Przejdź do zawartości

Teorya pana Filipa/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Teorya pana Filipa
Podtytuł Obrazek
Wydawca Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia K. Pillera
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Od drzwi męża cofnęła się pani Filipowa do saloniku, gdzie właśnie przy oknie siedziała w smutku pogrążona Aniela.
Aniela miała bardzo niedobre przeczucie. Nie mogła w żaden sposób odgadnąć, co się stało. Przypuszczała rzeczy coraz gorsze w miarę jak coraz więcej rozżalało się jej biedne serduszko.
— Może to tylko było złudzenie — myślała sobie — może on mnie nie kocha, może on nigdy nawet o mnie nie myślał!... Ależ słowa jego i spojrzenia... ot zwykle jak każdy mężczyzna! Oj ci mężczyźni! Mój Boże! Cóż ja mu zawiniłam, że tak srodze zażartował ze mnie?... Ale nie, to być nie może! Musi w tem być coś innego!... Ale co?... Zawsze coś niedobrego, jeżeli ojciec taki zły od niego powrócił!...
Coby jednak to było, na to rozum Anieli nie mógł odpowiedzieć!
Uderzyło ją to, że ojca w frontowym pokoju nie widziała. Siedziała przez cały czas przy oknie — patrzyła z po za firanek na przeciwległą kamienicę — ale znany jej dobrze pokój był przez cały czas pusty!
Gdzież był ojciec? Może tylko z matką rozmawiał i z jej rozmowy poznał, że Michał... że pan Michał może już z inną zaręczony!...
Prawdziwy chaos przeczuć i przewidzeń niedobrych panował w sercu Anieli, gdy się matka do niej zbliżyła.
W nielepszem była położeniu pani Filipowa. Nawa macierzyńskich jej marzeń była już przy brzegu, gdy nagle pojawiło się jakieś tajemnicze do tych niebezpieczeństwo. Mąż wrócił z misyi dyplomatycznej gniewny i opryskliwy, jakim nigdy nie był i trudno się nawet czegoś od niego dowiedzieć.
Spojrzała na córkę z westchnieniem.
— Czy ty nie wiesz co się stało? — zapytała.
Aniela ruszyła ramionami.
— Nic nie wiem — odpowiedziała smutno.
— Czy idąc tam, mówił co z tobą ojciec?
— Mówił.
— Co mówił?
— Mówił... mówił... że chętnie zgodzi się na to, abym nie była nieszczęśliwą!
— Dla czegóż masz być nieszczęśliwą? Nieszczęście chodzi tylko przy biedzie. Gdy człowiek musi harować, gdy potrzebuje każdy grosz dobrze obejrzyć zanim go wyda, gdy tego i owego trzeba sobie odmówić... to wtedy jest nieszczęście! Ale przy dobrym bycie, przy dostatkach... Przyznam ci się, że w pierwszym dziesiątku lat nie byliśmy wcale szczęśliwi. Żyj z tej nędznej pensyi, ubieraj się i płać za mieszkanie! Dopiero gdy się jakiś grosz uciułał, zawitała lepsza pogoda!... Przez to wszystko ty nie potrzebujesz przechodzić. Przyjdziesz do gotowego, wszystkiego mieć będziesz po uszy!
Aniela westchnęła.
— Może to wszystko było tylko złudzeniem! — więcej do myśli swych niżeli do matki powiedziała po chwili.
— Ależ żadnych złudzeń nie ma moje dziecko!
— Dla czegóż ojciec w tak dziwnym humorze powrócił?
Pani Filipowa z uwagą spojrzała na córkę. Badała, czy co wie o niecnych zamysłach sąsiada z naprzeciwka. Przekonała się, że nic nie wie, a nie chciała ją daremnie niepokoić. Takie rzeczy są niebezpieczne dla młodych serc — myślała sobie — gotowa zwrócić uwagę na to, co ją dotąd wcale nie obchodziło.
— Kto wie, gdzie był ojciec! — rzekła z miną dyplomatyczną.
— Widziałam dobrze, mateczko... był tam!
I różowym paluszkiem wskazała na okno przeciwległej kamienicy.
— Może chodził do szewca!
— Nie, mateczko; szewc mieszka na lewo, a ojciec szedł na prawo!
— Może pan Malina prosił ojca...
— Ależ ojciec sam mi mówił...
— Ojciec zamiast do ludzi, często mówi do siebie.
Aniela zasmuciła się. Załamała drobne rączki i smutno spojrzała przed siebie.
W tej chwili otworzyły się drzwi z bocznego pokoju a na progu ukazał się profesor w całej swojej lwiej okazałości. Nie wyglądał on teraz wprawdzie jako lew śpiący, ale miał wszelki pozór — lwa zaspanego. Ustał chrapliwy oddech, który taką grozą panią Filipowę przed chwilą był przejął — za to z jeżył się włos na głowie i był podobny do lwiej grzywy.
Zdaje się, że mimo wszelkiego groźnego wyglądania, zacny profesor nie był przygotowany na takie spotkanie. Nieprzyjaciel stanął przed nim w sile zdwojonej.
Chwilę zawahał się. Chciał już z gałązką oliwną zbliżyć się do żony, chciał przyznać się, że w braku innego konceptu wybrał przygotowania wojenne, ale o wojnie nigdy na seryo nie myślał — ale w sam czas przypomniał sobie odniesione na forpocztach zwycięztwo a dawna bitność i energia zaczęła powracać. Najeżył wąsy, a ręce jak Napoleon w tył założył.
— Cóż to za sejm znowu! — zawołał od progu i spojrzał w tył jak wódz oględny na każdy wypadek — cóż tam znowu za narada!
— Radzimy właśnie o tem — odpowiedziała łagodnie pani Filipowa — jaka może być przyczyna dzisiejszego twego humoru! Przecież dzisiaj jest dzień święty... mógłbyś był inny dzień do tego wybrać.
Pani Filipowa uderzyła w słabą stronę męża. Mimo katedry fizyki i mimo filozoficznych swoich zaciekań, był profesor człowiekiem religijnym. Dotknął go wyrzut, że w niedzielę wojnę domową rozpoczyna. Chciał już łagodnie z tego wyrzutu się tłómaczyć, gdy sobie przypomniał, że salus patriae summum jus, co znaczyło po polsku, że w wojnie z kobietami najniebezpieczniejszem jest zawieszenie broni z jakichbądź powodów.
— Dzień święty — odpowiedział z miną marsową — dzień święty ma swoje przywileje, ale nie zawsze. Przy wielkich fabrykach, gdzie idzie o doniosłe rezultaty, jak n. p. w gorzelni, browarze, w młynie i innych olbrzymich przedsiębiorstwach, gdzie woda lub para...
— Ciekawa jestem, jakie sobie dzisiaj wymyśliłeś przedsiębiorstwo!
— Przedsiębiorstwo jak świat stare: aby być panem w domu!
Pani Filipowa mało nie omdlała z zadziwienia.
Nie poznawała swego męża. Był on wprawdzie zaciekły na polu swoich teoryj naukowych a nawet groźne walki o wibracye atomów czyli niedziałków w pismach staczał — ale w sprawach domowych był zawsze nader uległym. Cóż mu się dzisiaj stało? Cóż go tak nagle zmieniło?
— Chcesz być panem w domu? — odpowiedziała pani Filipowa, aby jeszcze raz te zagadkowe słowa od męża usłyszeć.
— Tak jest... chcę być panem! — odparł z odwagą buntownik.
— Jaką teoryą doszedłeś do tego?
— Otóż teraz jesteś na dobrej drodze porozumienia. Każda dobra teorya jest lub powinna być normą życia. Długi czas badałem różne teorye o duchu i materyi. Przyszedłem do rezultatu, że duch jest wszechwładnym, że duch tworzy i organizuje, a materya jest mu posłuszną, i że wszelki pozorny ruch materyi jest tylko objawem tworzącego ducha! Rozumiesz mnie?
— Co to ma do rzeczy?
— Ma to wiele do rzeczy. Kto jest w domu tworzącym i organizującym duchem? Czy mąż i ojciec, czy żona i córka? Czy producent, czy konsumenci?...
Zaśmiała się przez łzy Aniela. Wzięła ojca czule za rękę.
— Ojcze kochany! Zapomniałeś jeszcze o najważniejszym nieprzyjacielu wszelkich organizacyj... o destruktorach!
— Destruktor... destruktor.
— Jeżeli naprzykład ktoś budowę cudzego szczęścia nagle niszczy...
— Budowę szczęścia niszczy?...
— Tak... budowę mego szczęścia!
Profesor spojrzał na załzawione oczy jedynaczki. Miękko zrobiło mu się koło serca. Wkrótce jednak opamiętał się. Przypomniał sobie, że walkę tak szczęśliwie rozpoczętą ma dalej prowadzić. Zebrał więc całą energie, najeżył wąsy jak bagnety do ataku i zawołał:
— Budowa szczęścia twego!... Czy ty wiesz co jest szczęście, czy ty umiesz budować? Czyś ty przy tej budowie radziła się serca, które jest wykwalifikowanym architektem?... Co, he?
— Ojcze! — odpowiedziała z powagą Aniela — idę za głosem serca! Mówiąc to, położyła drobną rączkę na sercu.
Smutno zrobiło się profesorowi.
— Jak można być tak okrutnym ojcem! — ozwała się w samą porę pani Filipowa.
— Ja... okrutnym ojcem? — powtórzył profesor już głosem bardzo miękkim.
— Jak można niszczyć szczęście własnej córki!
Profesor chciał się wyprostować, chciał z dawną energią rozpocząć kroki zaczepne — ale sił mu zabrakło. Chrząkał i ruszał się, ale sił nie przybywało. Ostatnią broń wytrąciły mu łzy Anieli.
— Ja niszczę szczęście córki! — zawołał smutnym głosem — toż jabym chciał jej nieba przychylić — jabym chciał...
I poczuł łzy w własnych oczach.
— Inaczej być nie mogło — pomyślał sobie — ten przeklęty harbuz! Zkąd im do głowy przyszło harbuzem mnie dzisiaj nakarmić! Taka podła materya harbuz! Jakież to siły może duch wyciągnąć z takiej materyi! Zkądże wziąć energii i silnej woli?...
I chwilę jeszcze myślał profesor nad tem, jaki to wpływ na siły umysłowe mogą wywierać różne potrawy... w jakim stopniu duch od materyi może być zawisły... nie wiedząc, że już samą myślą zbliża się do materyalistów...
Przerwał mu głośny płacz córki. W jakichś kurczach spazmatycznych upadła na krzesło i zaczęła płakać.
— Ty córkę zabijasz! — zawołała energicznie pani Filipowa, widząc, że profesor już topnieje.
— Córkę zabijam! — drżącym głosem odrzekł profesor, a łzy już na dobre zaczęły mu ciec po twarzy.
— Jesteś nieczuły i okrutny!
— Cóżem zrobił? Jeszcze nic nie zrobiłem.
— Przecież widzisz, że ona kocha.
— Widzę... widzę! Ktoby się był spodziewał! Nigdybym nawet nie przypuszczał! Ona go kocha!
— Mój ojcze! — słabo ozwała się Aniela — zaklinam cię na wszystko w świecie...
— Czy słyszysz?
— Słyszę, słyszę!
— Czego biegasz po pokoju?
— Szukam czapki!
— W pokoju jadalnym pod krzesłem!
— Idę, idę... ja zabijam! Mój Boże, ja dziecko własne zabijam! Jeżeli go tak kocha...
Z temi słowy wypadł za drzwi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.