Towarzysze Jehudy/Tom III/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
Armia rezerwowa.

Pierwszy konsul osiągnął to, czego pragnął: towarzysze Jehudy zostali zniesieni, Wandeja uspokojona.
Proponując Anglii pokój, chciał jednak wojny. Rozumiał dobrze, że, zrodzony z wojny, mógł rość tylko przez wojnę.
Ale jak tę wojnę wypowiedzieć?
Jeden z artykułów konstytucyi z roku VIII nie pozwalał, aby pierwszy konsul osobiście dowodził armią i opuszczał Francyę.
Każda konstytucya zawiera jeden artykuł bezsensowny.
Ale pierwszy konsul znalazł i na to sposób.
Założył obóz w Dijon. Armia, mająca stać w tym obozie, miała otrzymać nazwę armii rezerwowej. Dowódcą jej został generał Berthier.
Bonaparte chciał podbić Włochy przez jedną bitwę, przez jedną wielką wygraną.
Ale jak armia ta miała wyjść do Włoch?
Bonaparte powziął myśl zaskoczenia Austryaków i runąć w dolinę Piemontu, zanimby nieprzyjaciel dowiedział się, iż przeszedł Alpy.
Postanowił tedy przejść przez górę św. Bernarda.
W tym to celu wysłał był 50.000 franków zakonnikom tego klasztoru, aby mogli zebrać zapasy potrzebne dla 50-tysięcznej armii na postój jednodniowy.
W rezultacie pod koniec kwietnia całą artyleryę wysłał na Lozannę, Villeneuve, Martigny i Saint-Pierre.
Lannes wyruszył naprzód z całą dywizyą i przeszedł przez górę św. Bernarda, ale bez artyleryi i bagażów, i zajął Châtillon.
Austryacy zostawili w Piemoncie tylko straże przy magazynach i małe oddziałki obserwacyjne. Pozostawało tylko przezwyciężyć trudności przyrody. I rozpoczęto operacye.
Działa przeciągano w wydrążonych pniach drzew.
Pierwszy konsul u podnóża góry dawał znak odjazdu dla każdego działa.
Tak wojsko doszło do lodowców; tam ludzie dostali nowe buty. Przegryźli sucharami, łyknęli wody z manierek i ruszyli dalej.
Nareszcie dotarli do wiecznych śniegów.
Tam praca była łatwiejsza. Drzewo ślizgało się po śniegu i można było iść prędzej.
Tak dotarli do góry, na której stał klasztor.
Po odpoczynku jednodniowym ruszyli dalej; zejście zdawało się łatwiejszem. To też oficerowie oświadczyli, że teraz na nich kolej ciągnięcia armat. Ale tym razem działa zsuwały się niekiedy prędzej, niż chciano.
Generał Lannes szedł wciąż w awangardzie; doszedł do Aoste i tam otrzymał rozkaz pójścia na Ivrée u wejścia do doliny Piemontu.
Lecz tam natknął się na nieprzewidzianą przeszkodę — na fort w Bard.
Wioska Bard leży o 8 mil od Aoste. Idąc drogą do Ivrèe, dochodzi się do wzgórka, który szczelnie zamyka dolinę. Pomiędzy tem wzgórkiem a masą gór na prawo, płynie Doire.

Tak wojsko doszło do lodowców.

Rzeka ta, a raczej potok, zajmuje całą szerokość.
Przez góry po lewej stronie przechodzi droga. W tem to miejscu stoi fort w Bard.
Bonaparte wycelował dwa działa na tej drodze i rozpoczął ogień do fortecy, ale bez skutku. Pocisk z fortu rozbił jedno z dział.
Pierwszy konsul nakazał atak, który trzeba było wykonać z pośpiechem i w cichości. Lecz pułkownik Dufour, dowodzący jedną z kolumn, kazał bić w bębny do ataku i śmiało ruszył naprzód. Oczywiście został odrzucony i przeszyty sam na wylot kulą.
Wówczas wybrano najlepszych strzelców. Ci wczołgali się pomiędzy skałami na platformę, panującą nad fortem. Z trudem wciągnięto dwie armaty na drugą nieco wyższą platformę i z dwu stron ostrzeliwano fort.
Generał Marmont poddał projekt tak zuchwały, że nawet nieprzyjaciel nie mógł przypuścić tego zamiaru ze strony oblegających.
Chodziło poprostu o przejście artyleryi w nocy wielką drogą tuż koło fortu.
Rozrzucono na drodze wełnę, wszystkie materace, jakie znaleziono we wsi; następnie obwiązano koła armat, łańcuchy i wszystko, co mogło brzęczeć, skręconemi z siana powrósłami. Potem odczepiono przodki od tylnych kół, wyprzężono konie i każdą część ciągnęło po 50 ludzi.
Generał Marmont, projektodawca, sam poprowadził pierwsze działo.
Na szczęście, dzięki burzy, noc była ciemna.
Pierwsze sześć dział minęło fort szczęśliwie.
Gdy przeciągano drugą partyę dział, nieprzyjaciel spostrzegł się i otworzył straszny ogień, ale strzały, dawane z takiej wysokości i prawie pionowo, robiły więcej huku, niż szkody.
Stracono pięciu do sześciu ludzi na każde działo, ale artylerya przeszła. Losy kampanii były zdecydowane.
Francuzi znaleźli się we wspaniałej dolinie Piemontu.
Nad Tessinem spotkano 12-tysięczny korpus z armii nadreńskiej, przyprowadzony przez Moreau. Wsparty przez ten korpus, pierwszy konsul wkroczył bez strzału do Medyolanu.
Wyruszywszy w dniu 6 maja z Paryża, pod pretekstem wyjazdu na 15 dni do Dijon dla przeglądu armii rezerwowej, pierwszy konsul 26 tegoż miesiąca obozował pomiędzy Turynem a Casal. Tegoż dnia po silnej ulewie nastał pogodny wieczór.
Pierwszy konsul dał znak Rolandowi, aby szedł za nim. Wyszli obaj z małej mieściny Chivasso i szli nad brzegiem rzeki. O sto kroków od ostatniego domu usiedli na złamanem przez burzę drzewie.
Jakiś czas panowało milczenie; pierwszy przerwał je Bonaparte.
— Czy przypominasz sobie, Rolandzie — rzekł — jedną naszą rozmowę w Luksemburgu?
— Generale — odparł Roland ze śmiechem — dużo rozmów prowadziliśmy w Luksemburgu; w jednej z nich! zapowiedziałeś, że pójdziem do Włoch na wiosnę, i że pobijemy generała Mélas’a w Torre di Garofolo, albo w San-Giuliano. Czy tak ma być?
— Tak; ale nie o tej rozmowie chciałem mówić.
— Przypomnij mi, generale.
— Mówiliśmy o małżeństwie.
— Ach, tak. O małżeństwie mej siostry.
— Nie twej siostry, ale o twojem.
— Masz tobie! — rzekł Roland z gorzkim uśmiechem. — Myślałem, że tej kwestyi nie będziem już poruszali.
I chciał wstać, ale Bonaparte przytrzymał go za rękę.
— Gdym ci o tem wspomniał, czyś wiedział, kogo ci przeznaczałem?
— Nie, generale.
— Przeznaczałem ci moją siostrę Karolinę.
— Twą siostrę, generale?
— Tak; czy cię to dziwi?
— Nie przypuszczałem nigdy, abyś myślał okazać mi taki zaszczyt.
— Jesteś niewdzięczny, Rolandzie; wiesz, że cię lubię.
— Och, generale! — zawołał Roland.
— Otóż chciałem cię mieć za szwagra.
— Siostra twoja, generale, i Murat kochają się — rzekł Roland. — Może dobrze się stało, że ten projekt nie doszedł do skutku. Zresztą, nie ożenię się nigdy.
Bonaparte uśmiechnął się.
— Powiedz lepiej, że zostaniesz trapistą.
— Doprawdy, generale, tylko przywróć klasztory i nie dawaj mi okazyi do znalezienia śmierci, a przekonasz się, iż odgadłeś, na czem skończę.
— Co, pewnie jakieś rozczarowanie w miłości, jakaś niewierność kobiety?
— Czyż sądzisz, generale — rzekł Roland — żem zakochany? Tego tylko brakowało, abym należycie był przez ciebie oceniony.
— Nie możesz się skarżyć na stanowisko, jakie zajmujesz wobec mnie, ty, któremu chciałem dać swą siostrę.
— Tak, ale na nieszczęście rzecz jest niemożliwa. Trzy siostry wydałeś już, generale, zamąż. Najmłodsza wyszła za generała Leclerca, druga — za księcia Bacciocchiego, a najstarsza za Murata.
— Słowem, jesteś kontent... uwolniłeś się od związków pokrewieństwa ze mną.
— Ależ, generale!... — zawołał Roland.
— Nie jesteś, zdaje się, ambitny?
— Generale! Pozwól się kochać za łaskę, którąś mi wyświadczył, i za tę, którą chcesz mi zrobić.
— A gdybym tak chciał przez egoizm przywiązać cię do siebie nietylko węzłami przyjaźni ale i pokrewieństwa? A gdybym ci powiedział, że w mych przyszłych projektach mało liczyć mogę na mych braci, gdy w ciebie nigdy nie zwątpię?
— Pod względem uczuciowym będziesz miał racyę, generale.
— Pod każdym względem! Co mam robić z Leclerc’iem? To człowiek przeciętny. Bacciocchi nie jest Francuzem. Murat — lwie serce, ale głowa waryacka. A jednak muszę ich kiedyś zrobić książętami, gdyż są mężami mych sióstr. A czem-że zrobię wtedy ciebie?
— Marszałkiem Francyi.
— A potem.
— Jakto potem? Uważam, że i to już dużo.
— Ale będziesz dwunastą częścią, zamiast być całością.
— Pozwól mi być, generale, poprostu przyjacielem; pozwól, że ci zawsze będę mówił prawdę, a tem wyróżnisz mnie już z tłumu.
— Dla ciebie, być może, tego dosyć, ale nie dla mnie — odparł Bonaparte.
A gdy Roland milczał:
— Nie mam więcej sióstr — rzekł — to prawda. Ale marzyłem dla ciebie o czemś lepszem niż zaszczyt być moim bratem.
Roland wciąż milczał.
— Jest na świecie, Rolandzie, śliczne dziecko, które kocham, jak swą córkę. Skończyła teraz 17 lat. Ty masz 26 lat, jesteś generałem brygady; przed końcem kampanii będziesz generałem dywizyi. Po skończonej kampanii powrócimy do Paryża i poślubisz...
— Generale — przerwał Roland — zdaje mi się, że Bourrienne nas szuka.
W istocie sekretarz pierwszego konsula był o dwa kroki od nich.
— Czy to ty, Bourrienne? — zapytał Bonaparte z niecierpliwością w głosie.
— Tak, generale.... Kuryer z Francyi.
— Ach!
— List od pani Bonaparte.
— Dobrze — rzekł pierwszy konsul, wstając żywo. — Dawaj.
I wyrwał mu prawie list z rąk.
— A do mnie? — zapytał Roland.
— Nic.
— To dziwne — rzekł młody człowiek w zamyśleniu.
Świecił księżyc tak jasno, że Bonaparte mógł czytać i czytał.
Przy czytaniu pierwszych dwu stron listu miał pogodny wyraz twarzy. Roland z twarzy odczytywał wrażenia jego.
Ale pod koniec Bonaparte sposępniał i rzucił ukradkiem wzrokiem na Rolanda.
— Zdaje mi się — odezwał się Roland — że jest mowa o mnie w liście.
Bonaparte nic nie odpowiedział, a skończywszy czytanie, schował list do bocznej kieszeni. Potem zwrócił się do Bourrienne’a:
— Wracamy. Pewnie wyślę kuryera. Idź, czekaj na mnie i przygotuj pióro.
Bourrienne ukłonił się i powrócił do miasta.
Bonaparte zbliżył się do Rolanda i, kładąc mu ręce na ramionach, rzekł:
— Nie mam szczęścia do małżeństw, które sobie ułożę.
— Jakto? — zapytał Roland.
— Małżeństwo twej siostry nie dochodzi do skutku.
— Czy odmówiła?
— Nie, nie ona.
— Co? nie ona! Czy może lord Tanlay?
— Tak.
— Odmówił po tem, gdy prosił o rękę mej siostry mnie, matkę, ciebie, generale, i wreszcie ją samą?
— Nie unoś się tylko, lecz zrozum, że jest w tem jakaś tajemnica.
— Tajemnicy nie widzę, widzę tylko zniewagę.
— Ach tak! rozumiem teraz, dlaczego ani matka, ani siostra nie chciały o tem pisać do ciebie. Ale Józefina sądziła, że sprawa jest ważna i że musisz o niej wiedzieć. Donosi mi więc o tem, z prośbą o zakomunikowanie tobie, jeśli uznam za właściwe. Widzisz, że się nie wahałem.
— Dziękuję szczerze, generale... Czy lord Tanlay podaje jakie powody swego kroku?
— Podaje powód, który powodem jednak nie jest.
— Jaki?
— To nie może być istotną przyczyną.
— Ale co? Cóż mówi?
— Że twoja siostra jest o wiele mniej zamożna, niż przypuszczał.
Roland wybuchnął śmiechem nerwowym, znamionującym silne wzburzenie.
— O tem przecież — odezwał się — uprzedziłem go z góry.
— O czem?
— Że siostra moja nie ma ani grosza.
— Cóż ci odpowiedział?
— Że ma majątku dość dla dwojga.
— A widzisz, że ten powód nie jest motywem dostatecznym odmowy.
— Czy sądzisz, generale, że twój adjutant może przyjąć obelgę w osobie swej siostry i nie zażądać wytłómaczenia?
— W tego rodzaju sprawach, kochany Rolandzie, osoba, czująca się obrażoną, sama zaważyła na szali.
— Generale, za ile dni nastąpić może bitwa decydująca?
Bonaparte liczył.
— Nie wcześniej, jak za dwa albo trzy tygodnie — odpowiedział.
— Więc proszę cię, generale, o urlop dwutygodniowy.
— Z warunkiem.
— Jakim?
— Że pojedziesz przez Bourg i wybadasz siostrę, aby dowiedzieć się, która właściwie strona zerwała.
— Miałem właśnie ten zamiar.
— No, nie trać ani chwili... Poczekaj. Weźmiesz depesze moje do Paryża?
— Rozumiem: jestem tym kuryerem, o którym wspominałeś, generale, Bourrienne’owi.
— Właśnie.
— No, to chodźmy.
— Poczekaj jeszcze. Młodzi ludzie, których schwytałeś...
— Towarzysze Jehudy?
— Tak... Otóż zdaje się, że wszyscy należą do rodzin szlacheckich. To są raczej fanatycy, niż przestępcy. Zdaje się, że twoja matka, ofiara jakiejś niespodzianki sądowej, świadczyła w ich sprawie i jej zeznania przyczyniły się do skazania ich.
— To możliwe. Przecież oni to napadli na mą matkę; ona dostrzegła twarz ich przywódcy.
— Otóż matka twoja błaga mnie za pośrednictwem Józefiny o ułaskawienie tych narwańców, jak sama ich nazywa. Podali apelacyę. Zdążysz przybyć, zanim odrzucą kasacyę. Jeśli uznasz za stosowne, wspomnisz w mojem imieniu ministrowi sprawiedliwości, aby apelacyi nie odrzucał. Gdy wrócisz, pomyślimy nad tem, co należy zrobić ostatecznie.
— Dziękuję, generale. Czy nie masz innych rozkazów?
— Nie, chyba to, żebyś pomyślał o rozmowie, którąśmy przed chwilą prowadzili.
— O czem?
— O twem małżeństwie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.