To nie było takie głupie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł To nie było takie głupie
Pochodzenie Pijane dziecko we mgle
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



TO NIE BYŁO TAKIE GŁUPIE.

Kiedy z moim przyjacielem w Balzaku Bouteronem wędrowałem kilka dni po Polsce, mieliśmy sporo czasu na gawędy. I mimo że pismo satyryczne przedstawiło nas w dowcipnej rycinie jako dwóch alfonsów, którzy już na dworcu udzielają sobie najświeższych plotek o pani Hańskiej, jak na złość gadaliśmy raczej o wszystkiem innem. I nic dziwnego. Bouteron, w którym długoletnie bibljotekarstwo Instytutu nie zdołało wyplenić żywości umysłu, interesował się przedewszystkiem tem co widział. Kiedy jechaliśmy z dworca w Warszawie, już go uderzyły numerki na plecach dorożkarzy, niby u niegrzecznych dzieci którym coś zawieszono za pokutę. Zaintrygowały go oświetlone numery domów, zbyt gęste aby nawet w tak egzotycznem mieście jak Warszawa podejrzewać że to są wszystko domy... podejrzane. W Krakowie musiałem go zawieść w sobotę po południu na Kaźmierz, gdzie nie mógł się dość napatrzyć dostojnym brodaczom w lisich czapkach, z pejsami, w jedwabnych hałatach: uszczęśliwiony tym widokiem wysłał kartkę do braci Tharaud. We Lwowie zafrapowało go, że wśród setek plakatów na murach nie widzi innych prócz polskich, mimo że od czasu do czasu we Francji obijały mu się o uszy wieści o ukraińskim charakterze tego miasta.
Ale szczególniej interesowało go życie literackie. Zaimponowały mu nagrody literackie rozdawane przez miasta polskie poetom i to w tak poważnych (zwłaszcza gdy je przetłumaczyć na franki) kwotach. Notował sobie miasta, wysokość kwot, alby to opowiedzieć francuskim literatom.
Nawzajem ja dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy. Powiem dziś O jednej, która mnie przekonała, jak bardzo żyjemy w odcięciu od świata, i jak mozolnie, czasem przypadkowo, dochodzimy do myśli, które gdzieindziej oddawna już stały się ciałem.
Przypominają sobie czytelnicy feljeton Paradoksy fiskalne, w którym w żartobliwej formie poruszyłem kwestję wcale nie żartobliwą, bo podatkową. Chodziło mi o opodatkowanie literatów, do którego nasze władze fiskalne wzięły się, mojem zdaniem, zbyt gorliwie. Stwierdziłem zbytnią prostotę sposobu, który się przyjął w praktyce, mianowicie że, zapomocą ksiąg handlowych wydawców, władze uzyskują niechybną wiadomość o każdej kwocie pobranej przez pisarza, poczem w krótkiej drodze wymierzają mu od nich podatek. Wskazałem, że kwot tych nie można w żaden sposób uważać za zysk; że, jeżeli już brać ściśle handlowo, jest to conajwyżej obrót, wpływ, od którego, aby otrzymać zysk, trzebaby potrącić koszty produkcji, koszt surowca, tak jak się to czyni dla każdego producenta. Najłatwiej wykazać to na książce — dajmy na to — napisanej z podróży: aby otrzymać cyfrę zysku, trzebaby od honorarjum potrącić koszt samej podróży. Wskazałem dalej, że kosztem produkcji, często przerastającym dochód z książek — który tem samem staje się fikcyjny — jest samo życie, którego znajomość jest nieodzownym warunkiem pracy literata i wymaga zupełnie innego trybu niż u ludzi innych zawodów. Poeta przekuwa na wiersze namiętności, a namiętności są drogie... Powieściopisarz pracuje z modelu, a model ten jest kapryśniejszy i droższy niż model malarza: jest nim życie. W konkluzji żądałem od władz fiskalnych, aby, uwzględniając te specjalne warunki, pozwalały nam potrącać od rzekomego dochodu z książek koszt surowca, jak stolarz od ceny sprzedażnej krzesła czy szafy potrąca koszt drzewa, kleju etc.
Wywody moje potraktowali literaci humorystycznie; nie dały one nikomu do myślenia. Bezmyślność ta, w kwestji tyczącej dóbr doczesnych, przynosi zaszczyt naszym twórcom: dowodzi ona, że cały ich wysiłek ducha skupiony jest na cele idealne.
O wiele bardziej zainteresowały się memi argumentami władze podatkowe. Przy okazji płacenia podatków, dowiedziałem się, że feljeton mój jest dobrze znany w urzędzie podatkowym, że obiegał biura, że był komentowany i dyskutowany. Rozróżniając to co w nim było żartem a co było serjo, przyznawali urzędnicy podatkowi słuszność samej zasadzie kosztów produkcji, godząc się, że honorarjum autorskiego nie można utożsamiać z dochodem. Stwierdzali wszakże, że w praktyce trudno jest przeprowadzić to rozgraniczenie, wobec tego że sprawa nie jest unormowana ustawą. Nic w tem dziwnego przy naszych tak młodych ustawach, gdzie dopiero wszystko jest do zróżniczkowania, do rozważenia, do wywalczenia! „Przecież literaci mają swoje związki zawodowe — mówili mi fiskaliści — czemuż nie poruszą tej kwestji, nie opracują jej i nie wyślą deputacji do ministra skarbu, iżbyśmy dostali jakieś dyrektywy w tej mierze?“
Otóż, przypadkowo, w pogawędce z moim Bouteronem, zeszliśmy i na ten przedmiot. Streściłem mu pokrótce moje poglądy, pytając co o tem myśli. I dowiedziałem się z niemałem zdziwieniem, że to co ja poruszałem półżartem, co uważałem potrosze za „muzykę przyszłości“, nietylko jest we Francji rzeczą znaną, ale oddawna uregulowaną w praktyce. I to właśnie na zasadzie tegoż samego rozumowania, na jakiem ja się oparłem w moim feljetonie. Uznając że artysta, literat, mają warunki pracy odmienne niż inne zawody, że muszą brać intensywny udział w życiu, że muszą czerpać zeń, nieraz za drogie pieniądze, materjał który służy za „surowiec“ do ich produkcji, ustawa podatkowa we Francji pozwala zawodom tym potrącać sobie, przy zeznaniach podatkowych, 33 procent, czyli trzecią część swego dochodu (raczej wpływu) na koszta produkcji, i to bez żadnego specjalnego umotywowania. Czyli że powieściopisarz, który w ciągu roku pobierze od księgarzy za swoje utwory np. 15.000 złotych, płaci podatek jedynie od dziesięciu tysięcy. Ustawa przyjmuje możliwość nawet dalej idących ulg, ale te muszą być specjalnie umotywowane i wymagają ścisłych dowodów, podczas gdy ów „rabat“ ⅓ jest zupełnie automatyczny.
Oto, czego przypadkowo dowiedziałem się od Francuza, a o czem powinnyby dawno z urzędu wiedzieć nasze artystyczne związki zawodowe. Powinnyby się interesować ustawodawstwem w innych krajach i wyciągać z nich konsekwencje, dążąc do słusznej obrony praw i interesów. Czyżby, pogrążone w lokalnych i koteryjnych sprawach, nie umiały za nie wyjrzeć? Co więcej, okazuje się, iż nawet zwrócenie uwagi na jakąś rzecz nie pociąga za sobą skutku...
Związek zawodowy literatów ma zatem wdzięczne i pilne zadanie: przestudjować obce ustawy w tej mierze i poczynić odpowiednie kroki. Ustawa francuska ma tę zaletę, że jest jasna i prosta, działa, automatycznie i oszczędza drobiazgowego wdawania się w szczegóły. Witkiewicz nie będzie potrzebował legitymować się przed urzędem podatkowym ile wydaje na haszysz, ani Wierzyński ile go kosztuje masażystka, oliwa do nacierania, dyski, tyczki i inne rekwizyty poezji: każdy z nas potrąci sobie 33 procent, a czas dziś tracony na korespondencję z Urzędem podatkowym zużyje na wznioślejsze cele.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.