Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugeniusz Małaczewski
Tytuł Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Śpiącym braciom śniło się to samo, tylko naodwrót: Janowi, że przed wylotem karabinów, wycelowanych dla salwy, widzi Jerzego; zaś Jerzy śnił, że pod zakrwawionym murem stoi Jan. Były inne jeszcze zwidzenia. A wszystkie miały niepokojącą jakąś złowieszczość. W takie majaczenia obfituje zawsze sen ludzi, nad którymi zawisła zagłada.
Ocknęli się w porze przedpołudniowej. Zbudziła ich warta. Pod konwojem mieli się udać do czrezwyczajki na przesłuchanie ostateczne, dokąd też niezwłocznie wyruszyli.
Droga wypadała przez miasto, środkiem bulwarów brzozowych. Dogrzewało słońce. Było w pełni północne lato, pławiące się w jakiejś jesiennej po naszemu ciszy. W błękitno-perłowem powietrzu fruwały rozgruchane gołębie, których mnóstwo gnieździło się pod każdym dachem. Z pod stóp Zwadów, wraz z asystą[1] idących środkiem ulicy, podrywały się co chwila ze swawolnym ćwierkotem poczciwe wróble, takie same jak ich szara brać z plant krakowskich. Po drewnianych chodniczkach tam i zpowrotem snuli się przechodnie. Wśród nich można było rozpoznać tak zwaną inteligencję miejską po rozmyślnem zaniedbaniu w ubiorze i hiobowem[2] zaiste przygnębieniu. Bracia od czasu do czasu zamieniali kilka słów w tym rodzaju:
— Widzisz tę nędzotę, tych matołków[3], tych żydowskich całuje-rączków, tę franc-zbolałą[4] inteligencję moskiewską?
— Owszem, Cieszą mnie. Sto lat marzyli o rewolucji. Teraz mają za swoje.
Koło jednego domku za ogrodzeniem sztachetowem rósł krzak bzu, jedyny w mieście całem, jedyny może na tej całej Północy. Ilekroć Zwadów tędy prowadzono, tyle razy nie mogli oprzeć się głębokiemu wzruszeniu. Bez przypominał im żywo daleką Polskę. roślina zwyczajna zdawała się być droższa, niż wszyscy ci ludzie dokoła.
— Skąd się u licha wziął tu bez? — zdziwił się Jan.
Jerzy za cywila trochę literat, a w wojsku urzędowy poeta regimentu[5], dał poetycką odpowiedź:
— Skąd się wziął, pytasz? To mieć musi swoją historję. Piękną jakąś historję musi mieć. Zapewne żona właściciela tego domku jest z kraju, gdzie rosną bzy. Więc posadziła krzak bzu, aby przypominał... A wiesz — ja myślę, że jednak ten bez nie zakwitł tu żadnej wiosny. I pewno nie zakwitnie nigdy. Ani powróci do swej ziemi. Tu zmarnieje...
Na ławce, koło której przechodzili, siedziała młoda kobieta, bardzo blada, w żałobie. Była tak piękna, że, patrząc na nią, chciało się marzyć i tęsknić niewiadomo za czem. Zwadowie znali ją z widzenia. Gdy poprzednim razem szli na śledztwo, siedziała na tem samem miejscu i patrzała na nich, tak samo jak teraz. W jej wzroku coś więcej było nad litość — miała w spojrzeniu współczucie i jakby siostrzane współcierpienie. Wśród ludzi wrogich albo obojętnych mieli ją Zwadowie jedną taką. I byli jej wdzięczni zato bez granic. Kim są ci dwaj młodzieńcy, prowadzeni pod bagnetem, nie wiedziała. A oni nie wiedzieli o tem, że znajoma jest ich rodaczką. Nie domyślali się jej tragedji. Żałobę nosiła po mężu, który był oficerem armji rosyjskiej, przed miesiącem siedział w tem samem więzieniu, co Zwadowie, pod zbrojną eskortą[6] chadzał tą samą drogą, co oni, a stracony został pod owym zakrwawionym murem. Więźniowie przeszli obok kobiety, i spojrzenia tych trojga istot ludzkich zlały się w jeden strumień, niby trzy strugi gorących łez. Spojrzeniem powiedzieli sobie wszystko. I nie rozumiejąc się, zrozumieli siebie duszą całą.
Z wywołanego tem spotkaniem wzruszenia otrząsnęli się Zwadowie w poczekalni czrezwyczajki. Starszy konwoju poszedł do komisarza zameldować o przybyciu.
Komisarz znajdował się w biurze śledczem w pokoju obok. Siedział rozparty za stołem, pił czaj[7] i dłubał w nosie. Ponieważ sekretarka jeszcze nie przyszła, sylabizował osobiście okólnik tej treści:

Do wszystkich. Do wszystkich.
Do wszystkich[8].

Na kolejach i drogach wodnych od niejakiego czasu zauważyć się daje szereg podejrzanych osobistości. Są to przeważnie młodzi mężczyźni, z wyglądu wojskowi. W rozmowie zdradzają akcent cudzoziemski, z celu drogi tłumaczą się mgliście. Wszyscy podążają w kierunku północnym.
Z wiarogodnych źródeł wiadomo nam, że są to legjoniści-Polacy, przedzierający się na Murmańsk, aby się połączyć z bandami Anglo-Francuzów[10] i wraz z niemi zatopić nóż w plecach rewolucji.
Rozkazujemy: podejrzanych łapać i odstawiać dla ukarania do najbliższych władz. Jest to obowiązkiem każdego proletarjusza[11]. W razie najmniejszego przy areszcie oporu, każdy ma prawo zastrzelić opornego na miejscu. Za pańskiego najmitę, jak za psa, żadnej odpowiedzialności być nie może. Niechaj drżą przed gniewem Ludu!
Niech żyje rewolucja socjalna! Niech żyje międzynarodówka![12] Proletarjusze wszystkich krajów, łączcie się! Walka na śmierć i życie!

Główny Komitet
do walki z kontrrewolucją[13], sabotażem[14] i spekulacją[15].

— Teks... — filozoficznie zakończył sylabizowanie komisarz.
Popaliś gołubcziki![16] A ot i ty, Zosia! — zwrócił się do sekretarki, która w tej chwili weszła, napełniając pokój szelestem jedwabiów i zapachem perfum, wcale znośnych.
— A ot i ja! — zalotnie roześmiała się spasiona blondyna, szczerząc dziąsła, jarzące się od złotych plomb.
— Powiedz, Wasia, bardzo było ci tęskno beze mnie?
I usiadła na kolanach pryncypała[17], obejmując go pulchnem ramieniem. Prócz biżuterji, obfitością swoją przypominającej wystawę jubilerską, miała na sobie wzorzysty szal turecki, bluzkę szkarłatną koloru maku kwitnącego, czarną spódnicę karbowaną i nowe buciki sznurowane, wysokie, z żółtej skóry — wszystko zarekwirowane[18] w pocie czoła u «niebłagonadiożnych»[19] burżujów.
Zaczęły się szepty na ucho, gruchania gołębie.
Znali się od paru lat. Poznanie nastąpiło w Moskwie, jeszcze w czasach przedrewolucyjnych. Zosię z jej rodzinnej Łodzi na bruk Moskwy przerzuciła wojna. Chroniąc się przed nią, wyjechała Zosia do stolicy «białokamiennej»[20] jako «uciekinierka», które to słowo wykłada się przez jeszcze więcej polskie: bieżenka.
Kobiecie źle być samej. Więc Zosia poszukała sobie opiekuna. Nawinął się jej obecny tu Wasia, tęgi brunet, ze srogą mordą i szyją bawołu, wówczas młodzieniec nieokreślonego zawodu a pochodzenia niewiadomego. Jednak owym razem sielanka potrwała niedługo. Wskutek drobnostki, jakiegoś morderstwa, dobrze nieudowodnionego zresztą — Wasia zawarł bliższą znajomość z instytucją sądu przysięgłych, a następnie z więzieniem w Wołogdzie, dokąd po osądzeniu został zesłany w kajdankach.
Ale nadeszła wielka rewolucja, ze czcią rozwarła dla Wasi bramy więzienne, przypięła mu do piersi czerwoną kokardę i stopniowo wyniosła do urzędów i zaszczytów. Skoro go mianowano komisarzem, jako człek rozsądny, zrobił on przedewszystkiem dwie kapitalne rzeczy: przywdział bluzę marynarza, jako liberję[21] nowej prawomyślności w państwie, oraz powołał na sekretarkę swoją umiłowaną, o której pamiętał, że chełpiła się z ukończenia czterech klas gimnazjum; bo sam był, że tak powiem, czytelny, ale niepiśmienny. I, jak widzimy, te dwie ofiary wadliwego układu społeczeństw przedwojennych sądzą oto żywych i umarłych...
Wasia nie zapominał jednak wśród lubych pieszczot o obowiązku. Zawołał żołnierza i rozkazał wprowadzić Zwadów.
Gdy oskarżeni o chęć zatopienia noża w plecach rewolucji weszli do pokoju, zastali prześwietną instytucję, jak wyżej: sekretarkę na kolanach u szefa. Zosia ze zrabowanej złotej torebki wydobywała słodycze i wkładała je Wasi do rozdziawionej gęby, wdzięcznie rozczapierzając paluszki. Po wejściu więźniów nastąpiła milcząca pauza, co do czasu wytrzymana tak, aby wprowadzeni mogli nabrać należytego respektu[22] dla wysokiego urzędu.
— Nu, Zosia — ozwał się komisarz — pomożesz mi wypytać tych gołubczików. To są twoi współrodacy.
Sekretarka, nie zmieniając romansowej pozycji na kolanach komisarza, odwróciła do współrodaków zaciekawioną głowę.
Przy drzwiach ujrzała dwa cienie ludzkie, opłynięte luźno wiszącemi łachmanami. Ręce bezwładniły się wzdłuż ciała, ciężarem kości zdając się przyginać do ziemi całą postać. Z twarzy, zmiażdżonych troską, głodem i bezsennością, nie można było wyczytać wieku tych ludzi. Jedne oczy tylko... Te patrzyły spokojnie, ze smutkiem i powagą, owem wejrzeniem z głębi duszy zbolałej, niby dawanem z odległego brzegu żywota, co odlatywał już od ziemi.
Chwilkę jedną dwaj synowie Narodu i Jego córa marnotrawna nawzajem spoczywali sobie w oczach. Lecz to wystarczyło, aby Zosia, we wstydzie, szczypiącym w policzki i czoło nagłą falą krwi, zsunęła się z kolan mężczyzny i oparła o stół, przygryzając usta i spuszczając wzrok, pokonany wyniosłą nędzą polskiego wejrzenia w niedoli.
Nie wiedząc, jak zacząć, ze spuszczonemi wciąż oczyma zapytała nieśmiało:
— Panowie... może są... z miasta Łodzi?...
Na dźwięk dawno niesłyszanej mowy polskiej cień zdumienia przemknął się po twarzy zapytanych. W głębokiej ciszy, jaka potem zapanowała, dziwnie wyraźnie jakoś rozległa się odpowiedź:
— Nie, proszę pani. Jesteśmy z Krakowa.
Komisarz Wasia wydobył ze srebrnej cygarnicy papierosa, zapalił go z osobliwą elegancją i z ust, rozdętych sprośnie, wypuścił serję mistrzowsko wydmuchanych kółek dymu.
— Zapytaj ich — rzekł — poco przyjechali z Krakowa aż tu.
Zosia zapytała.
— Szukaliśmy... zarobku — wybąkał Jan, czując, iż zarówno on sam, jak i ta kobieta z jej kochankiem, nie uwierzą tak naiwnemu tłumaczeniu się z celu dwóch tysięcy kilometrów drogi.
Słowa jego powtórzyła Zosia po rosyjsku.
Wasia począł trzeć pięścią czoło, ruszać się na krześle i nosem wydawać dźwięki. Ten sposób zachowania się był znany Zosi, nie wróżył nic dobrego.
Mimo chęci, wreszcie podniosła wzrok z podłogi na Zwadów.
I oto stał się cud, stary jak polska niewola. Niepożyta polskość ducha, pobratymstwo krwi lackiej, co to w chwili jakiejś niespodzianie owłada duszą największego zaprzańca i wzrusza najplugawsze ciało, ta krzta polskości, nieświadomej siebie, rozkwitła nagle w smutnem sercu ladacznicy. Poczuła ona w sobie jasny jakiś żal, który się tylko wielkim płaczem da wypłakać...
Postanowiła więźniów uratować. Przysunęła się tedy do gromowładnego kochanka i, pilnie śledząc grę myśli na jego obliczu, z pośpiechem szeptała błagalnie:
— Wasia, puść ich na cztery strony świata. Oni są niewinni. Czyż sam nie widzisz, że oni są tylko głupi? Nie wiedzą, czego chcą. Z żiru biesiatsia![23] Puść ich na wolność. Zrób to dla mnie. Ja ciebie bardzo, bardzo proszę...
Jakkolwiek znała go dobrze, jednak nie wiedziała tego, że w młodym dygnitarzu kiełkuje pewien rodzaj ambicji dygnitarskiej, polegający na nieodstępowaniu od raz powziętej zasady. Ponieważ dygnitarz nie grzeszył lotnością umysłu, więc i zasada była tępa, chociaż, trzeba to przyznać, odznaczała się piękną prostotą. Wasia wzbił sobie w głowę jedno: skoro się ma władzę skazać człowieka na śmierć, dlaczego go nie skazać? Cokolwiek z tym poglądem mijało się, nazywał to filantropją[24] i filharmonją[25] (oba te słowa rozumiał jednako), oraz bezczynnością władzy.
Zatem na prośby Zosi uśmiechnął się z sposób niezwykle jadowity, figlarnie przymrużył oko i rzekł:
— Isz, kowarnaja polaczka![26] Pociągnęło do swoich, a? Ale nic z tego, Zofjo Iwanówno — dodał tonem urzędowym. — Służba nie drużba — to sobie zapamiętaj. Proszę przygotować dla nich papier. Nic więcej nie mam pani do powiedzenia.
Zosia zrozumiała, że uporu tego nie przełamie, i pokornie usiadła do pisania.
Tylko pisząc, nachylała głowę coraz niżej a niżej... Komisarz zaś zadzwonił na wartę, a gdy weszła, rzekł:
— W raschod[27]. Zaraz otrzymacie, towarzyszu, bumażkę[28].
I zagłębił się w sylabizowaniu już znanego nam okólnika, coś tam siarczyście podkreślając czerwonym ołówkiem. Czuł bowiem wielką satysfakcję[29], gdy widziano go inteligentnie urzędującym.





  1. Asysta — orszak, otoczenie.
  2. Hiobowy — przymiotnik, utworzony od imienia biblijnego Hioba, na którego Bóg, aby go wypróbować, zesłał wszelkie klęski.
  3. Matołek — człowiek niedowarzony, półgłówek.
  4. Franc. — wolny, swobodny (francusk.)
  5. Regiment (franc.) — pułk.
  6. Eskorta — konwój, straż.
  7. Herbata (rosyjsk.)
  8. Wsiem. Wsiem. Wsiem.
  9. Murmańsk — miasto i port nad zatoką Oceanu Lodowatego, przy ujściu do niej rzeki Koły; stały tam wówczas wojska koalicji.
  10. Por. ods. 3[9].
  11. Proletarjusz — człowiek, należący do najuboższej warstwy społeczeństwa.
  12. Międzynarodowa organizacja, dążąca do powszechnej rewolucji i do zniszczenia istniejącego porządku rzeczy.
  13. Walka przeciw rewolucji, z rewolucją.
  14. Sabotaż (franc.) — rozmyślne, nieuczciwe psucie przez robotników wytworów własnej pracy lub urządzeń użyteczności publicznej.
  15. autentyczne.
  16. Złapaliście się, kochaneczkowie (rosyjsk.)
  17. Zwierzchnika.
  18. Rekwirować — domagać się, urzędownie żądać; tu — zarekwirowane użyto w znaczeniu zagrabione.
  19. Nieprawomyślnych (rosyjsk.).
  20. Nazwa, używana do określenia charakteru zewnętrznego Moskwy.
  21. Ubiór służących, tutaj: uniform, mundur.
  22. Respekt — szacunek.
  23. Dosł. z tłuszczu szaleją (rosyjsk.) — aluzja ironiczna do wynędzniałych z głodu skazańców.
  24. Dobroczynność, ofiarność.
  25. Instytucja, mająca na celu rozwój muzyki i rozpowszechnianie zamiłowania do niej wśród ogółu.
  26. Widzisz ją, przewrotną Polkę! (rosyjsk.).
  27. W drogę! (rosyjsk.) p. niżej w tekście bliższe wyjaśnienie.
  28. Papier urzędowy (rosyjsk.)
  29. Zadowolenie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eugeniusz Małaczewski.