Przejdź do zawartości

Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wieczór kwaterkę, przyjdę do izdebki, wyśpię się i basta!
— I wydatek większy z żoną!
— Ba! — Ja dzisiaj od miesiąca ciepłej strawy nie miałem w gębie... a żyła nieboszczka, to dawaj pieniędzy na targ, na mięso, mleko, jarzynę...
— Nie opłaci się żenić!
— Jeszcze komu! Co innego człek biedny potrzebuje aby ktoś wyprał i połatał... a pan...
— Proszę cię... czy ta Anusia... wiesz, ta szwaczka z czarnemi oczyma... czy wróciła do magazynu?
— Wróciła... wczoraj ją widziałem. Pytała się o pana.
Pan Malina podkręcił wąs i przeszedł się po pokoju.
— Na co mi się żenić — pomyślał sobie — tylko wydatki trzy razy większe... A do tego ten szalony człowiek gotów na prawdę zrzucić człowieka z drugiego piętra.
I rzucił okiem na ulicę. Prędko odskoczył od okna jakby żmiję tam ujrzał. Na ulicy stał właśnie młody budowniczy i patrzył wprost do góry.
— Grotów przyjść!... Janie, czy drzwi zamknięte?
— Zamknięte, panie.
W tej chwili zapukał ktoś do drzwi.
— Kto tam? — zapytał Jan.