Zosia zrozumiała, że uporu tego nie przełamie, i pokornie usiadła do pisania.
Tylko pisząc, nachylała głowę coraz niżej a niżej... Komisarz zaś zadzwonił na wartę, a gdy weszła, rzekł:
— W raschod[1]. Zaraz otrzymacie, towarzyszu, bumażkę[2].
I zagłębił się w sylabizowaniu już znanego nam okólnika, coś tam siarczyście podkreślając czerwonym ołówkiem. Czuł bowiem wielką satysfakcję[3], gdy widziano go inteligentnie urzędującym.
Do więzienia wracali Zwadowie tą samą drogą. Nic się nie zmieniło na świecie. Natura była bezczelnie piękna, jak wprzódy — przed godziną. Złocone kopuły bizantyjskie[4] licznych cerkwi, wyłaniające się z zasrebrzonej powodzi kędzierzawych brzóz, odświecały przeciw słońcu, jak banie lustrzane. W alejach brzozowych bawiły się na ciepłym piasku roześmiane dzieci. Tłum z lubością wałęsał się po słonecznej stronie ulic. I co komu było do tego, że ci to oto dwaj idący pod bagnetem bladzi ludzie, o wejrzeniu śmiertelnie znużonem, w łachmanach mundurów, pamiętających przełęcz karpacką, Mołotków, Rafajłową i Kaniów[5], oglądają ten świat słoneczny wzrokiem żegnania na wieki.
Z całej rozprawy u komisarza skazańcy dobrze zrozumieli jedno słowo: «W raschod». Jeszcze