy stworzyły odstępy, tak wielkie, że ledwie się mogli do jednej liczyć rodziny, gdyby ich duchową i umysłową wartość wzięto na wagę.
Zdala patrzący świat na synów legionisty widział: zszarzanego i odartego Piotra, któremu nie pozostawało nic, tylko się spać położyć i nie wstać... wysoko w hierarchii stojącego hofrata, któremu Pan Bóg pobłogosławił na majątku, a przyszłość obiecywała się świetna; na ostatek Atanazego, zagadkowego, o którym jedni mówili: „O! ten zajdzie daleko, — głowa tęga!!“ a inni: „Szkoda, że mu się niepowodzi, zdolny jest, ale zbyt wiele chwyta i zraża się łatwo.“ Gdyby więc przyszło do sądu o ich życiu, a trzej bracia postawieni zostali przed kratkami, wyrok by pewnie wypadł najsmutniej dla Piotra, najkorzystniej dla hofrata, wątpliwie dla Atanazego.
Takie są ludzkie sądy... Lecz, gdyby przyszło do tej średniowiecznej psychostazyi, którą malarze dawni tak często powtarzali, z tych dusz trojga któraby najwięcej zaważyła, a któraby najmniej okazała się warta? — zostawiam sąd każdemu swobodny...
Po rozmowie z Atanazym, któremu kropla szczęścia przyniosła z sobą upojenie błogie i uzdrawiające, Piotr przerażony zszedł ze schodów, pożegnawszy go prędko.
Tak zwany Trepkowski, niegdyś młodości jego zły duch i kusiciel, człowiek, zepsuty z gruntu, cynik, bezwstydny, chociaż Piotr oddawna poznał się na nim i brzydził, trzymał go w rodzaju niewoli wspomnieniami przeszłości. Nie wahał się on niemi wyciskać z Piotra największe ofiary, zmuszać go do ogołacania się ze wszystkiego, aby mu zamknąć usta. Był to niebezpieczny zbrodzień, wyślizgujący się z rąk sprawiedliwości oddawna, a wszędzie go ścigano. Samo porozumienie o stosunki z nim mogło zgubić i zaplątać człowieka niewinnego, a Piotr niezupełnie się czuł czystym, bo go Trepkowski zmusił umyślnie pomagać w wielu niebezpiecznych sprawach.
Przypuszczenie, że hofrat wiedzieć może o tem, iż Trepkowski w Krakowie był przechowywany i ztąd wywieziony na prowincyę, gdzie ślad jego zaginął, — i że przez zemstę doniesie o tem urzędowi, — starczyło, aby Piotra ztąd wygnać na długo. Pożegnawszy Atanazego, stęknąwszy na los swój, Piotr pośpieszył do hoteliku, w którym izdebkę lichą zajmował pod dachem. Był to jeden z tych klientów, dla których są szczególne względy... Płacił, kiedy chciał, pozostawiał tu remanenta różne, dawano mu swobodę stołowania się, gdzie chciał, i przynoszenie z sobą wiktuałów.
Gospodarz, p. Szabaszewicz, miał dla Piotra rodzaj sympatyi i grał rolę protektora. Było parę wypadków, że mu nawet pożyczył trochę pieniędzy, zważając tylko, aby były jaknajwytartsze i najpodartsze. Piotr mógł pewnym, że w razie ścigania Szabaszeicz spróbuje przynajmniej ostrzedz go i nie dopuścić pojmania. Ale na niego się zdać nie było bezpiecznem; Piotr widział się zmuszonym uchodzić w chwili, gdy nareszcie Balisia być miała szczęśliwą.
Składało się tak na pozór wszystko, Opuszać Kraków w tym czasie, gdy i on na weselu mógł się nieco odświeżyć i odżyć, — przykro mu było. Wdrapując się na schody, czynił sobie wyrzuty, często powtarzane:
— Zasłużyłeś, cierp! Dobrze ci tak!! Pokuta musi być tak długa i ciężka, jak niepoczciwe było życie. Cierpieli i oni przez ciebie, cierp ty teraz dla nich i przez nich- — i milcz... Rachunek sumienia pokaże, iż wiele zaległości niepomszczonych zostało... I Pan Bóg wybrał do chłosty najobrzydliwszego, najohydniejszego, sprośnego złoczyńcę, który cię nazywa bratem... Musisz go znosić i służyć mu... A tak sobie już zaczynałem urabiać obrazek życia pokutniczego w Krakowie! tak on mi wyglądał ponętnie... Balbisia byłaby mi powierzyła swych biedaków... podjąłbym się oczyszczać brudy, których niepowinna była ani widzieć, ani dotykać... Razembym pilnował Atanazego, bo, choć wierzę, iżby go szczęście poprawiło, Balbisia ustatkowała... zawsze trocha dozoru nie zaszkodziłaby... Tym czasem wszystko to rzucić potrzeba i uciekać dokąd? jaknajdalej... Gdyby Trepkowski gdzie kark skręcił w ten sposób, aby jego przejście do wieczności urzędownie zaregestrowano... jakby mi to było na rękę! Ale ten łotr ma szczęście opętane, wychodzi cały z płomieni, znika i powraca, jak czarodziej. Gdybym mógł przypuścić, że szatan się zabawia takiemi okruszynkami, gotówbym widzieć w tem sprawę jego.
— Powracającego tak późno, na schodach, w brudny szlafrok obwiniętego, ze szklanką grogu w ręku — spotkał Szabaszewicz.
Jak to jest bardzo szczęśliwie, — odezwał się do niego, — że ja się spotykam z panem Piotrem. Przychodzili tu od pana Englisza, przyjaciela pańskiego, iż życzy sobie, aby jutro widział się z panem.
— A pan co odpowiedziałeś? — zapytał niespokojnie Piotr.
— Jak pan myśli, co ja mogłem odpowiedzieć? — z żartobliwą minką zapytał Szabaszewicz!
— Daj mi spokój z zagadkami, — odparł smutnie Piotr.
— Co do słowa, mogę panu powtórzyć, co ja policyantowi powiedziałem, — rzekł Szabaszewicz, — rozumie się, poczęstowawszy go kieliszkiem likworu fejn... Pana Piotra od kilku dni nie widziałem, i zdaje mi się, że jego niema w Krakowie, ale, jak się tylko pokaże, natychmiast spełnię rozkaz.
— Dziękuję ci, panie Szabaszewicz, ― rzekł, żegnając śpiesznie, Piotr. — Ja istotnie nadedniem koniecznie muszę wyjść dla bardzo pilnego interesu, a że prawdopodobnie nie powrócę tak prędko, bądź łaskaw moje manatki odesłać do Franciszkanów; oni je tam zachowają. Tobie może być i ta izdebka potrzebna.
— Niech się pan o swoje remanenta nie lęka, — dodał żyd, uspokajając. — Chociaż nie jestem żaden Franciszek, ale one są tu bezpieczne.
Wszystko się składało, aby p. Piotra ztąd wygnać, i nadedniem, wybrawszy się tak, aby mógł mszy świętej wysłuchać u Panny Maryi, wprost ztąd puścił się pieszo w swą drogę.
Brakło mu jednak teraz do niej tej fantazyi i gorączki, która mu dawniej towarzyszyła. Starość odejmowała siły i czyniła go smutnym. Doznawał tego uczucia, jakie towarzyszy człowiekowi, z długiego upojenia wychodzącemu. Co dawniej obudzało szyderstwo, dziś sprowadzało łzy. A żal mu było tego Krakowa, do którego nawykł, gdzie pozostawiał grób żony.
W tych podróżach improwizowanych Piotr miał zwyczaj kierunek ich zdawać na Opatrzność i tym razem sam nie wiedział, jak się znalazł na drodze ku Wiedniowi.
Dlaczegóżby po wielu latach nie miał znowu oglądać tej stolicy, w której niegdyś w świetnem i hałaśliwem towarzystwie młodzieży spędził kilka miesięcy szału i upojenia? Szedł tu teraz o kiju pokutnikiem. Uśmiechnął się, jak to dziwnie los zrządził.
Raz już podróż rozpocząwszy, znacznie uspokojony Piotr dalej ją ciągnął swoją metoda: od kościoła do kościoła.
Nie potrzebował się śpieszyć, ciekawość go nie gnała. W obcym kraju, gdzie, jak u nas, gościnność nie jest tradycyjną i należy do wyjątkowych cnót, mały zapasik pieniędzy, który miał z sobą, przydał mu się bardzo. Zachodził pod kościół i plebanię, robił znajomość z duchownym, przyjmował zasiłek, jeśli mu go ofiarowano, nie upominał się o niego, jeśli niemiano ochoty mu dopomódz.
Miał przytem sposobność, nigdzie się nie tając z narodowością swoją, przekonać się, jak ona różnie była przyjmowaną i sądzoną. „Starsi mu okazywali współczucie i politowanie, młodsi patrzali zimno.
Rozmaite wrażenia, doznawane wciągu dosyć przedłużonej wędrówki, zatarły przykre zrazu wspomnienia z Krakowa — rozstania się z Atanazym i Balbiną.
Podróż już kilkanaście tygodni trwała, gdy Piotr, znużony nią wkońcu, postanowił resztę odbyć koleją. Udał się więc na stacyę najbliższą, aby się dowiedzieć, czy oprócz trzeciej klasy była i czwarta (dla bydła, koni i ubogich przeznaczona), którąby on mógł zużytkować.
W istocie znalazł wagony bez ławek i wierzchniego pokrycia, w których za małą cenę wolno mu było zająć kątek na dnie i położyć się z węzełkiem pod głową na spoczynek. Wydało mu się to wspaniałem i rozkosznem. Miał wprawdzie towarzyszów stojących, których zbłocone nogi tylko oglądał, ale cóż mu one szkodziły?
Wkrótce potem zamknięto drzwi, świsnęła lokomotywa, i pociąg ruszył, stając na wszystkich stacyach, przybierając i wypuszczając coraz nowych podróżnych. Słotną i chłodną nocą wyrzucono go na bruk uśpionej stolicy, która ma się wydała dziwnie obumarłą i pustą.
Znalazł jednak w pobliżu dworca lichy szynczek, otwarty już czy otwarty jeszcze, i mógł tu, napiwszy się czegoś ciepłego, położyć się na ławie, na dzień czekając.
Wszystko zresztą szło już teraz obyczajem zwykłym pokutnika. U Św. Stefana wysłuchał pierwszej mszy, a ztąd dopiero udał się na poszukiwanie taniej gospody na przedmieściu.
Wejrzenie na Wiedeń, który w jego wspomnieniach wcale inaczej wyglądał, przekonało go, że państwa czasem, gdy ich upadek głoszą, najśmieszniejszą przybierają postawę, jak gdyby rozkwitały i rosły.
Wyobrażał sobie Wiedeń po stracie Włoch, po zwichnięciu cesarskiego rządu w Niemczech zmniejszałym i zubożałym, znalazł go rozpotężnionym i pełnym blasku...
Rozpoczął nazajutrz swe włóczęgi pobożne po kościołach i klasztorach... i zaspokojenie ciekawości...
W Krakowie będąc i ocierając się o różnych ludzi, poznał tam był poufałego sługę baronowej Narcyzy.
Było to stworzenie zepsute, sterane na posługach nienajlepszego rodzaju, ale gotowe dla grosza zawsze plecy nastawić. Przy kieliszku towarzysz wesoły — grubego, ale wyrazistego dowcipu, — lubiący się chwalić i popisywać, umiał ocenić Piotra i szukał jego towarzystwa... Pochlebiał mu ten stosunek z bratem hofrata... z którego drwić sobie pozwalał.
Baronowa, o stopień wyżej go posunąwszy w hierarchii służbowej, zabrała z sobą do Wiednia i mianowała kamerdynerem. Na tę godność nie miał przyzwoitej powierzchowności, wyglądał nieco za swobodnym, ale, odebrawszy instrukcyę baronowej, która go potrzebowała, potrafił do niej nawet fizyognomię zastosować...
Jakież było zdumienie Piotra, gdy na Grabenie dosyć elegancko ubranego napotkał p. Szrotowskiego. Zdziwienie było wzajemne. Kamerdyner zaprosił naturalnie na szklankę piwa...
Rozmowa z nim była dla Piotra objawieniem jakiegoś przewrotu, którego pojąć nie mógł. Szrotowski mu zaręczył, że hofrat i Atanazy obaj razem zostali odprawieni przez p. Balbinę, która, zachorowawszy, wyjechała za granicę...
Wiadomość ta przeraziła Piotra, spodziewającego się, że Balbina zamąż wyjdzie za Atanazego... Miał na sercu, aby skojarzyć I to małżeństwo... Pognębiony, niedopiwszy swej szklanki, uścisnął dłoń wspaniale tu tyjącego i rumieniącego się kamerdynera, życzył mu pomyślności i tegoż dnia w bydlęcym wagonie czwartej klasy zamknięty, dał się wieść z powrotem do Krakowa. Musiał zwaśnionych pojednać i parę tu połączyć dla zadośćuczynienia cieniom swej żony.


W lat kilka potem... w jednym z najznaczniejszych domów Krakowa zebrało się wieczorem sproszone liczne bardzo towarzystwo, ze wszystkich żywiołów możliwych złożone, na przyjęcie znakomitego ziomka, który po długim bardzo przeciągu czasu, spędzonym... za granicą znowu starą nawiedzał stolicę.
Chciano mu pokazać żywo na oko, jakie zaszły zmiany w tym niegdyś dobrze mu znanym świecie... Wszyscy też ciekawi byli oglądać człowieka, który wiele cierpiał, urósł, spotężniał i powszechny zjednał sobie szacunek.
Wspaniałe salony były przepełnione, a wśród młodego, świeżo dorosłego tłumu, który nosił na sobie piętno epoki, co go wyhodowała... ukazywano sobie wszystkie wybitne znakomitości współczesne...
Przybywający z dalekich i długich wędrówek po świecie dnia tego bohater, którego przyjmowano, jako stracone dziecie Krakowa, powracające na łono macierzy, — co chwila, musiał okrzykiem podziwienia witać podawane sobie do ucha nazwiska i do nich komentarze...
Spotykał tu metamorfozy i cuda, jakich żaden może kraj inny ukazaćby nie potrafił... Ci, których on pamiętał na Spilbergu, w Brnie i Kufstejnie, więźniowie i winowajcy prezentowali mu się tu, jako ekscelencye... obwieszeni orderami i tytułami. Ci, co dawniej tu rządzili i rej wiedli, — znikli gdzieś tak, iż o ich losy nawet nie mógł się dopytać...
Towarzystwo całe przybrało ton i powierzchowność nową... Ponieważ przyjęcie tego wieczora zeszło się właśnie z urzędowym obchodem jakimś i pańskich dwóch rodzin weselem, — gość miał sposobność podziwiać wskrzeszone stroje narodowe, które dawniej na salonach, a zwłaszcza na urzędowych występach, pokazywać się nie śmiały.
Jednym z najwytworniej ubranych podług mody wskrzeszonej XVI wieku był męzczyzna lat średnich, niepięknej twarzy, ale typu, czysto polskiego. Strój jego z aksamitów, atłasu, lamy miał dobrane doskonale do niego klejnoty, spinki, guzy, szablę, czapkę, wszystko aż do najmniejszych drobnostek.
Człowiek, który go nosił, nie zdawał się jednak tyle znaczącym, jak strój zapowiadał. Prawiono mu grzeczności i pochlebstwa, kłaniano mu się, ale z rozmowy i obchodzenia się z nim widać było, że go zbyt wysoko nieceniono.
Niezważając na to, wspaniały ten obraz magnata, przypominający jakiegoś Górkę lub Kmitę, śmiało krążył wpośród tłumu gości, protekcyonalnym witał niektórych uśmiechem, wstrzymywał innych opowiadaniami i chciał widocznie na siebie zwrócić niedosyć ściąganą znakomitą swoją osobistością uwagę.
Udawało mu się to czasem, podnosił głos, zagłuszał szepty ironiczne, a niekiedy ciekawością zdjęty tłum gęsto go otaczał i brał czynny udział w rozmowie, prawie wyłącznie skierowanej na politykę wewnętrzną państwa.
Można więc było wnosić, że ta wybitna postać musiała ważną jakąś zajmować posadę.
W drugim końcu ogromnego salonu inny odłam towarzystwa żywo rozprawiał o rolnictwie i przemyśle, a tu oprócz oratora, z wielkim pośpiechem i talentem określającego spore tezy, widzieć było można bardzo sympatyczną, z wielkim smakiem z angielska ubraną postać, której fizyognomia zapowiadać się zdawała niepospolitą inteligencyę. Była to figura, wiele obiecująca, lecz, chociaż każde odezwanie się jej potwierdzało zapowiedź powierzchowności, choć to, co mówił, odznaczało pięknością formy i stylu, zaledwie słuchać go chciano. Pomiędzy dwoma temi koryfeuszami wieczora zachodziło w twarzach dziwne, acz życiem już wypaczone pokrewieństwo rysów i wyrazu. Pomijając to, że mąż stroju dawnym starszym był, oblicza ich, jednoplemienne niegdyś, tryb życia, duch, który w nich mieszkał, cale odmiennie przekształcił.
I, rzecz dziwna, ten, który miał strój, nie miał wyrazu, doń stosownego, był, jakby przebranym Niemcem, gdy Anglik zachował w sobie typ, czysto polski.
W przyciemnionym nareszcie kątku, w którym się mieścili więcej widzowie, niż czynni, dnia tego powołani do bawienia siebie i innych goście, stał starszy znacznie od dwóch pierwszych i temsamem podobieństwem familijnem nacechowany mężczyzna, na którego twarzy pomarszczonej, smutnej i draźniącej zagadkowym wyrazem, czytać było można długiego, burzliwego żywota dzieje.
Zachowywał się on tak skromnie, tak ukrywał w cieniu, jakgdyby albo siebie się wstydził, lub innych obawiał. Ubranie jego czarne coś miało w kroju i formie przypominającego duchownych, a bliżej stojący mogli dostrzedz na prawej jego ręce oplątany stary różaniec.
Tu się toczyły ciche, choć żywe rozmowy, którym on pilnie się przysłuchywał, ale nie brał w nich udziału, jeżeli go wręcz nie pociągnięto i nie wezwano.
Naówczas rozjaśniało mu się pomarszczone oblicze, oczy zbladłe przybierały ciemniejszą barwę, jakby w nie krew napłynęła, a usta nabierały szyderskiego wyrazu. Pokorna jego postać stawała się swobodną, a to, co głosił, tak działało na słuchających, że nikt mu nigdy słówkiem nie przerwał często dosyć długiego wywodu.
Towarzystwo tak ożywionem było dnia tego, że ani się spostrzeżono, jak czas upłynął do wieczerzy, i wesoło wszyscy popłynęli do jadalnej sali.
W końcu mniejszego stolika usiadł przybyły dnia tego Warszawiak młody, pełen ciekawości, któremu starszy wiele od niego młodzieniec, dawniej już przesiedlony do Krakowa, służył za przewodnika.
Zasypywał go pytaniami gość młody, który po raz pierwszy w życiu widział tu ludzi, znanych mu dobrze z imion, z zajęć i stanowisk, jakie zajmowali.
— Ale, kochany mój Mentorze, — odezwał się wkońcu przybyły, któremu imie było Hugo, — do wszystkich twych nieocenionych dla mnie objaśnień, dołóż jeszcze tłómaczenie tych trzech twarzy, tak do siebie podobnych, tak od siebie różnych i tak od siebie stronić się zdających. Tam na prawo siedzi z nich pierwszy w starożytnym stroju... spinka szmaragdowa pod szyją, gwiazda u boku; po drugiej stronie niżej nieco widzisz też same rysy, tylko młodsze znacznie; na ostatek ten W rogu stary, przed którym postawiono kielich ogromny...
Rozśmiał się powołany do tłómaczenia.
— Nie żądajże odemnie, ażebym ci z „Encyklopedyi Orgelbranda“ powtórzył biografię pułkownika legionów, ich ojca, i na tle jej inkrustował trzy miłosne jego awantury, trzy małżeństwa i biografię trzech jego synów... dotąd niedokończone. Przepraszam, jedną, tego pomarszczonego w kątku, już chyba za za zamkniętą uważać można.
— A! — wykrzyknął Warszawiak, — o jednym już coś słyszałem. Sławny to być ma orator, na którego się uskarżają, że wszystkim czas zabiera, aby się z wymową i niepospolitą łatwością przędzenia myśli, niekoniecznie nowych, popisać.
— Na tej zdolności, — odparł Krakowiak, — wszystkim trzem im niezbywa, chociaż najmniej może ma jej nasza ekscelencya. Ten bowiem z gwiazdą nosi od niedawna tytłuł, mu nadany, i, jak widzisz, do nas należy, gdy młodszy jest waszym, a najstarszy przez matkę należy do Wielkopolski. Jest to rzadki, może jedyny specymen trzech braci, którzy prawie są sobie obcy, z których każdy wyrobił się inaczej, a jednak przy bliższem ich poznaniu uderza wspólność charakterów i temperamentów. Każdy z nich tylko znalazł się rzuconym w życia warunki odmienne i niemi się zabarwił. Porównanie z sobą ich życiorysów i ludzi, którzy są wypadkiem tych trzech żywotów odmiennych, byłoby ciekawem studyum psychologicznem, gdyby kto chciał zadać sobie pracę tej zawsze dosyć przykrej wiwisekcyi.
— Spojrzyj na najstarszego z nich, — mówił dalej powołany, — jest on niezaprzeczenie najzdolniejszym z nich, chociaż wychowanie najmniej go wykształciło; dopełnił je własnym trudem. Dziś jeszcze ten połamany i pogruchotany szczątek, gdy się w nim życie rozbudzi, więcej objawia rzeczywistej siły, niż dwaj młodsi, którym los był daleko przyjaźniejszym. Nie sięgam zbyt głęboko w przeszłość jego, któraby do dramatu dostarczyć mogła treści. — Lat temu nie wiele spotykać go było można między żebrakami, jako pokutującego pątnika. Napijał się srodze, i sądzę, że od tego nałogu, choć się trzyma na wodzy, nie jest zupełnie wolnym. Mieliśmy go wszyscy za zatraconego i zgubionego, gdy nagle wieść nadeszła urzędowa, że na niego w Wielkopolsce spadł znaczny majątek. Można się było po raz setny nauczyć na nim, jak cudownie działa pieniądz i na człowieka, i na ludzi. Naprzód on sam natychmiast przybrał inną postać i mowę, opamiętał się i, zrzuciwszy łachmany, zdaje się, że z niemi skórę ściągnął z siebie. Ci, co z nim niedawno mówić nie chcieli i drzwi przed nim zamykali, znaleźli nagle, że postępowali zbyt surowo, że nikogo sądzić i odpychać się niegodziło. Zbliżono się do niego. Niektórzy przychodzili go odwiedzać, inni zapraszali do siebie. Doświadczeniem nauczony pan Piotr nie dał się tem ująć, pozostał pokornym i skromnym, ale wszedł bez urazy do towarzystwa i znowu w niem zajmuje miejsce dawne. Stał się człowiekiem przyzwoitym, jak skoro przeświadczono się, że może mieć do pietnastu tysięcy talarów dochodu. Duchowieństwo, które nigdy go nie opuszczało i zawsze ceniło w nim pobożność niekłamaną, gorącą, serdeczną, i teraz jest dla niego najmilszem towarzystwem. Mało gdzie zresztą bywa, a nikogo nie zaprasza do siebie. Cichy i spokojny, jakim go dziś widzicie, uchowaj Boże, aby sobie usta rozwiązał, wypiwszy kieliszek nad miarę lub upoiwszy się oburzeniem jakiemś. Naówczas nie szczędzi siebie ani innych... Chociaż żonaty był, nie wiem, raz czy dwa w życiu, — dzieci nie miał i nie ma... Majątku, na ostatku odziedziczonego, nie straci, ale teraz nim fantastycznie rozporządza. Ma swoich ubogich, swych z bruku zgarniętych chłopców, których wychowuje, konfrateruje, którym świadczy... a nawet stare książki, które przedrukowywać każe. My, cośmy go widywali, włóczącego się po kościołach i po kruchtach, mustrującego żebraków, których zdawał się być wodzem, cośmy go spotykali, pijącego niemiłosiernie po szynkach lub na ławie śpiącego w karczmie i potem nieco otrzeźwionego przez księży i nakoniec ożenionego przez nich z bogatą wdową, której wybrykami swemi skrócił życie, potem na pokucie znów odartym włóczęgą, ledwie wierzymy oczom, patrząc, co zrobił teraz z siebie, albo raczej co z niego zrobiły pieniądze. On sam w kole swych znajomych poufnych czasem się odzywa o sobie, że się lęka, aby stare nałogi się w nim nie odezwały, ale my przestaliśmy mieć o to obawę... Pije i teraz, jednak ostrożnie i zawsze komuś nad sobą dając władzę powstrzymywania go w porę. W stanie zwykłym jest to człowiek, obdarzony niepospolitym darem wymowy, której sarkazm dodaje smaku, ale, upojony, posuwa szyderstwo nielitościwe do ostatecznych granic, i naówczas język jego dobiera barw conajjaskrawszych... Biada, kto się nań dostanie.
Mówił jeszcze krakowski cicerone, gdy około wielkiego stołu powstał szmer, i ów wytwornie angielskim stylem ubrany, powabny i sympatyczny mężczyzna, p. Atanazy, wstał z kielichem w ręku, aby w toaście wymownym wznieść zdrowie przybyłej znakomitości.
Proszono go, aby się podjął tej mowy, znając talent i łatwość, z jaką odrobinę treści, zaledwie znanej, umiał zmienić w najwytworniejszych kształtów obfitą w myśli oracyę. Jakiś atawizm obdarzył go w spadku po dziadach i pradziadach, co długie godziny marnowali na sejmowych głosach, gdy nieprzyjaciel stał na granicy, tą potęgą igrania ze słowy, rzucania i chwytania w powietrzu, rozciągania ich pasmami nieskończonemi i malowania wszystkiemi barwami tęczy.
Dla uszczęśliwienia p. Atanazego dosyć było dać mu temacik, miejsce i słuchaczy. Zdumiewał bogactwem idei, niekiedy w uniesieniu, słuchając go, brano za człowieka nieocenionego, chciano dać mu środki działania i wcielania tych myśli żywotnych. Ale, zaledwie zszedł p. Atanazy z trybuny na pole, gdzie ręką i głową działać było potrzeba, opuszczała go energia, rodziła się nieśmiałość, widział już tylko jedną potrzebę odkładania, wyczekiwania, ociągania się.
— Będzie miał mowę! — zawołał Warszawiak, śmiejąc się, — znamy go z tej funkcyi, którą spełnia z rozkoszą świetnie, ale język u niego wszystkiem.
— Sławny to ze zdolności człowiek, — dodał Krakowiak, siadając. — Toastu jego słuchać koniecznie nie potrzebujemy, jeśli pan go znasz... Jest to w swym rodzaju znakomity prestydygitator. — Na dziś się nam niezdał, bo czyn jest zadaniem chwili, a głoszenie programów często wychodzi na zdradę. Lecz cóż to za artysta... qualis artifex... przez takich to świetnych mówców zginęła Rzeczpospolita...
— Zdaje mi się, przerwał Warszawiak, że i sobie samemu nic językiem nie wypracował, choć był seduktorem wielkim, i kobiety się nim zachwycały, ale w miłości tak sobie postępował, jak w innych zadaniach. Mówią, że miał znaczną pomoc pieniężną od rodziny, gdy się po raz pierwszy zaplątał, ale ta zamiast go uratować pogorszyła położenie jego. Potem miał się już żenić z bardzo bogatą aptekarzówną, która się w nim szalenie kochała, lecz ślicznie wystylizowany list, w którym poddawał analizie charakter bogdanki zerwał już postanowione połączenie obojga... Powiadają, że znowu zbliża się do tej swej aptekarzówny, która dotąd zamąż nie wyszła, lecz bardzo wątpię, ażeby mu przebaczyła...
Gdy tak rozmawiali pocichu, p. Atanazy tymczasem wygłaszał swój toast, przerywany tylko grzmiącemi oklaskami, którym niebyło końca.
Owa znakomitość, nieznająca p. Atanazego, nie mogła się uspokoić, podziwiając talent, zdrowy sąd, poglądy, pełne oryginalności, któremi mowa była przyozdobiona.
— Takich nam ludzi, jak ten, potrzeba, — mówił potem bohater dnia z rozrzewnieniem, uścisnąwszy oratora. — Cieszę się, że ich w kraju znajduję i żem jednego mógł poznać.
P. Atanazy odszedł tryumfujący, a do bohatera dnia zbliżył się gospodarz domu, stary przyjaciel jego.
— Co to dla pociecha dla mnie, kochany hrabio, — rzekł, ściskając go, — spotykać ludzi, których cudowna siła boleści taką energią i potęgą myśli obdarzyła. Cóż to za piękna postać ten wasz pan Atanazy, co to za szczęście, że go macie w obywatelstwie!
Gospodarz słuchał smutny i milczący, oglądał się dokoła.
— Kochany przyjacielu, — rzekł pocichu, — ten nasz pan Atanazy, który cię tak zachwycił, wistocie czarodziejem jest wielkim, ale przykro mi odjąć ci złudzenie. Jest to biedny kaleka, ogromna gęba, której braknie rąk, ogromny zasób myśli bez woli, doskonały zegarek, jeżeli chodzi bez sprężyny.
—Gość słuchał, niezmiernie zdumiony.
— Byćże to może?— zapytał z pewnem powątpiewaniem.
— Uczyłeś nas historyi naszej, — rzekł gospodarz, — znasz ją lepiej, niż my. Mieliśmy zawsze ludzi takich w dziejach naszych, a niezmiernie rzadko, jak w Janie Zamoyskim, łączyła się wymowa przedziwna z energiczną wolą i siłą czynu. Takim mówcą sławnym był Ossoliński, nieszczęśliwy doradca króla Władysława. Innych mów pozbierano nam dużo; drukowano sążniste a prześliczne oracye. Sejmu czteroletniego połowa spłynęła na tych mowach, wstrząsających do szpiku kości, a rozwiewających się w powietrzu. Nasz pan Atanazy — to potomek nieodrodny retorów XVII-go i XVIII-go wieku. W życiu prywatnem i publicznem zarówno włada myślą i językiem mistrzowsko, ale, z tego pola zszedłszy, błądzi, staje i ruszyć się już nie umie.
Gość westchnął smutnie.
— Masz słuszność, — rzekł po namyśle, — lecz, co się tyczy Atanazego, proszę cię, z takiem bogactwem myśli, z taką trafnością zmysłu krytycznego, niepodobieństwo, aby ten człowiek nie wiedział, co czyni, i nie zapragnął się dźwignąć.
— O pragnieniu nie wątpię, — odparł gospodarz, — próbował nawet parę razy pracować, brał się do gospodarstwa, do przemysłu. Zdaje mi się, że bogactwo myśli właśnie i moc przewidywania wszystkich następstw, nawet niemożliwych, odejmują mu energię. Ślepota czasem lepiej przysługuje, niż jasnowidzenie, które widzi nawet to, co się nigdy nie może stać lub jest tylko wyjątkowem.
— Człowiek z takiemi zdolnościami, — kończył gospodarz, — z imieniem popularnem przez ojca, z dosyć znacznym majątkiem, przystojny, dobrze wychowany, nawet, jak widzisz, do łysiny, którą już świeci, ożenić się nie potrafił. Mówią, że majątkowo źle stoi. Żal mi go. Dobra, energiczna zona, taka, jakich tysiące mieliśmy w dziejach rodzin naszych, samaby go ocalić mogła.
Wznoszono toasty jedne po drugich, a Warszawiak ze swym przyjacielem, ażeby się im lepiej przysłuchywać, bo je wrzawa tłumiła, wysunęli się z miejsc i przeszli do wędrujących po za wielkim stołem.
Tu zbliska się mógł przypatrzeć Hugo trzeciemu z braci, p. Ksaweremn, którego zwano kat-ex-ochen ekscelencyą. Miał on swój mały dwór, który go otaczał, a pozował tak umiejętnie na swem miejscu u stołu, iż można go było wziąć zdala nietylko za ekscelencyę, ale za ważną posadę i bardzo wysoką dostojność piastującego dygnitarza.
Twarz jego, która miała rysy, przypominające Piotra i Atanazego, w prasie biurokratycznej nabrała wyrazu osobliwego, nadała próżności i dumie piętno oficyalne.
Od owej pamiętnej chwili, gdy rozdraźniony hofrat podał się do dymisyi i rozpoczął starania o pozyskanie serc współobywateli, ciągle jeszcze stał na rozdrożu między powrotem do służby a przodowaniem gwałtownej opozycyí.
Hofratowi zdawało się, że z równą łatwością mógłby, gdyby zażądał, otrzymać posadę nową, do wyboru mu zostawioną, lub objąć komendę nad lewem skrzydłem. Tymczasem w Wiedniu, dokąd wyjeżdżał kilka razy do roku, grzecznie się z nim obchodzono, ale miejsca dla niego stosownego niebyło. Odjeżdżał napowrót, ożywiony nadzieją, ale razem markotny, bo wyobrażał sobie, że dla męża, jak on, należało raczej stworzyć nową posadę, niż wypuścić go z rąk, gdy ofiarował przymierze. Kraj miał go w wielkim szacunku, lecz przy wyborach do rad, do sejmu, do parlamentu tak się zawsze składało, że przychodził z kandydaturą zapóźno, że jakieś podstępne knowania sparaliżowały starania przyjaciół, że ludzie drobni, mali, nieznaczący porywali mu z przed nosa, co już uważał za swoje.
Wciągu lat kilku raz tylko udało się hofratowi z okazyi jakiegoś obchodu otrzymać tytuł ekscelencyi, który był winien wczęści zabiegom barona Meyera i jego żony. Pani Narcyza, niemogąca go ożenić, skracała oczekiwanie, karmiąc naprzód ekscelencyą, potem gwiazdą do orderu.
Teraz już zupełnie nic nieznaczący p. Ksawery, gdy występował, pocieszał się tem, iż go wziąć było można za ministra, za dygnitarza, za figurę wielkiego znaczenia.
Ten sam talent wysławiania się szczęśliwego, który mieli bracia jego w wysokim stopniu, posiadał też i on, ale szczupły zasób myśli i ciasne szranki, w których się one obracały, sprawiały, że talentu tego na większą skalę rozwinąć już nie mógł.
Interesa ludzkości, państwa, kraju w oczach jego niczem były obok interesów tych sprężyn, z pomocą których jego machina rządząca się obracała. Z zamiłowaniem gotów był całemi dniami rozprawiać o skrzypieniu jej kółek i rozluźnianiu się pasków.
W ministeryum, w którem dawniej pracował, miał od siebie pensyonowanego młodzieńca, który dla niego dziennik wszystkich czynności utrzymywał, zbierał wszelkie plotki i regularnie mu je, co tydzień, przysyłał. Gdy list ten rekomendowany przychodził, hofrat się z nim zamykał i, jak przysmak najkosztowniejszy, go spożywał.
Baronowa Meyerowa po klęsce, jaką poniosła w Krakowie, chciała ją powetować świetniejszem jeszcze małżeństwem. Mąż jej i ona starali się o bogatą dziedziczkę; znajdowali ją, ale albo pochodzenie, dla hofrata wstrętliwe, lub niedość przyjemna powierzchowność zawsze w zawiązku kwiat ten warzyła.
Hofrat tego wieczora, zazdroszcząc Atanazemu oratorskiego tryumfu, zabierał się także mowę powiedzieć, wskazując powracającemu w progi czyste szlachetny cel: w przejednaniu i zgodnym pochodzie połączonych usiłowań wszystkich klas ku dobru ogólnemu państwa, prowincyi i jednostek.
Mowa już była osnutą, i ekscelencya podnosiła się, aby prosić o głos, gdy wszystkie krzesła się poruszyły, i wstano od stołu.
Miał tę tylko pociechę, że mógł treść oracyi swej opowiedzieć zosobna każdemu, kto słyszeć ją był godzien.
— Nie wątpię, że, gdyby mi dano powiedzieć, co zamierzałem, uczyniłoby to wrażenie wielkie nietylko u nas, ale i w stolicy, dokądby niechybnie telegrafowano. Taka mowa, przy towarzyszących jej okolicznościach powiedziana w tym domu przez człowieka takiego, jak ja, miałaby olbrzymie znaczenie, nieobrachowane następstwa. Ale na naszą nieszczęśliwą Galicyę spikają się zawsze wszystkie nieczyste siły. Jestem przekonany, że mi umyślnie niedano się odezwać, zabolały by miłości własne.
Wieczór miał się ku końcowi, goście powoli rozchodzić się zaczynali. Hofrat, który od bardzo dawna nie spotykał się z Atanazym, dziś był w takiem usposobieniu, że gotów był podać mu rękę. Traf ich zbliżył nie dwóch tylko, ale wszystkich trzech, w garderobie przy odbieraniu futer.
Sobolowa delia p. Ksawerego łatwą była do rozpoznania, zajmował się nią zresztą galonowany sługa, dla p. Atanazego elki eleganckie, podobne do mnóstwa innych, nie dawały się odszukać, a Piotr miał dla oryginalności długi tułub, podbity krymskiemi barankami; ten gdzieś pogardliwie umieszczono w kącie; p. Piotr za sposponowanie swej szuby się gniewał.
Tymczasem stać musieli wszyscy, bo i Ksawery pod pozorem, iż powozu jego niebyło jeszcze, przywdziawszy delię, paradował w niej na podziw licznych spektatorów, a że miał i kołpak z czaplem piórem, przypatrywano mu się ciekawie...
On pierwszy, widząc przed sobą o parę kroków Atanazego, pozdrowił go...
— Dawno nieoglądanego pana brata! Czołem!
— Sługa uniżony! — odparł Atanazy.
Piotr się też zbliżył do niego, niepatrząc na Ksawerego, który zabierał się i jego zaszczycić powitaniem.
— Proszę mnie odwiedzić, gdy raz jesteś tu, — odezwał się Piotr, a potem, zwracając się do hofrata, zawołał:
— Jakże się asindziej masz?
— Asindziej? — podchwycił p. Ksawery urażony.
— Chciałem powiedzieć: ekscelencya, ale mi ten wyraz kolczasty przez gardło nie przechodzi Czy ci ekscelencya poprawiła sen, apetyt i sił dodała?
— Nie mamy tu czasu o naszych sprawach rozgadywać się w garderobie, — przerwał hofrat, wyjątkowo jakoś rozweselony, — a gdybyśmy we trzech gdzieś poszli razem spędzić resztę wieczora?
— Dla samej osobliwości przystaję, — podchwycił Piotr, — zwłaszcza że ekscelencya sobie tego życzy. Ale gdzie? U mnie w celi pokutnika, choć przestronnej, z trupią głową na klęczniku nie miejsce...
— Pan Atanazy stoi...
— W hotelu... i pokój mały, — rzekł zapytany.
— Ja także w gospodzie, vulgo w hotelu, stoję, odparł hofrat, ale żebyśmy w Krakowie gabinetu nie znaleźli...
— U Hawełki, — rzekł Piotr, — tylko czy to przystało ekscelencyi?
— Będę incognito, odezwał się hofrat, ― a więc do Hawełki, lecz ażeby potem niebyło kwestyi o to, kto będzie gospodarzem.
— Niemoże być kwestyi, — przerwał Piotr, — bo mnie starszeństwo daje to prawo, którego ja nie ustąpię nikomu...
Nikt się nie sprzeciwiał, w milczeniu pociągnęli do głównej gospody, gdzie Piotr, dobrze znany, dobrze widziany, natychmiast osobny gabinet, opalony aż do zbytku, otrzyymał.
Wszedłszy tu dopiero, Piotr, który dobremu humorowi hofrata nie mógł się wydziwić, spostrzegł, że zwykle wstrzemięźliwy i trzeźwy p. Ksawery szampańskiem winem, do którego nie był nawykły, trochę sobie pod chmielił.
Potwierdziło się to spostrzeżenie tem, że w progu p. Ksawery, śmiejąc się, zawołał:
Tandem bez szampana się nieobejdzie, choćby go użyć przyszło skromnie.
— Nic gorszego nad skromne używani, — zawołał Piotr, wprawiony też w humor dobry, fałszywa zasada... Użyjmy go, ile strzymamy.
Atanazy, najmniej usposobiony do żartów, zachował się biernie.
— Skorzystajmy ze szczęśliwego trafu, który nas zbliżył, — zawołał p. Ksawery, zrzucając delię, — i uczyńmy przed sobą spowiedź powszechną. Śmieszna rzecz przyznać się do tego, ja o panu Piotrze, który tak szczęśliwie na brzeg wypłynął, nie wiem nic, o panu Atanazym tak, jak nic.
— A my o was tylko, że się do was przyczepiła ekscelencya, — dodał Piotr.
— To tylko przekąska, nim obiad podadzą, — rozśmiał się Ksawery.-Najmłodszy z nas pan Atanazy powinienby rozpocząć.
— Z przyjemnością, — rzekł zagadnięty, — ale ja rozpocznę i skończę dwoma słowy... Nie zrobiłem nic, marzyłem dużo i nie spodziewam się już niczego...
— Ale cóż się stało z panną Balbiną? — spokojnie począł hofrat, niosąc do ust kieliszek.
— O tem ja będę miał przyjemność panów objaśnić, — odezwał się Piotr. — Panna Balbina odbyła po Europie podróż, która bardzo korzystnie wpłynęła na jej zdrowie. Znalazłem ją, gdy powróciła odmłodzoną, a co więcej, spokojną na duchu... Przywiozła mi różaniec, poświęcony przez Ojca Św., bo utrzymuje, że ten, który noszę, jest brudny, a ja ślub uczyniłem, że się z nim nie rozstanę...
— Nie wyszła za mąż? — zapytał hofrat. — Niepojęta rzecz, iż żaden książę włoski o jej rękę się nie zgłosił!
— Jak to nie zgłosił? — zawołał Piotr. — Trzech się ich dobijało o nią... ale ona zamąż iść nie myśli. Wyczytała zdanie bardzo poważnego męża, który o niej niegdyś pisał do pani Piotrowej, że na żonę się nie zdała... i przyznała mu słuszność.
— Szkoda tylko, odezwał się Atanazy, — iz całej korespondencyi tego jegomości z panią Piotrową nie zadała sobie pracy rozejrzeć, bo obok listu wzmiankowanego, znalazłaby drugi, który tamtemu fałsz zadaje i tłómaczy go...
— Tego listu czytać nie mogła, — zawołał Piotr, bo korespondencya jest u mnie pod kluczem. Jeden ten list mi ukradziono.
— Dajże sobie dla oczyszczenia tego, co go pisał, ukraść i następne, — wtrącił Atanazy. — W interesie prawdy stać się to powinno.
— A ty, panie Piotrze, jakim sposobem porosłeś znowu w pierze? — zapytał Ksawery, — bo mówią, żeś porósł...
— Stary jestem, — odparł Piotr, namyślając się, — pierze do mnie już nie przystaje, ani ja do pierza... ale Pan Bóg się ulitował nademną i wyrwał mnie ze szpon nędzy... Goniłem już ostatkami sił... bijąc tylko w palce co wybierać, — cet czy licho, — szpital czy kruchtę? Czy ekscelencya wiesz, co to jest szpital? Widziałeś go może przy urzędowej rewizyi, gdy biedakom zmieniono bieliznę, przesłano łóżka, pomyto podłogi i ich... a dano po kieliszku, aby różowo wyglądali. Szpital naówczas wydaje się jako instytucya dobroczynna, dzieło miłosierdzia chrześciańskiego... jako schronienie sierot i osamotnionych ludzi... ale potrzeba znać szpital dni powszednich z jego brudem, ze strawą stęchłą, ze spekulacyami, z jakiemi starszyzna nędzą frymarczy... zyskując na wszystkiem, obcinając bez litości, bez miłosierdzia... Do tego dobroczynnego miejsca, na którem mrze się z głodu, ażeby się dostać, trzeba niebo poruszać i ziemię. Niema szpitalów, do którychby bez paszportów, bez świadectw, bez protekeyi przyjęto... W kruchcie już daleko wygodniej i lepiej, tylko nogi trzeba dobrze słomą obwarować od mrozu... Niech Atanazy nie patrzy na mnie wielkiemi oczyma i nie myśli konfundować tem, że mi płaci pensyę. Ja ją dawno sprzedałem i zmarnowałem. Nec locus, ubi Troia fuit. Zostawał szpital lub kruchta, piłem na zabój, aby przyśpieszyć rozwiązanie, ale, gdy kazano żyć, i trucizna nie zabije. Chcąc ostatecznie poregulować moje interesa, to jest: rupiecie złożone u żyda, sprzedać za co za to poszedłem, do Krakowa... Naturalnie prostą drogą do mojego przyjaciela, u którego mieszkiwałem. Gdy mnie zobaczył, zdjął zdaleka krymkę i począł nią trząść w powietrzu... Serdeczność powitania rozczuliła mnie, pomyślałem sobie, jacy to są dobrzy ludzie na świecie. Korzystając z tego rozbudzonego uczucia, wziąłem się zaraz do traktowania z nim w interesie mojego depozytu, należności i sprzedaży. Spodziewałem się wielkich trudności... Jakie było zdziwienie moje, gdy Szabaszewicz z góry mi oświadczył, że ma dla mnie taki ogromny szacunek, taką miłość, iż gotów wszystko a wszystko zrobić wedle mojego żądania... Był dla mnie tak dobrym i powolnym, żem się aż rozrzewnił... Nazajutrz rano dopiero tajemnica tej serdeczności się odkryła... w urzędzie było wezwanie do mnie i oznajmienie o spadku... Nie na jednym Szabaszewiczn zrobił on wrażenie... wszyscy mnie witali inaczej, aż do tych nawet, których sądziłem wolnymi od takiej słabości... Tego, co mam, nie stracę już... to pewna... i chociaż absynt sprowadzam z najlepszego źródła, nie zrujnuję się na niego... Widzicie, że wedle praw ironii życia, przyszedł mi chleb, gdym pozbył się zębów, ale wolę już go zapóźno, niż na starość siwuchę śmierdzącą i spleśniały chleb razowy. Nie weźmijcie mnie tylko za takiego materyalistę, ażebym do dobrej wódki i białego chleba najwyższą przywiązywał wagę: dla mnie chlebem i wódką jest też towarzystwo ogładzeńszych ludzi. Lubię bardzo szuję i hałastrę i bawię się nią, ale na nią samą być skazanym... okropna rzecz... Tak przynajmniej do salonu mnie wpuszczają, a czasem w nim znajdę człowieka...
Spuścił głowę p. Piotr i dodał:
— Gdybym jeszcze mógł Balbinkę wydać dobrze zamąż, jużbym nic a nic nie pragnął.
— A jeżeli wychodzić nie chce? — pośpieszył Atanazy. — Nietrzeba jej narzucać — tego, czem się brzydzi.
— Ona przy całym swym rozumie nie wie, czego chce! — zamruczał Piotr.
Hofrat, któremu szło pewnie o to bardzo, aby się ze swoją biografią popisał, przerwał nagle:
— No, a mnie to nie posłuchacie?
— Owszem, ja uszy sobie natarłem, aby słówka nie stracić, — rzekł Piotr. — Silentium, głos ma ekscelencya.
— Hofrat, dnia tego dobroduszny uśmiechał, się. — Umoczył usta w winie, pokręcił wąsa i począł:
— Dostawszy odkosza od przyjemnej panny Balbiny, zaprzysiągłszy się nie słuchać Narcyzy, pojechałem do domu. Od podania się do dymisyi oscylowałem, przyznaję się. Chciałem służyć krajowi i całkiem mu się poświęcić, ale, rzecz naturalna, miałem prawo wymagać, aby mnie do pomywania rondli nieużywano... Tym czasem ja, com się poświęcał dla współobywateli... nie znalazłem u nich ani zaufania, ani miłości, ani wiary. Zjeżdżali się do mnie, pili i jedli doskonale, ale — próżno się im zalecałem. Na jednych wyborach przegłosował mnie jakiś doktór z Syberyi, — nieosobliwa figura, na drugich właściciel kiepskiej, zadłużonej wioseczki, na trzecich chłop, nieumiejący trzech zliczyć... Wyczekawszy, musiałem udać się do Wiednia. Rachowałem na to, że powinni mnie wziąć, aby nie dać urosnąć opozycyi. Wprawdzie przyjęto mnie grzecznie, ale i tu odprawiono z kwitkiem... Musiałem, więc — niedając tego znać po sobie, — balansować dalej, Wiedeń straszyć krajem, a kraj Wiedniem...
— Przecież ci dali ekscelencyę i gwiazdę, — przerwał Piotr, — dowód, że cię u góry szacują...
— O! wiedzą, jaką stracili siłę, pozbywając się mnie, — ale zazdrość, intrygi, złość ludzka... Niech państwo ginie, byle panowie X. Y. Z. z rąk wodzy nie wypuszczali.
— No, przyszłość lepiej się rokuje, — dodał p. Ksawery. Z naszymi współobywatelami głowy tępe nie zrobią nic, jestem najmocniejszego postanowienia powrócić do służby... Umywam ręce, — chciałem się poświęcić, — niepoznano się na mnie...
— To mówiąc, wstał i przeszedł się krokiem majestatycznym po gabinecie.
— Może ostatni to raz bryluję w tych deliach i klejnotach, — rzekł smutniej, — w których mi do twarzy. Prawda? — Popatrzał w zwierciadło...
— Zrzucę to i przywdzieję skromny strój urzędowy, — westchnął. — Mam zapewnione tymczasowo w Dalmacyi miejsce przejściowe, z którego przeniosę się do Wiednia na stanowisko wysokie! Zobaczycie... Ingrata patria nie będzie miała ani moich kości, ani tych myśli, któremi ja ją odrodzić chciałem...
Bracia słuchali go zimno... Mówił dalej:
— Pozwólcie sobie powiedzieć, że, niechwaląc się, ja przecie wychodzę z nas wszystkich najlepiej. Fortunę powiększoną trzymam silnie w ręku, z małego szlachcica dobiłem się do ekscelencyi, znają mnie w stolicy, otwarte dla mnie najwyższe sfery, — jestem w sile wieku.
— Mnie się zawsze twój haftowany i galonowany kołnierz wydawał wspaniałą obrożą, — odezwał się p. Piotr, — do której ja nigdy nie miałem powołania. Winszuję więc, ale nie zazdroszczę.
— Ja także, — dodał Atanazy,— bo ciche szczęście domowe i serca moich współobywateli najwyżej cenię.
— Szczególniej ci zalecam serca współobywateli, — szydersko wtrącił Piotr. — Jest to przysmak, niewypowiedzianie delikatny... tylko polowanie nań trudne...
Mówiąc to, wstał, wyciągnął się i spojrzał na zegar, wiszący na ścianie:
— Chodźmy lepiej spać, — dalipan, nie mamy się czem chwalić. — Ojciec nasz nie rafinował tak życia, szedł za prądem, który niósł naród cały, w szeregach stawał, niedobijając się ani pierwszeństwa, ani blasku, z tem wszystkiem skromny ten człek wyżej stoi, niż my, cośmy...
Hofrat się oburzył:
— Właściwie był tylko podpułkownikiem, bo go przez grzeczność tylko pułkownikiem tytułowano... Więc cóż to za wielka rzecz?
Piotr śmiać się począł:
— Masz słuszność! Dobranoc. Chodźmy, panie Atanazy.
Służący p. Ksawerego podał mu delię... gaszono gaz... i wkrótce niebyło już w gospodzie nikogo.


I na tem się ma skończyć powieść? Niestety! Życie nie daje zakończeń, a dorabiane podobne są do tupetów na łysej głowie, którą zawsze kunszt zdradza.
Hofrat wkrótce pojechał do Wiednia, gdzie i miejsce w istocie pozyskał, i wkrótce potem zaślubił bardzo majętną i piękną córkę doktora. Piotr mówił szydersko:
— Było w jego przeznaczeniu mieć do czynienia z Eskulapem, nie mógł wziąć aptekarzówny, sięgnął wyżej.
W losie Piotra nie zaszła żadna zmiana, oprócz że pobożniejszym się stał, ale ociężał i w domu, w kapliczce własnej nabożeństwa odprawiał.
Starał się on jeszcze z pomocą tych listów, które mu wskazał Atanazy, nawrócić ku niemu p. Balbinę. Przeczytała je chciwie wszystkie, znalazła w nich ten, który miał być antydotum przeciw pierwszemu, ale, gdy ją potem Piotr spytał:
— A cóż?
Odpowiedziała mu:
— Przekonałam się, że w istocie może nietak jestem niegodną sakramentu małżeństwa, jak w początku wnosił pan Atanazy, — ale... przekonanie to przyszło za późno. Życie moje ułożyło się tak dobrze, iż mi nic w niem nie braknie. Na cóżbym miała byt szczęśliwy i spokojny mieniać na los niepewny? Pozostanę panu Atanazemu przyjaciołką życzliwą, ale żoną jego nie będę — i niczyją...
Piotr nie starał się jej odwieść od tego stałego postanowienia. Otworzyła dom, — zajęła się dziełami miłosierdzia, pracą nad sobą, i w lat kilka rumianą, świeżą, trochę pulchniejszą, niż była, spotkał znowu p. Atanazy. — Wspomnienie owego wieczora, jedynego w życiu, przebiegło mu przez głowę błyskawicą, — gdyby mógł płakać, zapłakałby może.
Zaproszony na obiad, świetnie wypowiadał gospodyni nowe teorye ekonomiczne i finansowe, których wykładu nie dokończył, bo go pilne sprawy powoływały do domu.
Ożenił się, — i mówią, że małżeństwo jest bardzo szczęśliwe.
Wdowa po baronie Meyerze daje wieczory w Wiedniu, na które, jak powiada hofrat, dziś już rzeczywisty radca tajny, uczęszczają najwyższe sfery.

KONIEC.
San-Remo. Schinznach. Montreux.
1886.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.