Targowisko próżności/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Makepeace Thackeray
Tytuł Targowisko próżności
Tom I
Rozdział Przyjaciel Dobbin
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1914
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz Brunon Dobrowolski
Tytuł orygin. Vanity Fair: A Novel without a Hero
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Przyjaciel Dobbin.

Ktokolwiek z młodych ludzi był wychowany w znanym zakładzie dr. Swishtal, nigdy nie zapomni walki, stoczonej pomiędzy dwoma zapaśnikami, których imiona Kuff i Dobbin. Ten ostatni nosił liczne przezwiska, dawane mu przez kolegów i uchodził za jednego z silniejszych pensjonarzy doktora Swishtal.
Był on synem kupca z City, a wieść niesie, że przyjęcie jego do pensjonu było zastosowaniem zasady wolnej wymiany w handlu, to jest, że ojciec wypłacał należność za stół, pomieszkanie i naukę syna nie pieniędzmi, ale produktami w naturze. Obcisłe, aksamitne spodnie i takaż żakieta, tu i owdzie na szwach rozprute, stanowiły ubranie tego grubego i pękatego chłopca, przedstawiającego pewną ilość funtów herbaty, cukru, świec, mydła, rodzynków itd... dostarczanych przez starego Dobbin dyrektorowi zakładu. Jeden z uczniów wchodząc do szkoły, dostrzegł przed bramą wózek, z którego wyjmywano wymienione wyżej produkta. Wyraźnie wypisana firma: Handel korzenny Dobbin i Rudge, Thames Street w Londynie, nie uszła uwagi młodego chłopca. Odtąd młody Dobbin nie miał już chwili spokoju i stał się przedmiotem naigrawań i żartów nielitościwych towarzyszów:
— No i cóż, Dobbin — szydził jeden z nich — dobre wiadomości w gazecie, cukier drożeje, cena się podnosi?
Inny znowu dawał mu do rozwiązania następujące zagadnienie: Jeżeli funt świec kosztuje czternaście groszy i pół, ile może być wart Dobbin?
Wszystkie to koncepta wywołały głośne oklaski mądrych paniczów, według których handel drobiazgowy jest hańbiący i ledwie na pogardę i szyderstwo zasługiwać może.
— Twój ojciec, Osborne — rzekł młody Dobbin zwracając się do malca, który tę burzę wywołał — twój ojciec przecież nie jest niczem więcej jak prostym kupcem.
— Mój ojciec — odpowiedział tamten z dumą — jest szlachcicem i umie utrzymać się godnie na swojem stanowisku.
William Dobbin usiadł sam jeden na drugim końcu dziedzińca i resztę dnia tego smutnie przepędził, nie biorąc udziału w żadnej zabawie. Któż nie przypomina sobie smutnych i gorzkich chwil w dzieciństwie? Któż silniej od dziecka potrafi odczuć niesprawiedliwość? Kto bardziej od niego obawia się szyderstwa? Kto głębiej chowa w sercu uczucie wdzięczności, kto żywiej czuje wyrządzoną mu krzywdę? i my częstokroć nie obawiamy się męczyć i prześladować tych biednych młodych istot! Za cóż? Za błąd w rachunku, albo też za przeklętą łacinę.
William miał tyle z Alwarem trudności że będąc umieszczonym w najniższej klasie, widział się prawie zawsze wyprzedzonym przez drobne dzieciaki, wpośród których mógłby był uchodzić za olbrzyma. Mali jego towarzysze płatali mu tysiące figlów: zszywali mu spodnie, żeby je bardziej jeszcze zwęzić, podrzynali pasy od łóżka, podstawiali mu pod nogi rozmaite sprzęty żeby zaczepiwszy się upadł, posyłali mu niby od ojca pakiety z mydłem, ze świecami itd. Mały Dobbin znosił to wszystko z niemą i godną politowania rezygnacją.
Kuff, przeciwnie, był mecenasem całej pensji i wiele rzeczy uchodziło mu bezkarnie. Sprowadzał ukradkiem wino, obijał bez litości uczniów z miasta przychodzących, miał w swoim pokoju myśliwskie buty które mu służyły do polowania w dnie świąteczne, złoty zegarek i zażywał tabakę jak doktor. Uczęszczając do teatru i opery, znał doskonale zalety i wady każdego prawie z aktorów. W przeciągu godziny mógł napisać czterdzieści wierszy łacińskich i nie małą posiadał łatwość do wersyfikacji francuskiej. Trudniej byłoby powiedzieć co było mu obcym i czego nie potrafiłby zrobić. Sam nawet doktor Swishtall podobno go się obawiał.
Uznany przez swoich towarzyszów za naczelnego wodza, Kuff był małym despotą i nikt nie śmiał się oprzeć jego tyranji. Jeden smażył mu grzankę, drugi czyścił mu buty, inny nakoniec podejmował piłkę, kiedy się podobało bawić temu samowładnemu panu. Słowem, wszyscy byli na jego usługi. Dobbin był przez tego tyrana najwięcej ze wszystkich pogardzanym. Drwił z niego zawsze, bił go bardzo często, i nigdy nie raczył do niego ani słowa przemówić.
Pewnego dnia Dobbin był sam jeden w klasie zajęty pisaniem listu do rodziców. Kuff nadbiega z hałasem i każe małemu Dobbinowi przyniość sobie ciastka z konfiturami.
— Nie mogę odejść — mówi Dobbin — muszę listu dokończyć.
— Nie możesz, zawołał Kuff, gotując się do wyrwania listu, który pomimo wielu poprzekreślanych albo niewyraźnie napisanych wyrazów kosztował nie mało łez i pracy biednego dziecka. Był to owoc największych wysileń, na jakie chłopiec mógł się zdobyć, pisząc do matki, która go nad życie kochała. — Nie możesz — powtórzył Kuff — chciałbym bardzo wiedzieć dlaczego? Czy nie możesz jutro napisać do mamy Figs?
— Czy niemógłbyś nazywać mojej matki jej własnem imieniem? krzyknął Dobbin zrywając się z ławki w największem oburzeniu.
— No, wybierzesz się nakoniec? wołał mały despota.
— Zostaw mi list, ludzie dobrze wychowani nie czytają cudzych listów, powiedział Dobbin.
— Jakto! jeszcze czekasz?
— Otóż nie pójdę, a nie waż się mnie dotknąć, bo ci łeb rozbiję, wołał Dobbin, chwytając kałamarz ołowiany z taką złością, że Kuff zawahał się chwilę, włożył ręce do kieszeni i wyszedł przedrzeźniając przeciwnika. Odtąd nie miał on już żadnych bez pośrednich stosunków z synem episjera i ile razy tenże odwrócił się plecami, Kuff traktował go z największą w świecie pogardą.
W kilka dni potem Kuff stanął wypadkiem niedaleko William’a Dobbin, leżącego pod drzewem z ulubioną jego książką: Tysiąc i jedna nocy“. Zostając w oddaleniu od reszty towarzyszów bawiących się w rozmaite gry, zdawało się że William czuł się szczęśliwym w osamotnieniu. Gdyby przełożeni i nauczyciele zamiast obarczać dzieci karami i zamiast nudzić je nieustannem strofowaniem, mniej krępowali ich wrodzone popędy, nieraz czystsze, wznioślejsze od nałogów tych, jakie swoim wychowańcom nakazują, gdyby rodzice zamiast narzucać dzieciom swoje myśli i upodobania, zostawiali ich więcej samym sobie, mielibyśmy może mniej daleko dzieci zepsutych, chociaż ich główki nie byłyby tak wcześnie jak dziś napełnione zbiorem różnorodnych, naukowych wiadomości.
William, jak już powiedzieliśmy, leżał pod drzewem z książką w ręku. Przeniesiony w dyamentową dolinę, zapomniał zupełnie o świecie, gdy nagle krzyk płaczącego dziecka wyrwał go z upajającej krainy marzeń. Podniósł oczy i ujrzał obok siebie małego chłopca, którego Kuff niemiłosiernie smagał.
Był to właśnie ten sam malec, który wyszperał episjerskie pochodzenie William’a i naraził go przez to na wiele nieprzyjemności. Dobbin jednak nie miał zwyczaju chować długo urazy w sercu do najmłodszych i najsłabszych kolegów.
— Dla czego, smarkaczu, przyszło ci do głowy rozbić tę butelkę? — krzyczał Kuff, szarpiąc silnie swoją ofiarę.
Małemu temu chłopczynie rozkazał przeskoczyć przez mur dosyć wysoki, biedz jeszcze z pół mili, wziąć na kredyt butelkę araku i przynieść ją tąż samą drogą, unikając o ile możności szpiegów doktora Swishtall, którzy mu wszystko donosili. Przełażąc przez mur dziedzińca, noga powinęła się biednemu chłopcu, który upadł na ziemię i stłukł butelkę. Ze splamionemi spodniami stawiono go przed doktorem jako winowajcę, chociaż był zupełnie niewinny.
— Jak ośmieliłeś się rozbić, mały złodzieju? Wypiłeś arak, szachraju, i mówisz, że rozbiłeś butelkę. Wyciągnij rękę, łotrze — mówił Kuff podnosząc linję do uderzenia.
Gruba dębowa linja spadła silnie na rękę biednego dziecka, któremu ból wyrwał przeciągły, chociaż stłumiony jęk. William przywołany tym jękiem z djamentowej doliny w świat rzeczywisty, miał przed sobą widok, który się codziennie powtarzał: silny i barczysty chłopiec bił bez najmniejszej przyczyny słabszego od siebie.
— Nadstaw drugą łapę, łakotnisiu — mówił Kuff do młodszego towarzysza, którego twarz wykrzywiona świadczyła o gwałtownym bolu. Wszystkie członki William’a, więzione w ścisłem ubraniu, zadrgały z oburzenia, jakiem go ten widok przejmował.
— Oto masz za swoje, nikczemny kłamco — zawołał Kuff spuszczając narzędzie kary na rękę biednego dziecka.
Niech to nie przeraża naszych czytelniczek, los to nieunikniony każdego dziecka, które przez pensję przechodzi. Wasze dzieci będą prawdopodobnie tak samo cierpiały i też same cierpienia drugim zadawały.
Za powtórnem opadnięciem linji Dobbin zerwał się jakby piorunem rażony.
Dla czego? nie umiałbym na to odpowiedzieć; bo kary cielesne w szkołach są na porządku dziennym[1]. Być może że poczciwe serce William’a nie mogło znieść bez oburzenia takiej tyranji, takiego pastwienia się nad bezsilnem dzieckiem; może być że chęć osobistej zemsty popychała go do zmierzenia się z okrutnym katem, rozzuchwalonym uległością, z jaką jego towarzysze znosili największe obelgi. W samej rzeczy, Kuff obchodził się z towarzyszami szkolnymi jak zwycięzca z podbitymi niewolnikami. Wyglądał pomiędzy nimi jak mały monarcha, do czego miał zupełną kwalifikację: Pychę, zuchwałość a nawet przywileje, bo na jego skinienie odzywały się bębny, powiewały chorągiewki i broń mu przynoszono na rozkazy.
Nie będziemy przesądzać pobudek wpływających na śmiałe wystąpienie młodego Dobbina, który jednym skokiem znalazł się naprzeciw tyrana, wołając do niego mocnym głosem:
— Przestań męczyć to dziecko, bo ja..
— Cóż mi zrobisz? — zapytał Kuff zdziwiony tą interwencją, a potem zwracając się znowu do nieszczęśliwej ofiary, rzekł:
— Wyciągaj łapę, małpeczko.
— Co ci zrobię — odpowiedział Dobbin na zapytanie — sprawię ci takie cięgi, jakich nie dostałeś jeszcze w życiu.
Mały Osborne spojrzał przez łzy z niedowierzaniem na obrońcę; Kuff nie mógł wyjść z podziwienia na tak niespodziewane wystąpienie William’a.
Wyobraźcie sobie Jerzego III. w chwili kiedy otrzymuje wiadomość z północnej Ameryki o podniesionym rokoszu w posiadłościach angielskich; przedstawcie sobie Goljata wyzwanego przez małego Dawida, a będziecie mieli pojęcie o uczuciach, jakie miotały młodym Reginaldem Kuff w chwili kiedy odebrał wyzwanie.
— Po lekcji — wymówił pomału Kuff przybierając postawę pewną siebie, jak gdyby chciał powiedzieć: Zostawiam ci czas na zrobienie testamentu i na przekazanie ostatniej twej woli przyjaciołom.
— Będę gotów — odpowiedział Dobbin — ty będziesz moim sekundantem, dodał, zwracając mowę do Osborna.
— Dobrze, jeżeli tego sobie życzysz — odpowiedział Osborne rumieniąc się ze wstydu że syn kupca wiktuałów występuje w charakterze jego obrońcy.
Nadeszła nakoniec chwila walki. Osborne wstydził się przemówić do Williama. Kuff szedł do ataku z uśmiechem pogardy. Z początku bójki młoda publiczność patrzyła w milczeniu, ale gdy biedny Dobbin uległ pod razami przeciwnika i był przez tegoż trzy razy na ziemię powalony, głośne okrzyki rozlegały się za każdym upadkiem Williama; każdy z widzów gotów był upaść na kolana przed bitnym zwycięscą.
— Jakże on mnie zbije, kiedy to wszystko się skończy? — myślał sobie młody Osborne, podnosząc Williama. Lepiejbyś zrobił żebyś ustąpił, Williamie, mówił do niego — ja to przeniosłem już, przykry to był moment wprawdzie, ale już się do tego przyzwyczaiłem.
Dobbin trzęsąc się z gniewu odepchnął sekundanta i natarł czwarty raz na przeciwnika z takim pospiechem, że zmusił go do działania odpornego, nie zostawiając mu czasu do ataku. William był mańkutem. Jak tylko mu się udało wyprowadzić lewą rękę w pole, wymierzył dwa nader silne ciosy, z których jeden ugodził w oko nieprzyjacielskie, a drugi skrzywił nieco jego piękny nos rzymski.
Kuff potoczył się na ziemię ku wielkiemu zdumieniu przytomnych.
— Dobrze trafił — powiedział mały Osborne z miną znawcy klaszcząc w dłonie i skacząc po za plecami swego obrońcy. — Mocną masz lewicę Figs, brawo mój chłopcze!
Od tej stanowczej chwili lewica Figs’a brała czynny i skuteczny udział aż do końca walki. Po każdym ataku Kuff padał na ziemię. Za szóstym razem głosy widzów już się podzieliły: — Brawo Figs! — wołali jedni. — Popraw się Kuff! — krzyczeli drudzy. Za dwunastym razem Kuff nieprzytomny prawie, nie był już w stanie ani bronić się, ani działać zaczepnie, Figs przeciwnie był nie wzruszony jak kwaker. Twarz blada, oczy pełne ognia, szeroka na ustach kresa, z której krew szła obficie, dawały młodemu bohaterowi wyraz dziki i wojowniczy, przejmujący strachem niejednego z widzów. Nie zwyciężony Kuff gotował się stawić czoło po raz trzynasty.
Gdybym miał pióro Napier’a lub Bell’a opisałbym obszerniej tę pamiętną walkę. Była to ostatnia szarża starej gwardji, a raczej miała ona kiedyś w podobny sposób się stoczyć, bo działo się to jeszcze przed bitwą, pod Waterloo. Była to kolumna Ney’a, dosięgająca kolumnę de la Haie Sainte, otoczona blaskiem dwudziestu orłów i dziesięciu tysięcy bagnetów.
Kuff zrozpaczony zdobył się nareszcie na ostatnie wysilenia, ale nieubłagana, handlująca figami lewica spadła znowu na jego nos już znacznie uszkodzony, i obdaliła ostatecznie walecznego przeciwnika na ziemię.
— Zdaje mi się że już ma dosyć — wymówił Figs, podczas gdy nieprzyjaciel leżał prawie bez życia na trawniku. Kiedy go podniesiono, po krótkiej przerwie, pan Reginald Kuff nie miał już ani siły ani ochoty do wznowienia boju.
Cała uczniów gromada zaintonowała z takim zapałem głośne hurra na cześć i chwalę zwycięscy jak gdyby tenże był przedmiotem ogólnej sympatji od początku bitwy. Wrzawa, zamieszanie, dzikie okrzyki doszły do tego stopnia, że doktor Swishtall wybiegł na dziedziniec i zamierzał srogo skarcić Williama, kiedy Kuff przyszedłszy już do siebie i obmywając rany wystąpił naprzód i rzekł:
— To ja zawiniłem, panie dyrektorze, Figs... Dobbin nic nie winien. Ja skrzywdziłem jednego z młodszych kolegów i odebrałem za swoje.
Wspaniałomyślny ten postępek nie tylko zasłonił od kary zwycięscę, ale przywrócił zwyciężonemu wpływ i znaczenie, utracone z powodu nieszczęśliwej porażki.
Młody Osborne tak się wyrażał o tej sprawie w liście do rodziców:

„Richmond w marcu 18...

„Kochana mamo!
„Jestem zdrów czego i mamie życzę; proszę mi przysłać ciastek i pięć szylingów. Mieliśmy tu bitwę. Kuff, jak mama musi wiedzieć, był u nas królem na pensji. Mierzył się trzynaście razy z Williamem i był porządnie obity, teraz już zeszedł na wice króla. Kuff mnie bił za to, że mu rozbiłem butelkę mleka, a Figs ujął się za mną. Nazywamy go Figą, bo jego ojciec ma handel korzenny, przy Thames Street w City. Mnie się zdaje że kiedy on bił się za mnie, to wypadałoby mamie kupować herbatę i cukier u jego ojca. Kuff jeździ zawsze do siebie co sobota, ale teraz nie będzie mógł, bo ma oczy podbite. Kuff ma konika białego, na którym do domu jeździ. Ja byłbym bardzo kontent żeby papa pozwolił mi mieć także małego konika i jestem
„przywiązanym synem.
Jerzy Sedley Osborne.“
P. S. „Proszę odemnie Emmę uściskać. Wycinam dla niej powozik z tektury.“
Po tak świętnem zwycięstwie Dobbin stanął bardzo wysoko w opinji kolegów. Przydomek Figs przestał być używanym na pośmiewisko; przeciwnie, imie to stało się odtąd bardzo popularnem w szkole. „Naprawdę, on temu nie winien że jego ojciec jest episjerem,“ mówił mały Osborne, którego zdanie miało pewne w szkole znaczenie. Odtąd uważano za rzecz bardzo niestosowną żartować — jak dawniej — z urodzenia Williama. Zupełna zmiana stosunków młodego chłopca z wszystkimi szkolnymi towarzyszami wpłynęła korzystnie na rozwój jego władz umysłowych i na postępy w naukach klasycznych. Znakomity Kuff nawet był dla niego pełen uprzejmej grzeczności, pomagał mu nieraz składać wiersze łacińskie i często bawił się z nim na przechadzce. William był wprawdzie słaby w naukach filologicznych ale za to wszyscy przyznawali mu wielką zdolność do matematyki. Pomimo że klasa jego była dosyć liczną, udało mu się jednak zająć trzecie miejsce przy ogólnem obliczaniu stopni z algebry, co mu pomogło do otrzymania nagrody publicznej. Trzeba było widzieć radość jego matki kiedy młody William brał z rąk doktora na publicznem zgromadzeniu Telemaka z napisem łacińskim: Guilelmo Dobbino. Cała młodzież szkolna okazała przy tej okoliczności serdeczną sympatję młodemu koledze grzmotem tak silnych oklasków, że William Dobbin poczerwieniał i zaledwie mógł powrócić na miejsce, tak się nogi chwiały pod nim i w głowie kręciło. Ojciec Dobbina dał publicznie synowi dwie gwinee a po wakacjach sprawił mu nowe ubranie.
Wrodzona Williamowi skromność nie dozwoliła mu przypisywać swego powodzenia osobistej tylko zasłudze. Zdawało mu się że wpływy małego Osborna nie mało się do tego przyczyniły. Od tej chwili powziął on dla Jerzego stałą, niezachwianą przyjaźń, do której tylko młode serca zdają się zdolne. Miał on zawsze do małego Osborna prawdziwą sympatję, ale odtąd został mu wiernym jak piesek, nieodstępnym jak Piętaszek towarzyszem. W przekonaniu William’a Jerzy łączył w sobie wszystkie przymioty; piękność, zręczność, odwaga, wspaniałomyślność, podnosiły Osborna do ideału doskonałości. William dzielił się pieniędzmi ze swoim przyjacielem i zasypywał go upominkami jak scyzoryki, pieczątki złote, ołówki srebrne, książki i ryciny z napisem: „Jerzemu Sedley Osborne, esquire, od wiernego mu przyjaciela, Wiliam’a Dobbin.“
Nic zatem dziwnego że w dzień ułożonej wycieczki do Wauxhalu, kapitan Osborne powiedział do pani Sedley;
— Chciej mi pani łaskawie wybaczyć że pozwoliłem sobie zaprosić na obiad pana Dobbina, który ma nam towarzyszyć do Wauxhalu. Jest to młody człowiek tak nieśmiały prawie jak Józef.
— Nieśmiały! cóż to ma znaczyć? rzekł urażony Józef, przeszywając Rebekę znaczącem spojrzeniem.
— Muszę ci jednakże oddać tę sprawiedliwość, kochany Józefie — mówił dalej Osborne śmiejąc się, że Dobbin nie dorównywa ci w elegancji. Spotkawszy go w Bedfort oznajmiłem mu że miss Amelja wróciła już z pensji do Russel Square, że zamierzamy zrobić wyprawę do Wauxhalu i że pani Sedley przebaczyła mu stłuczenie filiżanki z pączem na owym balu dziecinnym siedm lat temu. Przypomina sobie pani ten wypadek?
— O! pamiętam dobrze... suknia pąsowa pani Flamingo najwięcej ucierpiała z niezgrabności tego chłopca. Ale też i siostry jego są bardzo niezręczne, lady Dobbin była z niemi wczoraj w Highbury; jakże one tam wyglądały!
— Alderman[2] podobno ma być bardzo bogaty — rzekł złośliwie Osborne, — czy pani nie znajduje że byłaby to dla mnie bardzo dobra partja, gdybym się z jedną z tych panien ożenił, nieprawdaż.
— Co też ci się roi po głowie? Którażto z panien — mówiła pani Sedley — zechciałaby mieć męża z taką żółtą twarzą jak twoja? Nareszcie alderman Dobbin ma czternaścioro dzieci do wyposażenia.
— Ja mam żółtą twarz? Cóż pani powiesz o Williamie Dobbin, który miał trzy razy żółtą febrę, dwa razy w Nassau a raz w Saint Kitts?
— To wszystko bardzo być może, ale to niezmniejsza w naszych oczach żółtości twojej cery. Nie prawdaż Emmy?
Amelja, której twarz pokryła się rumieńcem, patrzyła z uśmiechem na Jerzego, myśląc sobie w duchu że w całej armji Jego królewskiej Mości a może i na całym świecie nie ma ani jednego mężczyzny z tak bohaterską postawą i tak wdzięcznemi wąsikami.
— Powierzchowność i niezgrabność kapitana Dobbin mało mnie obchodzi — rzekła po chwili Amelja — ale nie taję się że mam dla niego wiele życzliwości.
Amelja lubiła rzeczywiście kapitana Dobbin, którego przyjaźń dla Osborna była najważniejszą tej sympatji pobudką.
— Nie jest to zapewne Adonis — dodał Jerzy Osborne — ale nie znam lepszego żołnierza, lepszego kolegi jak kapitan Dobbin.
Przed wieczorem Amelja w białej, muślinowej sukience, świeża jak różyczka, z twarzą uśmiechniętą weszła do salonu, gdzie zastała już gościa w uniformie wojskowym, okrytym galonami i z kapeluszem stosowanym w ręku. Nowoprzybyły miał za długie ręce i nogi, uszy nazbyt wystające i odznaczał się wzrostem niepospolitym, a nadewszystko niezręcznemi ruchami.
Był to William Dobbin, kapitan piechoty z pułku Jego królewskiej Mości.
Nikt prawie nie wiedział o jego przybyciu do Russel-Square, bo zadzwonił tak nieśmiało, że na górze nie było słychać dzwonka. Dlatego to Amelja wbiegła do salonu spiewając, a głos jej dźwięczny poszedł prosto do serca kapitana. Ukłoniwszy się bardzo niezgrabnie William zamiast uścisnąć podaną mu białą i drobną rączkę, stał w miejscu i tak sobie rozmyślał:
— Czy podobna żeby to była ta sama mała dziewczynka, którą tak niedawno, zdaje mi się, widziałem, kiedy mi się zdarzyło rozlać filiżankę ponczu, na parę dni przed otrzymaniem nominacji? Czy to o niej Jerzy Osborne zamyśla? Dobry ma gust, nie ma co powiedzieć, bo piękna jak aniołek.
Kto wie jak długo zostałby zajęty rozwiązaniem postawionych przez siebie zapytań, gdyby kapelusz nie był mu wypadł z ręki na ziemię.
Czytelnik zna już historję William’a. Dodamy tylko że papa Dobbin, ów pogardzony episjer został aldermanem, a następnie pułkownikiem ochotniczej jazdy lekkiej, pełnym wojowniczego zapału do odparcia inwazji francuzkiej. Nie dosyć na tem, alderman i pułkownik Dobbin, pod którego rozkazami służył stary Osborne, został zaszczycony orderem po przeglądzie wojsk, odbytym przez króla i księcia Yorku. William Dobbin i Jerzy Osborne wstąpili do pułku piechoty, który wkrótce wysłano do Indji Wschodnich i do Kanady, a nakoniec wrócił do kraju. Przyjaźń William’a z Jerzym została zawsze tak szczerą i serdeczną jak za czasów szkolnych.
Całe towarzystwo zasiadło do obiadu. Mówiono przy stole o sławie wojennej, o Wellingtonie i o najświeższych wypadkach. W owej pamiętnej epoce dzienniki były przepełnione wiadomościami o zwycięstwach, które każdy dzień prawie przynosił. William i Jerzy wiele daliby za to żeby ich imiona znalazły się tam zapisane, gdy tymczasem los nieubłagany skazywał ich na uciążliwą bezczynność, trzymając cały pułk daleko od pola zwycięstw i chwały. Taka rozmowa musiała naturalnie obudzić najżywszy entuzjazm Rebeki. Pan Józef zaś nie zaniedbywał podawać jej wszystko, co tylko było na stole, sam jadł dobrze, pił jeszcze lepiej i opowiadał z ogniem historję panny Kutler i chirurga Lance i wzruszające epizody z polowania na tygrysy.
Po obiedzie rzucił się skwapliwie otworzyć paniom drzwi do salonu, wrócił jednak natychmiast na swoje miejsce przy stole i z gorączkowym pospiechem wypróżniał butelki, napełniając sobie co chwila kieliszek jeden po drugim.
— Józef ostrzy broń, szepnął Osborne do William’a.
Nadeszła nakoniec pora udać się do Wauxhalu.






  1. W ostatnich czasach pojęcia o wychowaniu znacznie się zmieniły. Z wyjątkiem szkół jezuickich, gdzie nadużycia tego rodzaju nie są rzadkie możemy z radością powiedzieć że kary cielesne powszechnie już są w zasadzie potępione i że ten barbarzyński środek zepsucia i upodlenia natury ludzkiej, wyszedł już z użycia ze szkół publicznych w krajach cywilizowanych.
  2. Urzędnik municypalny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Makepeace Thackeray i tłumacza: Brunon Dobrowolski.