Towarzysze Jehudy/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Przysłowie włoskie.

Jakkolwiek jednak dwa uczucia, które wskazaliśmy właśnie, były uczuciami przeważającemi, niemniej nie objawiały się u wszystkich w jednakim stopniu. Odcienie stopniowały się według płci, według wieku, charakteru, powiemy nawet, że według stanowiska społecznego słuchaczów.
Handlarz wina, Jan Picot, głównie zainteresowany w zajściu, jakie się odbyło, poznawszy od pierwszego rzutu oka po stroju, po broni i po masce jednego z ludzi, z którymi miał do czynienia dnia poprzedniego, zrazu osłupiał na jego widok; poczem stopniowo, dowiadując się o przyczynie wizyty, jaką mu składał tajemniczy bandyta, pan Picot wpadł z osłupienia w radość, przechodząc przez wszystkie odcienie pośrednie, jakie dzielą te dwa uczucia. Jego własny worek złota leżał przy nim i rzekłbyś, iż nie śmie go dotknąć: może obawiał się, że w chwili, gdy wyciągnie po niego rękę, worek ten zniknie, jak znika złoto, które znajdujemy nieraz we śnie i które ulatnia się, zanim zdążymy otworzyć oczy, w okresie tej stopniowanej jawy, jaka dzieli głęboki sen od zupełnego przebudzenia.
Otyły jegomość z dyliżansu i jego małżonka okazali, podobnie jak ich towarzysze podróży, szczery a wielki przestrach. Siedząc po lewej stronie Jana Picota, na widok bandyty, zbliżającego się do handlarza wina, jegomość ów w złudnej nadziei utrzymania należytej odległości między sobą a towarzyszem Jehudy, cofnął krzesło swoje do krzesła żony, która, pod tym naciskiem usiłowała cofnąć z kolei swoje krzesło. Ponieważ jednak na krześle następnem siedział obywatel Alfred de Barjols, nie mający żadnego powodu obawiania się ludzi, o których wyraził właśnie sąd taki pochlebny, przeto krzesło żony otyłego jegomościa napotkało przeszkodę w nieruchomości krzesła młodego szlachcica.
On zaś zachował się, podobnie jak ksiądz, który dał biblijne wyjaśnienie, dotyczące króla izraelskiego Jehudy i misyi, jaką mu powierzył Eliasz, zachował się, mówimy, jak człowiek, nietylko nie odczuwający żadnej obawy, ale nawet spodziewający się wydarzonego wypadku, jakkolwiek niespodziewany może być ten wypadek. Z uśmiechem na ustach śledził zamaskowanego człowieka i, gdyby wszyscy biesiadnicy nie byli tacy zajęci dwoma głównymi aktorami sceny, która się rozegrywała, byliby mogli zauważyć niedostrzegalne prawie spojrzenie porozumiewawcze między bandytą a młodym szlachcicem, spojrzenie, które w tejże prawie chwili powtórzyło się między młodym szlachcicem a księdzem.
Dwaj podróżni wreszcie, których wprowadziliśmy do sali table d’hote’u i którzy, jak wspomnieliśmy, byli dosyć odosobnieni na krańcu stołu, zachowali postawę zgodną z ich różnym charakterem. Młodszy poniósł instynktownie rękę do boku, jakgdyby szukał nieobecnej broni, i wstał, jakby pod naciskiem sprężyny, by rzucić się do gardła człowiekowi zamaskowanemu, co nastąpiłoby z pewnością, gdyby był sam; ale starszy, ten, który, jak się zdawało, wydawał mu rozkazy nietylko z przyzwyczajenia, ale i z prawa, zadowolił się, jak to uczynił już poprzednio, schwytaniem go za surdut, mówiąc tonem rozkazującym, a nawet twardym:
— Siedzieć, Rolandzie!
I młodzieniec usiadł.
Ale ze wszystkich biesiadników najobojętniejszy, pozornie przynajmniej, podczas całej sceny, pozostał mężczyzna, mogący mieć lat trzydzieści trzy do trzydziestu czterech, blondyn, z brodą ryżą, z twarzą spokojną i piękną, o wielkich oczach niebieskich, o cerze jasnej, ustach inteligentnych i wązkich, o postaci smukłej i wysokiej; w mowie miał akcent cudzoziemski, wskazujący człowieka, urodzonego na ziemi tej wyspy, której rząd toczył z nami w danej chwili taką zaciętą wojnę.
O ile można było sądzić z rzadkich słów, jakie mu się wymykały, mówił, mimo akcentu, o którym wspomnieliśmy, językiem francuskim niezwykłej czystości. Na pierwsze słowo, jakie wypowiedział, a w którem poznał ten akcent z za kanału La Manche, starszy z dwóch podróżnych drgnął i, zwracając się do towarzysza, przywykłego czytać myśl w jego spojrzeniu, spytał go wzrokiem, w jaki to sposób Anglik znajduje się we Francyi w chwili, gdy zacięta wojna, prowadzona przez te dwa narody, z natury rzeczy wypędza Anglików z Francyi i Francuzów z Anglii. Niewątpliwie wyjaśnienie wydało się Rolandowi niemożliwe, albowiem odpowiedział ruchem oczu i ramion, który mówił: „Wydaje mi się to równie nadzwyczajne, jak tobie; ale jeśli ty nie znajdujesz wyjaśnienia takiego zagadnienia, ty, matematyk z powołania, nie pytaj mnie o nie“.
Jedna tylko w tem wszystkiem była rzecz jasna dla obu młodzieńców, a mianowicie, że blondyn, mówiący akcentem anglosaksońskim, jest podróżnym, na którego czeka zaprzężona wygodna kolasa przed bramą hotelu, i że ten podróżny jest z Londynu albo przynajmniej z jednego z hrabstw czy księstw Wielkiej Brytanii.
Za każdem wyjaśnieniem, którego zażądano o położeniu we Francyi, Anglik ostentacyjnie wydobywał z kieszeni notatnik i, prosząc, bądź handlarza win, bądź księdza, czy też młodego szlachcica o powtórzenie wyjaśnienia — co każdy czynił z uprzejmością równą kurtuazyi, z jaką czynione było zapytanie — zapisywał to, co powiedziano najważniejszego, nadzwyczajnego i najbardziej malowniczego o zatrzymaniu dyliżansu, o stanie rzeczy w Wandei, o towarzyszach Jehudy; za każdym razem, zaś dziękował głosem i ruchem, z tym sztywnym chłodem,/właściwym naszym sąsiadom z za morza, i za każdym razem chował w boczną kieszeń surduta notatnik, wzbogacony świeżą nowiną.
Wreszcie, jak widz, radujący się niespodziewanem zakończeniem, krzyknął z zadowoleniem, na widok człowieka zamaskowanego, wytężył słuch, wytrzeszczył oczy, nie odwrócił odeń wzroku, dopóki drzwi nie zamknęły się za nim, a wówczas, wydobywając szybko notatnik z kieszeni:
— Ooo, panie — rzekł do sąsiada, którym był ksiądz — czy zechciałby pan łaskawie, gdybym nie pamiętał, powtórzyć mi, słowo w słowo, co mówił dżentelmen, który stąd wychodzi?
Zabrał się niezwłocznie do pisania i, wspierając pamięć własną pamięcią księdza, mógł zapisać dokładnie przemowę towarzysza Jehudy do obywatela Jana Picota.
Poczem, napisawszy to zdanie, zawołał z akcentem, który nadawał szczególne piętno oryginalności jego słowom:
— Ooo! doprawdy tylko we Francyi zdarzają się rzeczy podobne; Francya jest krajem najciekawszym na świecie. Jestem uszczęśliwiony, panowie, że podróżuję po Francyi i poznaję Francuzów.
Ostatnie zdanie wypowiedziane było z taką uprzejmością, że nie pozostawało nic innego, tylko podziękować temu, który je wygłosił, choćby był potomkiem zwycięzców z pod Crécy, Poitiers i Azincourt.
Młodszy z dwóch podróżnych tonem zlekka kostycznym, który, jak się zdawało, był jego tonem naturalnym, odpowiedział na tę uprzejmość:
— Dalibóg! i ja również, milordzie; mówię: milordzie, bo przypuszczam, że pan jest Anglikiem.
— Tak jest, panie — odparł dżentelmen — mam ten zaszczyt.
— Otóż, jak rzekłem — ciągnął dalej młodzieniec — jestem uszczęśliwiony, że podróżuję po Francyi i że widzę to, co już widziałem. Trzeba żyć pod rządami obywateli Gohiera, Moulins’a, Rogera Ducosa, Sieyésa i Barrasa, żeby być świadkiem takiego figla; gdy zaś za lat pięćdziesiąt opowiadać będą, że w mieście, mającem trzydzieści tysięcy dusz, w biały dzień złodziej z gościńca, zamaskowany, z dwoma pistoletami i szablą u pasa, przyszedł oddać uczciwemu kupcowi dwieście ludwików, które mu zabrał dnia poprzedniego; gdy dodadzą, że stało się to przy table d’hote, gdzie siedziało dwadzieścia czy dwadzieścia pięć osób, i że ten wzorowy bandyta oddalił się, a nikt z dwudziestu czy dwudziestu pięciu osób obecnych nie skoczył mu do gardła; założę się, że ten, który się ośmieli rzeczy takie opowiadać, nazwany będzie niecnym kłamcą.
I młodzieniec, przechylając się w tył na krześle, wybuchnął śmiechem, ale śmiechem takim nerwowym i ostrym, że wszyscy spojrzeli nań ze zdumieniem, towarzysz jego zaś patrzył na niego z ojcowskiem niemal zaniepokojeniem.
— Panie — rzekł obywatel Alfred de Barjols — pozwoli pan powiedzieć sobie, że człowiek, którego pan tu widział, nie jest złodziejem z gościńca.
— Ba! czemże jest, mówiąc szczerze? Jest to, według wszelkiego prawdopodobieństwa, młodzieniec z równie dobrej rodziny, jak pan i ja.
— Hrabia de Horn, którego regent kazał zatłuc kołem na placu Grève, był również młodzieńcem z dobrej rodziny, czego dowodem, że cała arystokracya paryska przysłała powozy na jego egzekucyę.
— Hrabia de Horn, jeśli się nie mylę, kazał zabić Żyda, żeby mu ukraść weksel, którego nie mógł zapłacić, a nikt nie ośmieli się powiedzieć, że którykolwiek towarzysz Jehudy naruszył włos na głowie dziecka.
— A więc niech i tak będzie; przypuśćmy, że instytucya założona została ze względów filantropijnych, by przywrócić równowagę między majątkami, naprawić kaprysy losu, zreformować nadużycia społeczeństwa; jakkolwiek to złodziej w rodzaju Karola Moora, ten przyjaciel pański Morgan... czy ten uczciwy obywatel nie powiedział, że się nazywa Morgan?
— Tak — odparł Anglik.
— A więc przyjaciel pański Morgan niemniej jest złodziejem.
Obywatel Alfred de Barjols pobladł bardzo silnie.
— Obywatel Morgan nie jest moim przyjacielem — odparł miody arystokrata — ale, gdyby nim był, uważałbym to sobie za zaszczyt.
— Niewątpliwie — odpowiedział Roland, wybuchając śmiechem — wszak pan de Voltaire mówi:

Przyjaźń wielkiego człowieka jest dobrodziejstwem bogów.

— Rolandzie, Rolandzie! — szepnął mu towarzysz. - — Generale — odpowiedział ten, umyślnie może wymieniając tytuł, należny towarzyszowi — pozwól mi, błagam, prowadzić dalej z tym panem dyskusyę, która mnie zajmuje w najwyższym stopniu.
Młody arystokrata wzruszył ramionami.
— Tylko, obywatelu — ciągnął dalej młodzieniec ze i szczególnym uporem — przypominam, że opuściłem Francyę przed dwoma laty, a od mojego wyjazdu zmieniło się a tyle rzeczy, strój, obyczaje, akcent, że język także może uległ zmianie. Jakże więc nazywa pan w języku, jakim mówią dzisiaj we Francyi, zatrzymywanie dyliżansów i zabieranie pieniędzy, które zabierają?
— Panie — odparł arystokrata, tonem człowieka zdecydowanego podtrzymać dyskusyę do ostatka — nazywam to prowadzeniem wojny; a towarzysz pański, którego pan przed chwilą nazwał generałem, powie panu, jako wojskowy, że, poza przyjemnością zabijania i zostania zabitym, generałowie od najdawniejszych czasów robili to samo, co obywatel Morgan.
— Jakto! — zawołał młodzieniec, którego oczy rzuciły błyskawicę — pan śmie porównywać?...
— Pozwól panu rozwinąć jego teoryę, Rolandzie — odezwał się brunet, przysłaniając oczy długiemi czarnemi rzęsami, by nie zdradziły, co się działo w jego sercu, gdy oczy towarzysza, przeciwnie, rozszerzyły się, by rzucać płomienie.
—A co! — rzekł młodzieniec — i generał teraz zaczyna się interesować dyskusyą.
Poczem, zwracając się do tego, który upierał się przy swojem:
— Proszę, niech pan mówi dalej — rzekł — generał pozwala.
Młody arystokrata zarumienił się równie widocznie, jak pobladł przed chwilą, i z zaciśniętymi zębami, z łokciami o stół opartymi, z podbródkiem na pięści, by zbliżyć się jak można najwięcej do przeciwnika, mówił coraz wyraźniejszym akcentem prowansalskim, w miarę jak dyskusya stawała się zaciętsza:
— Skoro generał pozwala — wyraz generał wymówił ze szczególnym naciskiem — będę miał zaszczyt powiedzieć jemu i wam, obywatelu, zarazem, że przypominam sobie, iż czytałem w Plutarchu, jako że w chwili, gdy Aleksander wyruszał do Indyi, zabierał ze sobą tylko osiemnaście czy dwadzieścia talentów w złocie, czyli mniej więcej sto do stu dwudziestu tysięcy franków. Otóż, czy panowie sądzicie, że to owymi osiemnastu czy też dwudziestu talentami w złocie karmił armię, podbił Azyę Mniejszą, zdobył Tyr, Syryę, Egipt, zbudował Aleksandryę, wtargnął aż do Libii, kazał wyroczni Amona ogłosić, że jest synem Jowisza, dotarł do Hypanisu, a ponieważ żołnierze nie chcieli iść dalej za nim, przeto powrócił do Babilonu, gdzie przewyższał zbytkiem, znieprawieniem i lubieżnością najwięcej lubujących się w zbytku, najbardziej znieprawionych i najlubieżniejszych królów azyatyckich? Czy to z Macedonii otrzymywał pieniądze i czy pan mniema, że król Filip, jeden z najuboższych królów biednej Grecyi, pokrywał przekazy, które syn wystawiał na niego? Bynajmniej: Aleksander postępował, jak obywatel Morgan; tylko, zamiast zatrzymywać dyliżanse na gościńcach, ograbiał miasta, pobierał haracz od królów, nakładał kontrybucyę na kraje zdobyte. Przejdźmy do Hannibala. Wszak wiecie panowie, jak wyruszył z Kartaginy? Nie miał nawet owych osiemnastu czy dwudziestu talentów swego poprzednika, Aleksandra; ale, ponieważ potrzeba mu było pieniędzy, złupił podczas pokoju i wbrew zawartym traktatom miasto Sagunt; a łupem tym wzbogacony mógł wyruszyć na wyprawę. Przepraszam, tym razem to już nie Plutarch, lecz Korneliusz Nepos. Nie będę opowiadał o zejściu z Pirenejów, o wejściu na Alpy, o trzech bitwach, które wygrał, przywłaszczając sobie za każdym razem skarby zwyciężonego, i przechodzę do pięciu czy sześciu lat, jakie spędził w Kampanii. Czy myślicie, że on i jego armia płacili pensyę Kapuańczykom i że bankierzy kartagińscy, którzy się z nim poróżnili, posyłali mu pieniądze? Nie: wojna karmiła wojnę, system Morgana, obywatelu. Przejdźmy do Cezara. A! Cezar to rzecz inna. Wyrusza z Hiszpanii z jakimi trzydziestu milionami długów, jedzie do Galii, pozostaje przez lat dziesięć u naszych przodków; przez te dziesięć lat posyła przeszło sto milionów do Rzymu, wraca przez Alpy, przekracza Rubikon, idzie prosto na Kapitol, wyłamuje wrota świątyni Saturna, gdzie przechowywany jest skarb, bierze z niego na swoje potrzeby prywatne, a nie na potrzeby rzeczypospolitej, trzy tysiące liwrów w sztabach złota i umiera; on, którego wierzyciele dwadzieścia lat przedtem nie chcieli wypuścić a domku na Suburze, pozostawia dwa czy trzy tysiące sestercyi na każdą głowę obywatela, dziesięć czy dwanaście milionów Kalpurnii i trzydzieści czy czterdzieści milionów Oktawiuszowi; znów system Morgana, z tą tylko różnicą, że Morgan, jestem pewien, umrze, nie ruszywszy na swój rachunek pieniędzy Gallów ani złota Kapitolu. Teraz przeskoczmy tysiąc osiemset lat i weźmy generała Buonaparté...
I młody arystokrata, jak zwykli byli czynić wrogowie zwycięzcy Włoch, położył nacisk na u, które Bonaparte wyrzucił ze swego nazwiska, i na e, nad którem wykreślił akcent.
Rozdrażniło to silnie Rolanda, który poruszył się jakgdyby chciał się rzucić naprzód; ale towarzysz go powstrzymał.
— Daj pokój — rzekł — daj pokój, Rolandzie; jestem pewien, że obywatel Barjols nie powie, iż generał Buonaparté, jak go nazywa, jest złodziejem.
— Nie, tego nie powiem; ale jest przysłowie włoskie, które mówi to za mnie.
— Jakież to przysłowie? — spytał generał, uprzedzając towarzysza, i tym razem zwrócił na młodego arystokratę spojrzenie spokojne i głębokie.
— Brzmi w swej prostocie: Francesi non sono tutti ladroni, ma buona parte. Co znaczy: „Nie wszyscy Francuzi są złodziejami, ale...“
— Znaczna część? — przerwał Roland.
— Tak, ale Buonaparté— odparł Alfred de Barjols.
Zaledwie zuchwały wyraz wybiegł z ust młodego arystokraty, talerz, którym bawił się Roland, wysunął się z jego rąk i uderzył prosto w twarz pana de Barjols.
Kobiety krzyknęły, mężczyźni powstali.
Roland wybuchnął swoim zwykłym nerwowym śmiechem i opadł na krzesło.
Młody arystokrata zachował spokój, jakkolwiek nitka krwawa sączyła się z pod jego brwi i spływała na policzek.
W tejże chwili wszedł konduktor, mówiąc według zwykłej formuły:
— Obywatele podróżni, wsiadać!
Podróżni, którym pilno było oddalić się od miejsca starcia, jakiego byli świadkami, rzucili się ku drzwiom.
— Przepraszam pana — rzekł Alfred de Barjols do Rolanda — mam nadzieję, że pan nie jedzie dyliżansem?
— Nie, panie, jadę ekstrapocztą; ale niech pan będzie spokojny, zostaję.
— I ja również — rzekł Anglik. — Wyprzęgnąć konie, nie jadę.
— A ja jechać muszę — rzekł z westchnieniem młody brunet, którego Roland tytułował generałem — wiesz dobrze, że trzeba, mój drogi, i że moja obecność jest tam niezbędna. Ale przysięgam ci, że nie opuszczałbym cię tak, gdybym mógł postąpić inaczej...
Gdy to mówił, głos jego, zazwyczaj ostry i metaliczny, zdradzał wielkie wzruszenie.
Roland, wprost przeciwnie, nie posiadał się z radości; rzekłbyś, iż ta natura wojownicza rozkoszowała się grożącem niebezpieczeństwem, którego może nie wywołał, ale którego nie starał się uniknąć.
— Generale — rzekł — mieliśmy się rozstać w Lugdunie, skoro dałeś mi łaskawie urlop miesięczny, bym mógł odwiedzić rodzinę w Bourg. A więc skrócimy naszą wspólną podróż o jakie sześćdziesiąt mil. Spotkamy się w Paryżu. Tylko pamiętaj, generale, gdybyś potrzebował człowieka oddanego i który się nie dąsa, pomyśl o mnie.
— Bądź spokojny, Rolandzie — odparł generał.
Poczem, patrząc bacznie na dwóch przeciwników: Przedewszystkiem, Rolandzie — rzekł do towarzysza, tonem niewymuszonej tkliwości — nie pozwalaj się zabijać; ale, jeśli to możliwe, nie zabijaj też przeciwnika swego. Ten młodzieniec jest człowiekiem serca i chcę, gdy nadejdzie czas, mieć za sobą wszystkich ludzi, posiadających serce.
— Zrobi się, co będzie można, generale, bądź spokojny.
W tejże chwili gospodarz ukazał się w progu.
— Ekstrapoczta do Paryża czeka — rzekł.
Generał wziął kapelusz i laską, złożone na krześle; Roland zaś z głową obnażoną wyszedł za nim, żeby widziano, iż nie zamierza wyjechać wraz z towarzyszem.
To też Alfred de Barjols nie sprzeciwiał się bynajmniej jego wyjściu. Zresztą łatwo było domyślić się, że ten przeciwnik należał raczej do tych, którzy szukają kłótni, niż do tych, którzy ich unikają.
Roland towarzyszył generałowi do pojazdu.
— Przykro mi — rzekł ten ostatni, wsiadając — że cię zostawiam tu samego, Rolandzie, bez przyjaciela, który mógłby ci służyć za świadka.
— Nie troszcz się o to, generale; świadek znajdzie się zawsze; nie brak i nie braknie nigdy ludzi ciekawych, którzy zechcą widzieć, jak człowiek zabija człowieka.
— Do widzenia, Rolandzie; słyszysz, nie mówię ci: żegnam, tylko: do widzenia!
— Tak, drogi generale — odparł młodzieniec głosem rozrzewnionym prawie — słyszę i dziękuję ci bardzo.
— Przyrzeknij, że mi doniesiesz, skoro tylko sprawa będzie skończona, albo że każesz mi napisać, gdybyś sam pisać nie mógł.
— O! nie obawiaj się, generale; za cztery dni najdalej będziesz miał list ode mnie — odparł Roland.
Poczem dodał z głęboką goryczą:
— Czy nie zauważyłeś, generale, że zawisła nade mną fatalność, która nie dopuszcza, żebym umarł?
— Rolandzie! — zawołał generał tonem surowym — znów!...
— Nic, nic — odparł młodzieniec, potrząsając głową i usiłując nadać twarzy pozór niefrasobliwej wesołości, która była niewątpliwie zwykłym wyrazem jego oblicza, zanim spotkało go nieszczęście nieznane, sprawiające, że, choć taki młody, już pragnął śmierci.
— Ale, słuchaj: staraj się dowiedzieć, czem się to dzieje, że w chwili, kiedy prowadzimy wojnę z Anglią, Anglik spaceruje sobie po Francyi z taką swobodą, jakgdyby był u siebie.
— Dobrze, dowiem się.
— W jaki sposób?
— Nie wiem; ale skoro panu przyrzekam, że się dowiem, będę wiedział, choćbym miał zapytać o to jego samego.
— A więc raz jeszcze do widzenia i uściskaj mnie.
Roland, w porywie gorącej wdzięczności, rzucił się na szyję temu, który dał mu to pozwolenie.
— Generale! — zawołał — jakiż byłbym szczęśliwy... gdybym nie był taki nieszczęśliwy!
Generał spojrzał na niego z głębokiem przywiązaniem.
— Opowiesz mi kiedyś swoje nieszczęście, nieprawdaż, Rolandzie? — rzekł.
Roland wybuchnął tym śmiechem bolesnym, który dziś już kilkakrotnie wybiegł z ust jego.
— O nie — odparł — wyśmiałbyś mnie, generale.
Generał spojrzał na niego takim wzrokiem, jakgdyby patrzył na waryata.
— Trudno — rzekł — trzeba brać ludzi takimi, jakimi są.
— Zwłaszcza, gdy nie są takimi, jakimi się wydają.
— Bierzesz mnie za Edypa i zadajesz mi zagadki, Rolandzie.
— Jeśli tę odgadniesz, generale, składam ci pokłon, królu Teb. Ale ja tu plotę głupstwa i zapominam, że każda twoja minuta jest droga i że zatrzymuję cię tu niepotrzebnie.
— Masz słuszność. Czy masz jakie zlecenia do Paryża?
— Trzy: pozdrowienia dla Bourrienne’a, wyrazy szacunku dla brata pańskiego, Lucyana, i hołd najwyższy dla pani Bonaparte.
— Stanie się, jak pragniesz.
— Gdzież znajdę pana w Paryżu?
— W moim domu, przy ulicy de la Victoire a może...
— Może...
— Kto wie? może w Luksemburgu!
Poczem, cofając się w głąb pojazdu, jakgdyby żałował, że powiedział tyle nawet temu, którego uważał za najlepszego przyjaciela:
— Droga do Orange! — krzyknął do pocztyliona co koń wyskoczy.
Pocztylion, który czekał tylko na rozkaz, zaciął konie; pojazd potoczył się szybko, z łoskotem grzmotu i znikł za bramą, wiodącą do Oulle.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.