Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chociaż droga była trudna do przebycia ze względu na porozrzucane stoły i stołki, widmo jednak posuwało się prędko, jakgdyby po gładkiej drodze.
Widmo ginęło w mroku i wynurzało się zeń znowu, gdy mijało oświetlone przez księżyc okna.
Mając utkwiony wzrok w widmie, Rolad nie mógł badać drogi, to też potykał się na każdym kroku, duch zaś oddalał się coraz bardziej.
Wreszcie widmo doszło do drzwi przeciwnych tym, przez które weszło, i pogrążyło się w ciemnym korytarzu. Roland zrozumiał, że strach mu umknie.
— Człowieku, lub duchu, złodzieju lub mnichu — zawołał — zatrzymaj się, bo będę strzelał!
— Nie zabijesz dwukrotnie tego samego ciała — odparło głucho widmo.
— Kim więc jesteś?
— Jestem duchem tego, kogoś wyprawił z tego świata.
Młody oficer wybuchnął śmiechem.
— Jeśli mi nie masz nic innego do powiedzenia, to nie będę dłużej czekał.
— Przypomnij sobie fontannę w Vaucluse — odparł duch tak cichym głosem, że zdawało się Rolandowi, iż słowa te wyszły z ust, jak westchnienie raczej, niż mowa artykułowana.
Roland poczuł, że mu pot występuje na czole. Wysiłkiem woli opanował się jednak i zawołał groźnie:
— Po raz ostatni uprzedzam, że, jeśli nie usłuchasz — strzelę!
Widmo szło dalej.
Roland stanął i wymierzył. Widmo było o dziesięć kroków. I w chwili, gdy cień zarysował się wyraźniej pod ciemnem sklepieniem korytarza, Roland wystrzelił.