Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugeniusz Małaczewski
Tytuł Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Do więzienia wracali Zwadowie tą samą drogą. Nic się nie zmieniło na świecie. Natura była bezczelnie piękna, jak wprzódy — przed godziną. Złocone kopuły bizantyjskie[1] licznych cerkwi, wyłaniające się z zasrebrzonej powodzi kędzierzawych brzóz, odświecały przeciw słońcu, jak banie lustrzane. W alejach brzozowych bawiły się na ciepłym piasku roześmiane dzieci. Tłum z lubością wałęsał się po słonecznej stronie ulic. I co komu było do tego, że ci to oto dwaj idący pod bagnetem bladzi ludzie, o wejrzeniu śmiertelnie znużonem, w łachmanach mundurów, pamiętających przełęcz karpacką, Mołotków, Rafajłową i Kaniów[2], oglądają ten świat słoneczny wzrokiem żegnania na wieki.
Z całej rozprawy u komisarza skazańcy dobrze zrozumieli jedno słowo: «W raschod». Jeszcze w więzieniu obijało się często o ich uszy to słówko. W żargonie złodziejskim siepaczów czerwonej Rosji oznaczało to: rozstrzelać niezwłocznie. Byli zresztą przygotowani na wyrok, więc ani przeraził ich, ani zdziwił. A jednak teraz, gdy ostatnia nić nadziei prysła, zrobiło się im tak smutno, tak straszliwie żal młodego życia swego, że — aby nie krzyczeć na głos — musieli ściskać szczęki, aż do szumu w głowie i dzwonienia w uszach, aż do zgrzytu zębów. Nadomiar złego zauważyli, że idąc — maluczko się zataczają. Od dwu dni bowiem właściwie nic nie mieli w ustach. Administracja[3] więzienia, rozumując przysłowiem rosyjskiem, że «przed śmiercią człek się nie nadyszy», więźniów, pozostających na «uczocie»[4] czrezwyczajki, morzyła głodem. Lekkie zataczanie się, jakiemu Zwadowie podlegali, wielce ich zawstydzało. Samolubstwo junackie i nieśmiertelna pycha polska bolały nad tem, czy aby nieco menuetowe pas[5] osłabionych nóg nie będzie wzięte przez Moskali na karb tchórzostwa przed śmiercią.
Dochodząc do zakrętu alei, gdzie stała ławka owej bladej pani w żałobie, pomyśleli, że mogą jeszcze zobaczyć swoją nieznajoma przyjaciółkę.
Istotnie była tam ona dotąd. Gdy zbliżyli się do niej na kilka kroków, podniosła nieskwapliwie duże i ciemne oczy, zarzęsione otchłaniami smutku. Zeszłemi razy to robiąc, zawsze witała ich uśmiechem, ledwo dostrzegalnym, jak więdnienie kwiatu. Teraz z jej wzroku wyzierał pytający niepokój. Chłopcy zrozumieli wyraz spojrzenia i dali odpowiedz skinieniem głowy, które powiedziało więcej, niż kiedykolwiek wyrażał najtragiczniejszy gest wielkiego aktora. Chcieli w jakiś sposób pożegnać przyjaciółkę, a jednocześnie wykazać swe junactwo[6]. Przeto obaj razem zasalutowali[7] tak sprawnie i dzielnie, jakgdyby samemu Hallerowi.
A wtedy usta kobiece złożyły się w coś niewypowiedzianie pięknego w swej boleści, czującej cierpienie bliźnie. Nieznajoma nagle podniosła się z ławki i dłonią, przezroczystą jak opłatek, zrobiła nad przechodzącymi znak Krzyża Świętego. Na ten widok w piersi skazanych targnęło się serce, jak dzwon, szarpnięty za sznur ze wszystkiej siły. Znak Krzyża był ów sam, jakim niegdyś pożegnała ich matka.
Tego już było dla nich za wiele. Człowiek mężnego ducha, pogrążony w nieszczęściu, zdzierży wszelka mękę, zniesie wszelkie urągowisko, lecz się załamie, gdy mu w tem nieszczęściu ktoś niespodzianie okaże trochę duszy życzliwej. Załamali się i Zwadowie. Szloch utkwił im w gardle, niby dławiący kęs suchego chleba powstańczej niedoli polskiej. Ledwo połknęli te łzy.
Jan przyszedł do siebie pierwszy i ku zgrozie swojej ujrzał, że Jerzy idzie z zamkniętemi oczyma, jakby łzy nieposłuszne chciał zawrzeć przyciśnięta powieką. — Jeszcze mi się rozbeczy tu na ulicy — pomyślał z irytacją[8] i ofuknął brata surowo:
— Jurku, opamiętaj się, nie róbże Hallerowi wstydu.
Jerzy tylko zagryzł wargi, literalnie[9] aż do krwi, i odrzekł:
— Dobrze. Nie ucz mnie. Wiem.
Jednak upomnienie poskutkowało, i Jerzy jął się rozglądać, jakgdyby ulice, któremi wracali, widział pierwszy raz.
Jeśliby Zwadowie mogli zdobyć się w owym stanie ducha na odrobinę refleksji[10], toby zrobili uderzające spostrzeżenie. Oto w ciągu ledwo co ubiegłych paru godzin życie ich stało się do gruntu inne. Oczy, widzące dotąd świat w sposób zwykły, właściwy każdemu śmiertelnikowi, odbijały teraz ludzi i rzeczy niebywale inaczej, jakgdyby patrzyły przez szkła, które nadają wszystkiemu nieuchwytny ton barwy, przeraźliwej jak cień od rozpostartych skrzydeł sępa, krążącego nad ludzkiem padłem. Reszta zmysłów pozostawała w zmartwiałem ogłuszeniu, jak władze cielesne żołnierza po ciężkiej kontuzji[11], kiedy go odgrzebią z ziemi, którą był zasypany. Jeden wzrok błędnie latał naokół, ślizgał się po przedmiotach, zachłystywał wrażeniami, śpieszył zauważyć każdy szczególik, wszelkie źdźbło podnożnej trawki, kształt ząbkowanego skraju liścia, słoneczną plamę, przesianą przez gąstw na ziemię — wszystko, wszystko. Ten zmysł jakby poczuł, że już wkrótce stanie się zbędnym, zaczął więc siebie wyżywać w obłąkańczem tempie, za całe życie chciał się wynagrodzić przedśmiertnem napatrzeniem się na ludzką marność i wspaniałość natury, która w zwyczajnych warunkach wydaje się tak powszednią. Dziwnie wyglądał świat, łykany tym wzrokiem zachłannym. Murawa i kwiaty, dzieci, bawiące się w piasku alei, i ludzie, przechodzący obok, krzaki, drzewa, domy, jasne niebo, pełne słońca, błękitu i ptactwa rozśmiganego, zdawały się być zasnute jakąś krepą niedostrzegalną, obrzucone cieniami, chodzącemi po najjaśniejszej słoneczności, gdziekolwiek padł tylko wzrok. Tak widzą ludzie w paroksyzmach[12] gorączki tyfusowej. Czasami przez ogłuszone głowy skazanych przewijała się myśl bez związku, jak chybiona rakieta[13], strzelająca nagle. Wówczas otoczenie, przesłonięte ową niedostrzegalną krepą, rozświecało się ponurą jakąś łuną, niby złowieszczym poblaskiem szkarłatnofioletowych ogni bengalskich.
Myśli Zwadów gmatwały się i strzępiły, jak morskie wodorosty, kiedy burza pędzi je ku brzegom. Również przyrównałbym je (myśli) do kry, płynącej ujściem rozbałwanionej rzeki. Życie Zwadów, jak rzeka, która wpada w ocean Lodowaty, dochodziło już do kresu, do ujścia. Od nieznanych mórz tamtego świata zawiewał w dogasające życie chłód rzeczy wiekuistych. I rzeka żywota ścięła się odeń w martwą zszarpaną krę myśli i wspomnień. Płynęły oto, jedne przez drugie, widząc i czując ten świat na podobieństwo mijanych brzegów, co od chyżego mijania zlewają się w sunące pasmo, uwiane z niewyraźnych obrazów. Pamięć o latach dawnych, słowa, niegdyś słyszane, mimowolne zająknienia duszy na widok tego, co oko po drodze chwytało, świdrująca czaszkę myśl o bliskiej godzinie niechybnej zatraty — wszystko to posupłało się nawzajem i płynęło, płynęło, mijając, jak lodowa kra. Była to jakowaś bolesna biegunka mózgowa, powstająca z myśli nieobłuskanych, wrażeń nieprzetrawionych i wspomnień, biednych jak kwiaty, przejechane kołem na polnem przydrożu.
Skazańców niosły nieswoje jakby nogi. Stopy automatycznie[14] odtrącały z pod siebie wypukłe buły szarego bruku. Ludzie, idący ku śmierci, stopą odtrącali ziemie. Chwilami mieli wrażenie, że w skamieniałej głowie naraz odtykają się im uszy. Wtedy dochodził do nich zmieszany pogwar miasta i milkł nagle, jak nagle odzywał się; zupełnie, niby w turkoczącym wagonie kolei, gdy drzwi otworzą się i zaraz zamkną... Braciom zdawało się, że już raz, gdzieś, kiedyś to wszystko przeżywali. Zniedołężniały mózg nie mógł wywikłać się z tej złudy.
Nie wiedzieli, jak i kiedy weszli do bramy więziennego ogrodzenia; jego szczyt, najeżony szkłem potrzaskanych butelek. sprawił im ból wprost fizyczny, jakgdyby wzdłuż tych wszystkich zadzierzystych drzazg szklanych powłóczono ich nagiem ciałem. Ujrzeli miejsce, gdzie za kilka godzin stracić ich miano. Przypomniała się mgiełka sina po salwie porannej, podobna do dymu z papierosa. W chwilę potem już widzieli ją najwyraźniej. Odwrócili wzrok; lecz poza kołem widzenia w stronie zakrwawionego muru zamajaczyło coś straszliwego w realności swojej, jakby tam stała sama śmierć, owa chichocząca śmierć, która poczyna się z uknutej na zimno, a zaprawnej rozmyślnem okrucieństwem zemściwej zbrodni człowieka nad człowiekiem. Zwadowie pod sercem uczuli cios, niby knykciem brutalnej pięści po chamsku zadany. Gdy w ostatnim wysiłku lędźwi dźwigali się po schodach na górę do celi, coś tajało im w jamie ustnej, mdłe, kwaśno-słone, jak sopel zwomitowanej żółci. To rychła już śmierć, więzienna, nieżołnierska, ucałowała skazańców w usta całunkiem pokryjomych zaręczyn...





  1. W stylu, t. j. w smaku bizantyjskim, przejętym przez Rosję z Bizancjum.
  2. Nazwy miejscowości, znanych z pochodów i walk żelaznej brygady legjonów.
  3. Zarząd.
  4. Na koszcie.
  5. Krok menuetowy. Menuet — taniec francuski.
  6. Odwaga, śmiałość.
  7. Ukłonili się po wojskowemu.
  8. Irytacja — gniew (franc.)
  9. Dosłownie.
  10. Rozwaga, zastanowienie.
  11. Raptowne, silne uderzenie.
  12. Atak, napad silniejszy choroby, powtarzający się co pewien czas.
  13. Przyrząd, napełniony materjałem palnym; wybuchając i unosząc się wgórę, służy do sygnałów.
  14. Bezwiednie, machinalnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eugeniusz Małaczewski.