Podniebnym tramwajem

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Podniebnym tramwajem
Pochodzenie Pijane dziecko we mgle
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



PODNIEBNYM TRAMWAJEM.

Opisywać dziś swoją parogodzinną podróż samolotem, dziś gdy coraz to nowe Lindbergi przebywają Atlantyk, gdy linje powietrzne między miastami kursują z wzorową regularnością, mogłoby się to wydać śmieszne. Ale, z drugiej strony, jak nie pisać o tem, co wciąż jeszcze zdaje się cudem, czemu nie przestajemy się dziwić co dnia, zwłaszcza my, którzy pamiętamy pierwsze nieśmiałe próby wzlotów. Następne pokolenie zapewne nie będzie już znało tego uczucia.
Jest tu przytem materjał do refleksji. Mianowicie na temat fizjologicznej niemal solidarności masy ludzkiej, wspólności jej przeżyć i doświadczeń. Kiedy znalazłem się koło hangaru we Lwowie, aby odlecieć do Warszawy, byłem na lotnisku wogóle pierwszy raz. Nigdy nie widziałem zbliska wznoszącego się samolotu, nigdy sam nie fruwałem. Było więc czemu się dziwować. I właśnie nie. Wszystko wydało mi się najzupełniej naturalne. Patrzałem na te olbrzymie ptaki raz po raz zrywające się z ziemi. Wsiadłem do brzucha aluminiowego zwierza, aby zająć miejsce w wygodnej karoserji, podobnej zupełnie do wnętrza automobilu. Motor zaczął grać, śmiga wydawała ton coraz wyższy, ujechaliśmy sporo metrów po ziemi, za chwilę znalazłem się w powietrzu.
Pamiętam pierwsze opisy dziennikarzy, którzy dwadzieścia lat temu podfruwali sobie na mizernych aparacikach, wznoszących się na kilkanaście metrów nad ziemią. Co za okrzyki radości, zdumienia, dumy! A potem, kiedy już machiny latały pod niebo, te wrażenia mniej lub więcej artystyczne, te opisy zapadającej się ziemi, uciekającej oczom i tworzącej niby olbrzymi lej. Otóż nie widziałem, ani nie doznałem niczego podobnego, nie było żadnego leja; wznosząc się, miałem uczucie, że dopełniam czynności zupełnie naturalnej. Poprostu setki, tysiące pasażerów wyczerpały te wrażenia za mnie; ja przyszedłem już do gotowego. Ba, skłonny jestem mniemać, że nawet to, iż do końca nie doświadczałem żadnych przykrych uczuć, zawdzięczam setkom pasażerów, którzy w cierpieniach i wstydzie napełniali papierowe torebki. Zrobili to za mnie; i w tem przyszedłem do gotowego. Ludzkość jest organizmem, nie luźnym zbiorem jednostek. Wszystkie doświadczenia się dziedziczy. Jedynie gdy chodzi o robienie głupstw, tam nie skutkuje żadne doświadczenie cudze, a często nawet własne.
Nie znaczy to bynajmniej, aby wrażenia, jakich się doznaje, były obojętne. Spojrzenie z góry na ziemię rozciągającą się hen, w dole, ma w sobie coś cudownego. Wrażenie szczytu górskiego, jeszcze spotęgowane, zaprawne czemś drażniącem, wzmocnione, możnaby powiedzieć. Ma coś narkotycznego. Każe zadumać się nad metafizyką szczęścia. Odczytajcie sobie opis nocy kokainowej w Pożegnaniu jesieni Witkiewicza, kiedy widok pepitowych spodni w kratkę daje rozkosz, daje uczucie doskonałego rozumienia świata. Jest może w tem coś pokrewnego z opisem przedepileptycznej aury w powieściach Dostojewskiego. Ścisłość wrażeń notowanych przez Witkiewicza mogłem zresztą stwierdzić. Parę razy, za moich czasów medycznych, nudząc się na dyżurze w szpitalu, zastrzyknąłem sobie niewinnie morfinę i notowałem wiernie toż samo uczucie, emanację szczęścia idącą z najzwyklejszych przedmiotów: szafy, krzesła. Znaczyłoby to, że wszechświat nabity jest szczęściem, które egoistycznie i nieświadomie trawi sam w sobie, drogo sprzedając je biednemu człowiekowi, który niebacznie wyrwał się z jedni kosmosu i, jak powiedział nie pamiętam kto (może Herder?) „ze szczęśliwego instrumentu stał się nieszczęśliwym artystą“. Niedość, że Byt każe nam płacić za wszystko ryczałtem okrutną świadomością śmierci, jeszcze pobiera swoje ceny detaliczne: płaci je niewolnik narkotyku. Płaci się za wszystko! Rozkosz wschodu słońca opłaca się albo nocną taryfą w Oazie, albo przeciwnym naturze gwałtem rannego wstania. Otóż ten wzlot na kilkaset metrów nad ziemię, ta sensacja przypieprzona odrobiną niebezpieczeństwa, odrobiną dumy z ludzkiego genjuszu, ta rozkosz kosztowana w czystym ozonie sfer, jestto jeden z najlepiej przyrządzonych koktajlów, jakich się zdarza kosztować. Kto go płaci? Ależ te pokolenia wynalazców które w nędzy i bez sławy trawiły życie nad zagadnieniem lotu, te tysiące śmiałków, które pokręciły karki, wreszcie tych trochę pasażerów, którzy dali się spalić potulnie nakształt baranów, jak właśnie o takich dzisiaj czytałem w dziennikach.
Otóż, spalić się w powietrzu, to jest coś, przeciw czemu buntują się zarówno nasze przyzwyczajenia jak pojęcie logiki. Kark skręcić, ostatecznie; ale spalić się — nie. I sądzę, że to jest tajemnica powodzenia naszych polskich Junkersów, że w tych aluminjowych ptakach nie można się spalić. To jest przyczyna, że siada się do nich z takiem zaufaniem, i że tak bardzo się przyjął u nas ten sposób lokomocji. Towarzysz mój, Francuz p. Bouteron, który pierwszą swoją w życiu podróż odbywa w Polsce, dziwi się widząc na mapie sieć linji powietrznych i rolę jaką grają jako regularny, mieszczański niemal środek komunikacji. We Francji — powiada — podróż samolotem nie wchodziła w sferę jego wyobrażeń.
Lecimy z przeciętną szybkością 170 kilometrów na godzinę. Ale trzeba spoglądać na zegar, aby wiedzieć o tem. Ziemia pod nogami ucieka, ale dość flegmatycznie, jakby nie zwracała na nas uwagi. Rzeki lśnią się ślicznemi srebrnemi wstęgami. Samolot przebywa codziennie tę samą drogę prawie co do metra, identycznie. Parę razy w ciągu drogi znaki lotnicze potwierdzają mu, że nie zbłądził. Wysokość lotu zależy od warunków atmosfery danego dnia. W ów pogodny dzień majowy lecimy sobie spokojnym truchcikiem na jakieś 400 metrów nad ziemią, niziutko, równiutko. Zostawiamy na prawo Lublin, blisko pół drogi. Rozkoszna jazda.
I oto niewdzięczność człowieka! Nawet na tych parę godzin nie wystarczyło cudu. Po godzinie wszystko wydaje się ludziom tak naturalne! Narkotyk przestaje działać, a raczej zmienia się jego działanie: po okresie podniecenia, senność. Towarzysze podróży drzemią już od dawna. Mnie się też oczy kleją, siłą trzymam je otwarte, aby gromadzić (zawodowo!) jakieś wrażenia. Ale nic. Wciąż to szczęście, mniej intensywne już coprawda, trochę zdziwione, trochę senne. Idzie ono zwłaszcza od wielkich kęp zieloności rozrzuconych po ziemi niby pęki mchu: to lasy. Lasy to wielkie akumulatory szczęścia, nawet dla chodzących po ziemi.
Na lewo Dęblin, potem długo nic. (Zdaje mi się, że spałem trochę). P. Czesław Garliński, stary wilk powietrzny (latał już ze trzy razy), trąca mnie i pokazuje: Konstancin, Wilanów... Ta zabaweczka dziecinna to Warszawa... Zaczynamy się zniżać, parę zakrętów, i — ziemia pod nogami! Dziwnem uczuciem się ją wita, tak się od niej odwykło, wydaje się niepotrzebną zawadą. I za chwilę wysiadamy na lotnisku w Warszawie, ściśle w dwie i pół godziny od opuszczenia Lwowa. I dopiero znalazłszy się na stałym lądzie, czuję, że cały ten czas spędziło się w jakimś miłym zresztą stanie półtrzeźwości. Narkotyk. Narkotyk, który zostawia tęsknotę za tem, aby go skosztować na nowo; już myśli się o nowej jeździe.
Bardzo to mile uczucie przebyć ten chrzest powietrzny. Polska stała się nagle dotykalna, wszędzie można niemal sięgnąć ręką. Fakt, że za dwie godziny można się znaleźć naprzykład nad morzem, zmienia zupełnie geografję naszego kraju. Bliżej jest do Gdańska niż do Kielc. Ostateczne wrażenie: coś z Farysa, coś z „ośmnastki“. Razem: cud!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.