Przejdź do zawartości

Teorya pana Filipa/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Teorya pana Filipa
Podtytuł Obrazek
Wydawca Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia K. Pillera
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Pan Malina, do którego w tej chwili dążył po schodach profesor, był także w niemniej burzliwem usposobieniu.
Zaraz po ucałowaniu rączek pani Filipowej wszedł do swego frontowego pokoju i usiadł przy oknie, aby obserwować cały przebieg kampanii profesora.
A na tym przebiegu zależało mu wiele. Nie zapomniał wcale słów szalonego budowniczego, który wyraźnie powiedział, że rywala swego lub w jakikolwiekbądź sposób nieżyczliwego człowieka zrzuci z drugiego piętra na ziemię. Mówiący to jako budowniczy wiedział, że przestrzeń z drugiego piętra na ziemię wynosi tyle łokci ile potrzeba do złamania karku lub rozmiażdżenia mózgu. Groził więc śmiercią swemu przeciwnikowi. A śmierć to przecież nie bagatela!
O tem wszystkiem pamiętał pan Malina. Pamięć jego jakby na nieszczęście zeszła się z jego wyobraźnią. Nastąpiły teraz rzeczy, o jakich pan Malina nie miał wyobrażenia. Przed jego oczyma przesuwały się dziwne obrazy. Zdawało mu się, że widzi człowieka napadającego na siebie, że ten człowiek chwyta go za gardło, że ciągnie go do okna... następuje śmiertelna walka... czuje szum powietrza... świst wiatru... widzi przed sobą ostry bruk ulicy... zbliża się do tego bruku, do tych kamieni tak zimnych i strasznych... brrr!
Pan Malina wstrząs! się.
— Głupstwo! — pomyślał sobie — zkąd się takie myśli biorą człowiekowi?... Ba, ale dyabeł nie śpi! Każdy waryat mówi sobie, że ja jestem jego nieprzyjacielem.
I zadumał się.
— Jakto — myślał znowu — jeżeli się komu w drogę wchodzi, jest się już tem samem nieprzyjacielem!... Ale ja przecież nic złego nie powiedziałem o nim! Przeciwnie, wyraźnie mówiłem że nie jest ani łotrem ani...
Takie myśli i monologi trwały dosyć długo. Podczas tego patrzył ciągle pan Malina w okno niebezpiecznego człowieka i dziwnym sposobem nic w tych oknach nie widział. Nie było tam ani pana Filipa, którego przecież widział wchodzącego do kamienicy, ani wichrowatego gospodarza. Cóżby to mogło być? Czy w tajemnej tylnej izdebce konspirują przeciw niemu?...
Myśli takie nie były przyjemne i podrażniały tylko i tak zaniepokojoną wyobraźnię.
Trwało to długo, dość długo. Wyobraźnia nie próżnowała i coraz czarniejsze nasyłała obrazy...
Wreszcie wyszedł profesor na ulicę. Wyglądał jak zmyty. Miał włos rozczochrany i twarz zarumienioną jakby z bójki wracał. Być może, że szaleniec w przystępie szału poturbował profesora... a jeżeli pośrednikowi tak się dostało — cóż dopiero stanie się z autorem tego wszystkiego.
Pan Malina zamknął oczy, aby tych strasznych rzeczy nie widzieć, które teraz przed nim przesuwały się. Widział jakieś ciało leżące bez ruchu na bruku ulicy...
— Coś musi być niedobrego — pomyślał — jeżeli takie złe przeczucia mnie dręczą! Dyabeł nie śpi...
Teraz stanęły mu już włosy na głowie.
Z pierwszego piętra zaleciał jakiś brzęk i hałas, a nawet zdawało się, że ktoś jakiś przedmiot silnie kijem uderzył!
Były to odgłosy przygotowań wojennych pana Filipa w przedpokoju i izdebce jadalnej.
Pan Malina zerwał się na nogi. Poczuł pot zimny na czole.
— Cóż to jest? Miałżeby już zwaryować? Miałby już iść do mnie? Tam do kata! Oto trzeba mi było żeniaczki!
I silnie pociągnął za sznur od dzwonka.
Stanął przed nim stróż Jan.
— Janie, kogoś tam spotkał na schodach?
— Nikogo, panie!
— Jakto nikogo? Ten pan budowniczy...
— Wcale go nie było.
— A zkądże ten krzyk i hałas?
Jan zaczął nadsłuchiwać lewem uchem.
— Idź na dół i posłuchaj! A gdy wrócisz, przynieś z sobą to żelazo do wyrębywania lodu! Rozumiesz?
— Rozumiem! — odparł posłuszny sługa.
W śmiertelnej trwodze przebył pan Malina ten czas nieobecności służącego. Najdziwniejsze potwory otaczały go zewsząd. Ocierał pot z czoła co chwila.
— Czy ja zwaryował — myślał sobie — po co mi się żenić? Czy mi tak źle, czy co. Co ja zyskam na tem? Żonka młoda będzie gachów za sobą wodziła... do tego wydatki na dom, na choroby różne, na zabawy!... Na co mi tego? A karetę jeszcze i konie obiecałem kupić!... Kareta co najmniej będzie kosztowała... a konie drugie tyle... a furman... a owies... a owies, siano, sieczka... tfu! Na co mi tego!
I szybko zaczął chodzić po pokoju.
— Dwa... trzy... cztery razy większe wydatki! Czy mi tak źle czy co? Mam obiad u Aleksandrowej za... farfurkę kwaśnego mleka... a gdy ten tego... Czy mi tak źle? Po co mi się żenić! Do którego kata kłaść zdrową głowę pod ewangelię?
Wszedł stróż Jan. Pan Malina umknął za szafę.
— Kto tam? — krzyknął jak mógł najgłośniej.
— Ja proszę pana!
— A to ty!... No powiedz mi, co tam jest?
Jan zrobił minę bardzo tajemniczą.
— Proszę pana, ja nie wiem co się stało! Profesor wrócił do domu z naprzeciwka... i tak krzyczy i hałasuje, jak tego jeszcze nie było!
— Kto?... Profesor?...
— Tak, profesor... Chciał bić wszystkich — żona schowała się do spiżarni, a panna wlazła pod łóżko! — Cóż się stało? Zkądciś także przyszedł! Powiada, że tu wkrótce straszne staną rzeczy!
— Straszne rzeczy?
— Że czyjaś śmierć będzie!
— Śmierć?... Śmierć?... Janie zamknij dobrze drzwi od sieni.
Jan zatarasował drzwi.
— Słuchaj Janie!... Czyś ty był żonaty?
— Byłem proszę pana.
— Powiedz mi... czy warto żenić się?
Jan spojrzał z uwagą na pana.
— Prawdę powiedziawszy, nie warto! odpowiedział.
— I ja tak myślę. Swoboda lepsza!
— To prawda. Bywało, jak kiedy człowiek trochę napiły przyszedł do domu, to zaraz była obraza boska. A tak teraz codziennie golnę sobie na wieczór kwaterkę, przyjdę do izdebki, wyśpię się i basta!
— I wydatek większy z żoną!
— Ba! — Ja dzisiaj od miesiąca ciepłej strawy nie miałem w gębie... a żyła nieboszczka, to dawaj pieniędzy na targ, na mięso, mleko, jarzynę...
— Nie opłaci się żenić!
— Jeszcze komu! Co innego człek biedny potrzebuje aby ktoś wyprał i połatał... a pan...
— Proszę cię... czy ta Anusia... wiesz, ta szwaczka z czarnemi oczyma... czy wróciła do magazynu?
— Wróciła... wczoraj ją widziałem. Pytała się o pana.
Pan Malina podkręcił wąs i przeszedł się po pokoju.
— Na co mi się żenić — pomyślał sobie — tylko wydatki trzy razy większe... A do tego ten szalony człowiek gotów na prawdę zrzucić człowieka z drugiego piętra.
I rzucił okiem na ulicę. Prędko odskoczył od okna jakby żmiję tam ujrzał. Na ulicy stał właśnie młody budowniczy i patrzył wprost do góry.
— Grotów przyjść!... Janie, czy drzwi zamknięte?
— Zamknięte, panie.
W tej chwili zapukał ktoś do drzwi.
— Kto tam? — zapytał Jan.
— Ja jestem! — ozwał się głos profesora.
Malina się zawahał.
— Czy puścić? — zapytał Jan.
Co tu robić? Może go wcale nie puścić? To gorzej. Przecież sam jeden, a nas dwóch. Tamten jeszcze stoi na ulicy pod kamienicą. Trzeba go puścić i wyraźnie mu powiedzieć. Jestem spokojnym człowiekiem i żadnych awantur nie szukam!
Tak myślał sobie pan Malina i kazał prosić profesora.
Profesor miał jakąś minę tajemniczą. Spojrzał z pod oka na gospodarza.
Profesor nie dał jeszcze za wygranę. Jeszcze miał nadzieję, że nie zabijając córki, jak się wyrażała pani Filipowa, naprowadzi bieg rzeczy na inne tory.
Postanowił otwarcie rozmówić się z panem Maliną. Usiadł na krześle i potarł ręką po głowie. Trudno mu było o początek.
— Pan darujesz — zaczął — ale otwarta rozmowa najprędzej prowadzi ludzi do celu.
— Nie wiem do jakiego celu pan dążysz — odpowiedział wymijająco pan Malina.
— Mówię o wiadomym mnie i panu celu... ale zwracam uwagę pana, że najlepiej będzie prosto do rzeczy przystąpić.
— Prosto, prosto, panie dobrodzieju!
Pan Malina siedział na żarzących węglach. Nieprzyjaciel stał na ulicy i patrzył w jego okna.
— Otóż nazywając rzecz po nazwisku — mówił dalej profesor z widocznym wysiłkiem.
— Rzecz po nazwisku...
Zabrakło profesorowi odwagi. Wspomniał sobie łzy Anieli. Na taki widok potrzeba było silnej woli i znakomitej energii — a tych nie było!
— Przeklęty harbuz! — pomyślał profesor — gdzież tak podła potrawa może natchnąć energią! Przecież duch posiłkuje się materyą...
— Prosto do rzeczy, panie łaskawy! — napominał niecierpliwy pan Malina.
— Zmierzając do rzeczy — jąkał profesor — a mówiąc prosto i bez ogródki...
I urwał bo mu zabrakło odwagi.
— Czy lubisz pan... harbuz? — zaczął po chwili przypomniawszy sobie niegodną potrawę.
Pan Milina przybladł.
— Co?... harbuz? — zapytał drżący z gniewu.
— Tak... harbuz, panie! Zwykły harbuz... przygotowany z kluseczkami!
— Harbuz?
— Jeżeli pan tego nigdy nie jadłeś, to pofatyguj się na dół, a tam poczęstują pana tą potrawą!
— Harbuz! Harbuzem mnie traktujecie?
Profesor dobrodusznie skinął głową.
— Utrzymują, że każda potrawa jako materya wpływa na bieg myśli i uczuć, a więc w bezpośredniej jest styczności z duchem...
Nie dokończył poczciwy kandydat do katedry filozofii, bo pan Malina trzymał żylastą ręką klapę nowego jego surduta...
— Harbuza mnie dajecie — krzyczał nad uchem zdumiałego profesora — harbuzem odpowiadacie na moje tyle dla was zaszczytne propozycye... Otóż mam zamiar wzajem odpowiedzieć wam, a stróż Jan jest świadkiem, że przed waszym harbuzem postanowiłem cofnąć się z memi zamiarami i waszą córkę komu innemu odstąpić.
Pan Malina mówił to cały siny ze złości. Ręce drżały mu, krwią oczy nabiegły. Umierał prawie ze wstydu, że mu dano... harbuza!
— Pan odstępujesz od swoich zamiarów? — z zadziwieniem zapytał profesor, usiłując uwolnić klapę surduta z żylastej ręki.
— Na seryo nigdy o tem nie myślałem! — krzyczał z szyderczym uśmiechem pan Malina.
— Nie myślałeś na seryo? A poco było bałamucić nas?
— Bo tak mi się podobało!
— Toż pan jesteś skończonym łotrem!
— A pan... głupim bakałarzem!
Ostatnie słowa wypowiedziane były z całą namiętnością i głosem donośnym. Profesor chciał jeszcze coś replikować, ale silna ręka pana Maliny obróciła go twarzą do progu i w tym kierunku dalej go popchnęła. Profesor chcąc nie chcąc musiał iść dalej w tym kierunku i wkrótce ujrzał się na schodach prowadzących na pierwsze piętro.
............
............
Podczas tej katastrofy siedziała pani Filipowa w salonie przy oknie, które niby dla świeżego powietrza przed chwilą była otworzyła. W istocie zaś chciała ona podsłuchać rozmowę męża z panem Maliną, który mieszkał tuż nad salonem. Aniela siedziała w kącie z załamanemi rękami.
Wkrótce usłyszały obie kobiety głośną rozmowę na górze. Usłyszały groźne słowa pana Maliny; głośniejszą jeszcze replikę profesora. Wkrótce usłyszały nieprawidłowe stąpanie po schodach...
Zdziwione pobiegły do drzwi. W drzwiach w tej chwili pojawił się profesor.
Profesor miał zmięty kołnierz i klapę naddartą, a twarz jego była czerwona jak rozpalone żelazo.
— Niech was... kaci wezmą z takim konkurentem! — zawołał ocierając pot z czoła.
— Co takiego? Co takiego? — zapytały obie naraz.
— To cham... to człowiek bez wychowania... powiedział, że o Anieli nawet nie myślał, że sobie tak z nas wszystkich zażartował!
— On tak mówił!
— Tak mówił... stróż Jan był światkiem!... Gbur jakiś... niedelikatnie się ze mną obszedł... ale cóż żądać od człowieka, który nie umie nawet rozróżnić teoryi od hypotezy?... Głupiec! Bałwan co się zowie! Aniela byłaby z nim najnieszczęśliwszą kobietą!...
— Kto?... z kim?... — zapytała Aniela.
— Z kim?... Z Maliną!
— Z Maliną?
— Przecież się w nim zakochałaś!
— Ja?... Któż to znowu powiedział?
— A o kimże myślałaś?
— Ja... ja... ja przecież myślałam o panu Michale.
Profesor rozkraczył nogi i wytrzeszczył oczy.
— O panu Michale? — zapytał a nagła radość okrasiła mu twarz poczciwą.
Aniela rzuciła mu się w objęcia.
— Przecież ja pana Michała kocham!
Profesor spojrzał na żonę.
— Cóżeście mnie w pole wyprowadziły? Powiedziałyście, że pan Malina... Cóż to jest?...
W tej chwili rozległ się brzęk szyb na drugiem piętrze. Pan Malina otworzył okna.
— Głupcy! — krzyknął z okna w intencyi, aby go lokatorowie pierwszego piętra słyszeli — głupcy, oni myśleli że ja na seryo o ich córce myślał!... Żartowałem sobie i kwita! Głupi bakałarz! On myślał że ja z jego córką się ożenię!... Albo ta głupia bakałarzowa z wytynkowaną twarzą i podmalowanemi oczyma... Czy mi potrzeba żony, czy co? Czy mi tak niedobrze? Głupia baba! Kamienica wlazła im do głowy! O nie dla psa kiełbasa!...
Wszystko to słyszano w salonie profesora. Miał także to słyszeć szalony budowniczy, który ciągle stał na ulicy i patrzał do góry...
Pani Filipowa o mało co nie zemdlała. Słysząc o tynkowanej twarzy i podmalowanych oczach, była już bliska apopleksyi z gniewu.
— A to gbur! — zawołała — masz słuszność mężu, że gbur co się zowie. Aniela nie dla niego!...
— Więc pana Michała kochasz? — pytał z pieszczotą szczęśliwy ojciec.
— Pan Michał — nieśmiało zauważyła pani Filipowa — pan Michał jest... biednym!
— Co biednym! — zawołał z energią profesor — bogactwo, dostatki to materya! Gdzie jest duch silny, tam i materya gromadzi się według jego woli! Rozumiesz?... Pan Michał za dziesięć lat wybuduje sobie lepszą kamienicę niżeli ten gbur posiada!... Powiedział że masz twarz...
— Gbur to prawda... zdaje się, że nawet ciebie poturbował trochę.
— Coś mi tam macał po kołnierzu...
— I ty nic na to?
— Niech to już ojciec zostawi panu Michałowi! — wpadła nagle Aniela.
A w tej właśnie chwili wszedł do pokoju pan Michał.
Młody budowniczy miał twarz ożywioną i ubiór staranny. Widać było, że jakieś przyjemne uczucie zmięszane z pewną bojaźnią opromienia całą jego postać.
Twarz Anieli oblał szkarłatny rumieniec. Tak nagle wszedł — tak jakby go kto wołał!... W zakłopotaniu uroczem splotła rączki i okiem rozpłomienionem spojrzała na rodziców.
Pani Filipowa jeszcze nie była przyszła do siebie. Jeszcze brzmiało jej w uszach: twarz wytynkowana — głupia baba!...
Zamknęła szybko okno, aby coś więcej jeszcze ztamtąd nie wleciało do pokoju...
Spojrzała teraz spokojniej na młodego człowieka. Wydawał się jej wcale przyzwoitym. Miał twarz inteligentną, w oczach malował się widoczny dla niej szacunek. Uczuła wyraźną sympatyę dla niego.
Jeden profesor nie przyszedł jeszcze do równowagi. W jego ruchach malowała się niezwykła energia. Poprawił kołnierz i chwycił z gorączką gościa za rękę.
— A co — zawołał z roziskrzonemi oczyma — czy moja teorya niedobra? Nie powiedziałem, że duch góruje nad materyą... że duch po za materyą organizuje wcale co innego od tych rzeczy, które my materyalnem okiem widzimy... czy nie mam słuszności, że duch silny, duch czysty i według praw bożych działający w końcu zwyciężyć musi... że tym sposobem wszelkie na pozór ustalające się bezprawie, wszelka krzywda czy jednostek czy ogółu musi w końcu runąć i rozpłynąć się, jak rozpływają się mgły nocne gdy światło jutrzenki zawita... że nawet...
Chwyciła go małżonka za ramię.
— Filipie! — przerwała uczonemu człowiekowi — co też ty wygadujesz! Jesteś jeszcze w rozdrażnieniu po scenie na górze...
Profesor poprawił znowu kołnierz.
— Cicho bądź serce — odrzekł — my się rozumiemy z panem Michałem. Mulier taceut in ecclesia! Co ty wiesz o teoryi i hypotezie!... Cha, cha, cha! A to nas, panie Michale, duch w pole wyprowadził, podczas gdy materya wodziła nas za nos! Powiadam ci, że nietylko nas, ale wielu nawet bardzo zacnych uczonych wodzi za nos ta materya zwodnicza! Myślą, że w niej skupia się całe życie świata! A tymczasem... czy wiesz panie Michale, że Aniela...
Pani Filipowa pociągnęła męża za połę.
— Filipie — zawołała — popraw lepiej kołnierz!
Profesor pociągnął za klapę.
— Czy wiesz — mówił dalej w zapale — że Aniela nas oboje także w pole wywiodła?
— Ojcze — przerwała zapłoniona Aniela — pan Michał nie wie jeszcze nic o obeldze, jaką wyrządził ojcu pan Malina.
Pan Michał stał dotąd nieruchomy. Nie mógł dobrze zrozumieć co do niego mówiono. Widział tylko około siebie twarze rozgorączkowane, wejrzenia bardzo przyjazne. Nawet pani Filipowa nie miała na ustach owego szyderczego uśmiechu, który zawsze tam gościł, gdy z niższymi od siebie rozmawiała.
Dopiero słowo „obelga“ wróciło mu przytomność.
— Kto panu śmiał obelgę wyrządzić?! — krzyknął aż na drugie piętro echo słów jego pobiegło.
— Nie uwierzysz pan jaki to gbur ten pan Malina! — ozwała się pani Filipowa.
— Powiedział, że moja żona ma twarz...
— Co tam powiedział to powiedział — przerwała pani Filipowa — pies szczeka a wiatr niesie... ale co tobie mój mężu zrobił?
— Za pozwoleniem, moja droga! Co mi zrobił to moja sprawa, ale obowiązkiem każdego męża jest ująć się za honor i dobrą reputacyę swojej małżonki. Przecież tylko pewnego rodzaju kobiety mają twarze...
— Czy wiesz pan — przerwała profesorowi małżonka, zwracając się do pana Michała — czy wiesz pan, że ten gbur mego męża ze schodów zrzucił?
— Pan Malina! — krzyknął młody człowiek.
— Przepraszam, o zrzuceniu z schodów mowy nie było! Sam zszedłem według normalnych funkcyi nóg moich!
— Pan Malina poważył się tak zacnego i poważnego człowieka! — wołał w gniewie pan Michał.
— Który za pana to wszystko wycierpieć musiał! — uzupełniła pani Filipowa.
— Za mnie?
— Mówiłeś mu pan, że... nasza Aniela panu się podobała!
Pan Michał poczerwieniał cały jak burak. Twarz Anieli wyglądała jak alkiermes.
Szybko postąpił naprzód młody człowiek.
— Jeżeli tak — zawołał drżącym od wzruszenia głosem — to niech mi wolno będzie wobec rodziców wyznać, że byłbym najszczęśliwszym... byłbym nad miarę szczęśliwym... byłbym...
— Panie Michale — przerwała Aniela z rozkosznym uśmiechem — przedewszystkiem chodzi tu o obelgę, jaką ojcu wyrządził ten niegodziwy człowiek...
— Człowiek bez wychowania!
— Za pozwoleniem — zawołał profesor — to do mnie należy... czuję w sobie dosyć energii!
Profesor wziął laskę do ręki i wyszedł.
— Idź pan za ojcem, panie Michale — zawołała szybko Aniela.
— Idź pan, idź pan! — dodała pani Filipowa.
Młody budowniczy wypadł za profesorem.
............
............
Po niejakim czasie wrócili obaj z wyprawy. Byli czerwoni jak dwa raki, ale na twarzach mieli uśmiech zadowolenia.
Z uśmiechu pana Michała można było poznać, że profesor przy samej akcyi jak też i w drodze z drugiego piętra wyjaśnił mu całą sprawę. Również i pani Filipowa dowiedziała się coś od córki o młodym budowniczym. Była trochę zamyślona — po jej twarzy błąkał się jeszcze jakiś cień smutku za utraconym rajem, ale w oczach zaczęło się już wypogadzać.
Obaj bohaterowie opowiedzieli dzieje swoje na drugiem piętrze. W opowiadaniu ich jednak była wielka niezgodność. Podczas gdy profesor siebie na drugi plan stawiał, a o Michale jak o prawdziwym bohaterze mówił, pan Michał znowu podnosił odwagę i energię profesora, a sobie tylko podrzędną przypisując rolę. Utrzymywał, że tylko stróża zmusił do neutralności, którego pan Malina w żelazną halabardę uzbroił.
Z tego wszystkiego jednak dowiedziały się kobiety, że pan Malina bardzo się upokorzył, że profesora stokrotnie za swoją popędliwość przepraszał, że o twarzy i oczach pani Filipowej w złej intencyi nie mówił, i że wreszcie pana Michała wysoko ceni i szanuje.
Profesor uznał za stosowne przyjąć to wszystko za zupełną satysfakcyę, położywszy nacisk na nieomylność swojej teoryi, według której każda chwilowa brutalna przewaga materyi musi ustąpić panowaniu ducha, poczem następuje zwycięztwo dobrego!
Pani Filipowa była tym wyrokiem sprawiedliwości dziejowej tak zadowoloną, że wyciągnęła białą rączkę do pana Michała:
— Niech pan u nas bywa — rzekła z macierzyńską słodyczą — niech pan częściej bywa!...


∗             ∗

Czytelnicy domyślą się już końca, bo nawet zacny profesor domyślił się zaraz, jaki skutek mieć będą owe donośne słowa małżonki.
Nie mógł się jednak powstrzymać, aby do owych słów nie dodać:
— Tak, panie Michale — rzekł do gościa z powagą przyszłego teścia — wszystko zależy od ostatecznego wyniku walki materyi z duchem... nie tylko to co widzimy jest materyą. Fakta codzienne i fakta dziejowe są także materyą, z którą walczy duch sprawiedliwości. A chociaż często te fakta cały horyzont zaciemniają, chociaż często wieczną grożą nam nocą, to jednak duch czasów i przestrzeni rozgromi te chmury i jasne na ziemi zaświeci słonko! Tak, panie Michale... walka dobrego ducha odbywa się nieustannie, chociaż my jej nie widzimy; tak samo jak nie widzieliśmy po za dwupiętrową kamienicą pana Maliny waszej zacnej i przyrodzonej sympatyi!
Szczęść wam Boże!


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.