Towarzysze Jehudy/Tom I/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
Widmo.

Nazajutrz wieczorem o tej samej porze Roland, przekonawszy się, że wszyscy w zamku śpią, otworzył cicho drzwi od swego pokoju, zszedł ze schodów do przedsionka, odsunął zasuwkę drzwi i skierował się ku bramie zajazdowej. Za bramą Roland poszedł drogą od Pont-d’Ain do Bourg. W tej chwili na wieżach kościelnych w sąsiednich wioskach wybiła godzina pół do jedenastej.
Obeznany dobrze z okolicą, Roland poszedł wprost przez las Seillon i w pięć minut był już na drugim jego krańcu. Niewielka polanka oddzielała go od murów klasztornych. Stanąwszy pod murem, Roland przerzucił płaszcz na drugą stronę. Strój jego stanowiły: obcisła kurtka i spodnie skórzane, buty z cholewami i szeroki kapelusz. Za pasem tkwiły dwa pistolety. W oka mgnieniu Roland przełazi przez mur, ubrał się w płaszcz i spiesznym krokiem skierował się do małych drzwi, prowadzących z ogrodu do gmachu klasztornego.
Biła jedenasta, gdy wchodził w te drzwi.
Roland zatrzymał się, przeliczył uderzenia zegara i wsłuchał się w ciszę nocną.
Cisza była zupełna... Klasztor był zupełnie opuszczony. Wszystkie drzwi były otwarte.
W refektarzu stały jeszcze stoły. Kilka nietoperzy zaczęło krążyć. Wystraszony puhacz wyleciał przez okno otwarte, wydając złowieszczy krzyk.
— Chyba tutaj — powiedział Roland — założę swą kwaterę generalną; nietoperze i puszczyki, to awangarda duchów.
Głos ludzki w tem pustkowiu brzmiał ponuro.
Roland szukał miejsca, z którego możnaby było widzieć całą salę. Wybrał odosobniony stół, stojący na wzniesieniu, przy którym siadał zapewne przełożony klasztoru.
Oparty plecami o ścianę, Roland nie bał się, że mu kto zajdzie z tyłu.
Doszukawszy się jakiegoś stołka, Roland siadł za stołem, wyjął pistolety a zastukawszy trzykrotnie w stół, rzekł głośno:
— Posiedzenie otwarte; duchy mogą przyjść.
Ten drwiący głos przerwał ciszę i po chwili zamarł bez echa.
Promienie księżyca dostatecznie oświetlały refektarz, tak, że Roland widział dokładnie całą salę.
Chociaż nie bał się, uważnie jednak łowił najlżejsze szmery.
Wybiło pół do dwunastej. Roland drgnął mimowoli. Tym razem bił zegar w samym klasztorze. Jakim sposobem w opuszczonym klasztorze mógł iść zegar?
— Ho, ho! — pomyślał Roland. — Wnoszę z tego, że coś ciekawego zobaczę.
Minuty płynęły za minutami; zrobiło się ciemniej; widocznie chmury przysłoniły księżyc. W miarę, jak zbliżała się północ, Roland coraz częściej słyszał nieuchwytne jakieś szmery, pochodzące widocznie z tego świata, który się budzi, gdy zasypia nasz świat.
Lecz Roland — żołnierz, Roland — myśliwy, znał te szmery, które go bynajmniej nie trwożyły. Wtem zabrzmiał znowu nad jego głową tym razem zegar... Biła północ. Za ostatniem uderzeniem rozległ się, jak zdawało się Rolandowi, słaby jęk.
Roland nadstawił ucha.
Jęk rozległ się już bliżej.
Roland wstał, opierając dłonie na pistoletach. Słychać było szelest sukni lub prześcieradła, ciągnionego po trawie. Szmer ten wychodził z lewej strony.
Roland wytężył słuch. W tejże chwili ukazał się we drzwiach refektarza cień. Cień przypominał stare statuy z grobowców. Obwinięty był w całun, który się za nim wlókł.
Przez oka mgnienie Roland przypuszczał, że jest ofiarą halucynacyi.
Lecz jęk, wydawany przez widmo, rozwiał jego wątpliwości.
— Ach, nareszcie — zawołał ze śmiechem. — Zmierzymy się, przyjacielu-duchu.
Widmo zatrzymało się i wyciągnęło rękę.
— Rolandzie, Rolandzie! — mówił duch głosem stłumionym. — Lepiejbyś nie prześladował zmarłych aż do grobów, w które ich wpędziłeś.
I widmo powoli posuwało się dalej.
Roland, przez chwilę zdziwiony, zszedł wreszcie ze wzniesienia i poszedł w ślad za duchem.
Chociaż droga była trudna do przebycia ze względu na porozrzucane stoły i stołki, widmo jednak posuwało się prędko, jakgdyby po gładkiej drodze.
Widmo ginęło w mroku i wynurzało się zeń znowu, gdy mijało oświetlone przez księżyc okna.
Mając utkwiony wzrok w widmie, Rolad nie mógł badać drogi, to też potykał się na każdym kroku, duch zaś oddalał się coraz bardziej.
Wreszcie widmo doszło do drzwi przeciwnych tym, przez które weszło, i pogrążyło się w ciemnym korytarzu. Roland zrozumiał, że strach mu umknie.
— Człowieku, lub duchu, złodzieju lub mnichu — zawołał — zatrzymaj się, bo będę strzelał!
— Nie zabijesz dwukrotnie tego samego ciała — odparło głucho widmo.
— Kim więc jesteś?
— Jestem duchem tego, kogoś wyprawił z tego świata.
Młody oficer wybuchnął śmiechem.
— Jeśli mi nie masz nic innego do powiedzenia, to nie będę dłużej czekał.
— Przypomnij sobie fontannę w Vaucluse — odparł duch tak cichym głosem, że zdawało się Rolandowi, iż słowa te wyszły z ust, jak westchnienie raczej, niż mowa artykułowana.
Roland poczuł, że mu pot występuje na czole. Wysiłkiem woli opanował się jednak i zawołał groźnie:
— Po raz ostatni uprzedzam, że, jeśli nie usłuchasz — strzelę!
Widmo szło dalej.
Roland stanął i wymierzył. Widmo było o dziesięć kroków. I w chwili, gdy cień zarysował się wyraźniej pod ciemnem sklepieniem korytarza, Roland wystrzelił.
Blask rozdarł na chwilę ciemności. Widmo szło dalej, nie zwalniając kroku, i zniknęło wreszcie.
Roland rzucił się za niem, przekładając pistolet nie wystrzelony z lewej do prawej ręki.
Przez tę krótką chwilę widmo oddaliło się znacznie; Roland dojrzał je na końcu korytarza, wyraźnie zarysowane na szarem tle nocy.
Gdy Roland dobiegał do końca korytarza, widmo zniknęło za drzwiami koło cysterny. Jakgdyby wniknęło w mur; widać było tylko głowę i ramiona.

Roland wystrzelił.
— Choćbyś nawet był dyabłem, jednak cię dogonię! — zawołał Roland i strzelił po raz drugi.

Gdy rozwiał się dym, Roland szukał nadaremnie. Był sam. Rzucił się tedy do lochu; stukał w mur pistoletem, nogą walił w ziemię. Wszędzie ziemia i mur oddawały matowy głos przedmiotów masywnych. Ciemno było zupełnie.
— Światła, światła! — zawołał.
Nikt mu nie odpowiedział, tylko szemrało źródło, bijące o trzy kroki od niego.
Widząc, że dalsze poszukiwania będą bezowocne, Roland wyszedł z lochu, nabił pistolety, powrócił tą samą drogą do refektarza i czekał.
Zaświtało.
— Tym razem skończone — rzekł Roland. — Może za następnym razem uda mi się lepiej.
W dwadzieścia minut potem wchodził do zamku Noires-Fontaines.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.