Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Minuty płynęły za minutami; zrobiło się ciemniej; widocznie chmury przysłoniły księżyc. W miarę, jak zbliżała się północ, Roland coraz częściej słyszał nieuchwytne jakieś szmery, pochodzące widocznie z tego świata, który się budzi, gdy zasypia nasz świat.
Lecz Roland — żołnierz, Roland — myśliwy, znał te szmery, które go bynajmniej nie trwożyły. Wtem zabrzmiał znowu nad jego głową tym razem zegar... Biła północ. Za ostatniem uderzeniem rozległ się, jak zdawało się Rolandowi, słaby jęk.
Roland nadstawił ucha.
Jęk rozległ się już bliżej.
Roland wstał, opierając dłonie na pistoletach. Słychać było szelest sukni lub prześcieradła, ciągnionego po trawie. Szmer ten wychodził z lewej strony.
Roland wytężył słuch. W tejże chwili ukazał się we drzwiach refektarza cień. Cień przypominał stare statuy z grobowców. Obwinięty był w całun, który się za nim wlókł.
Przez oka mgnienie Roland przypuszczał, że jest ofiarą halucynacyi.
Lecz jęk, wydawany przez widmo, rozwiał jego wątpliwości.
— Ach, nareszcie — zawołał ze śmiechem. — Zmierzymy się, przyjacielu-duchu.
Widmo zatrzymało się i wyciągnęło rękę.
— Rolandzie, Rolandzie! — mówił duch głosem stłumionym. — Lepiejbyś nie prześladował zmarłych aż do grobów, w które ich wpędziłeś.
I widmo powoli posuwało się dalej.
Roland, przez chwilę zdziwiony, zszedł wreszcie ze wzniesienia i poszedł w ślad za duchem.