Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugeniusz Małaczewski
Tytuł Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Po przyjściu do celi usiedli w swoim kącie na asfalcie podłogi, głowy oparli o ścianę i długi czas nic nie mówili. Współwięźniowie nie pytali ich o nic. Jaki wyrok wydała na Zwadów czrezwyczajka, można było wywnioskować i tak. I znów, jak zeszłego wieczora, zapanował w celi nastrój przerażonego wyczekiwania. Zmora musnęła po piersiach cichem nietoperzowem skrzydłem, a histerja w ściśnięte gardła zatopiła drobne kły, niby łaszący się kot, niewymownie obmierzły. Zaczęła się conocna, dobrze znana męka.
Jan spostrzegł, że ogólna uwaga jest zwrócona na nich. To go ubodło, jak bolesna ostroga. Wszystką cierpiętliwość żołnierską, jaka w nim jeszcze się ostała, zwarł w sobie i wysprężył nią zgnębionego ducha na wytrwanie do końca. Gdyby był sam, bez młodszego brata, możeby się z sobą nie uporał. Ale Jerzy był dlań czemś w rodzaju tej brzytwy, której chwyta się tonący. W obliczu śmierci należy się zająć czemkolwiek bądź, byle — nie sobą; trzeba wyjść poza siebie, gdyż inaczej nie da się rady temu lękowi potwornemu, który ogarnia wszelkie serce, dopóki bije ono w żywym człowieku. I Jan zajął się bratem. Jerzy zatrważał go potrosze.
— Niewiadomo — myślał Jan — jak to się zachowa. Jeszcze się rozpłacze... Młode to a zawsze było rozegzaltowane[1]. Ot, zwyczajnie, jak poeta. A tyle razy gadałem mu: «Rzuć te wierszydła. Co ci po Słowackim, kiedyś legun[2]. Lepiejbyś wkuwał napamięć przepis szyków piechoty. Jesteś już kapral, bo awansowali cię za waleczność, ile żeś lazł jak głupi, gdzie trzeba i nie trzeba, ale nie potrafisz w zwartym szyku przećwiczyć plutonu. A teraz, widzisz, najemy się wstydu obaj». Muszę go przekonać, pouczyć... Bo coś takiego, nie daj Boże, zrobi, że ta ziemia, co nasze ciała okryje, poruszy się ze wstydu za nas, za polskich żołnierzy, co nie potrafili umrzeć, jak się patrzy.
— Jurek, wysłuchaj dobrze, co ci powiem — rzekł, kładąc dłoń na ramieniu brata. — Wiesz, że w życiu myślałem zawsze za ciebie i za — siebie, i nigdyś na tem źle nie wyszedł. No, powiedz? Prawda? Jurek, słyszyszże, co mówię?!
— Słyszę, Janku.
— I rozumiesz?
— Rozumiem, Janku.
— To dobrze. A uważaj, ile logiki będzie w tem, co powiem — zażartował umyślnie, zaglądając nibyto po łobuzersku, jak za szkolnych czasów, do oczu Jerzego, pełnych ciemnej nicości, jak dwie czarne wypaście po sękach w trumiennej desce. I ciągnął dalej w tonie żartu, sądząc, że to otrzeźwi odrętwiałego na duszy brata.
— Niema sytuacji, z której nie można byłoby wybrnąć. Tylko cywil, uważasz, stara się ujść z całą skóra, a żołnierz — powinien wyjść z honorem. Skór ludzkich do garbowania Polska ma chyba ze sześć miljonów, ale honor — jeden. Teraz wojna, więc dusza Polski jest tam, gdzie Jej żołnierz nadstawia na kule łeb w dziurawej maciejówce. A reszta to — hinterland[3], Enkaen[4] i wszelki tam inny komitet z paniami i bez pań, co urządzają wenty i różne kwiatki, aby dwaj żołnierze w kompanji mogli ustroić się do trumny w całe gacie. Zatem wyimaginuj sobie, że jesteś Polską. Item[5] — ów jeden jedyny honor dźwigasz na sobie. Dobrze mówię? Co? Ale coś ty taki markotny? No, chłopie, dobra nasza! Raz mać na świat urodziła! Uszy do góry! Pamiętasz, jak przed atakiem mawiał to zawsze nasz kapitan? Byczy był chłop, co? Gdzieś pewno bolszewicy również i jego ze skóry łupią... Więc — uszy do góry! I słuchaj, co ci starszy brat powiada, abyś na tym interesie, co o świcie nas czeka, nie wyszedł na perłowo. Podziękujesz mi, zobaczysz... Co to ja mówiłem?... Aha! Otóż wszystek polski honor my dźwigamy. Patrzą na nas Moskale, wiec trza uważać, aby rzeczy tak kruchej nie uronić pod ich but, śmierdzący dziegciem. Bo honor, jak powiada poeta, to zwierciadło rycerza, a ze zwierciadłem trzeba, jak ze szkłem — ostrożnie. Jak to tam stoi po łacinie, bo już dobrze nie pamiętam, ale słowem — «wszyscy ludzie są śmiertelni, Juljusz Cezar jest człowiek, więc i Juljusza Cezara szlag[6] trafi». Chodzi tylko o to, aby szlag trafił go, jak Cezara, a nie jak cywila. Ergo[7] — wszyscy żołnierze są śmiertelni, ty jesteś żołnierzem, więc sprawa jasna, jak słońce.
Nie możemy się bić, bo nie mamy w ręku karabina, więc pozostaje nam umrzeć, ale umrzeć godnie. To jest poprostu nasz psi obowiązek! Psi obowiązek, powtarzam, bo my — czemże jesteśmy? Proch, marność, wobec tej Polski, za którą giniemy. Ty pomyśl: jaki to dla nas zaszczyt, żeśmy walczyli za nią z bronią w ręku. A że taki marny nam koniec wypadł — to trudno. Nie pierwsi my i nie ostatni. Tylu nas leży w ziemi i tylu jeszcze legnie... Tem się pocieszaj, bo niczem innem się nie pocieszysz. Ściśnij zęby, powiedz: «Tobie, Polsko!» a z lekkiem pójdziesz sercem i staniesz pod mur.
Wiem, że ci żal życia, pisywałeś wiersze, marzyłeś o sławie... Dajmy na to, stanie się cud, i z tej tarapaty wybrniesz cało. Bardzo pięknie! I cóż dalej? Napiszesz jeden i drugi tom poezyj do księżyca, do posagu Wenery z Milo[8], do kwitnących bzów, do słowików na jaśminach, do włosów kochanki i do jej cienkich kostek na nogach. Lecz co z tego, pytam? Dużo jest takich panów, co o tem piszą, a robią to lepiej od ciebie. Ale za Polskę zginiesz ty, a nie oni. Oni zostaną i dalej będą rymować o księżycu, o pałacach dożów weneckich[9], o łabędziu i Ledzie[10]. A jak sumienie ich ruszy, to może nawet ładny wierszyk o nas ułożą. Tak to bywa na świecie...
A kiedyś, po latach, wstanie z gruzów Wielka Polska i nas, bezimiennych, pomści ogniem i żelazem. Potem, jak przyjdzie jaka rocznica — nasz naród bardzo lubi rocznice — to o nas, poległych w tej wojnie, wspomną ryczałtem[11], i zrobi się im przyjemnie i ciepło na sercu od łezki patrjotycznego mazgajstwa. A my, bracie, będziemy leżeć w tej obcej ziemi, równiutko ułożeni, i żadnej już krzywdy nikt nam nie wyrządzi. Skończy się męka. Zapomnimy o świecie, a ludzie o nas zapomną. I w tem zapomnieniu będzie nasza wielkość, wspanialsza od sławy wielkich mężów pióra. A wielkości tej nikt nam nie wydrze, bo zapłacimy za nią krwią serdeczną; a i któż bo, prócz nas, będzie na nią łasy? Ale trzeba rzetelnie na to zapracować. W lufy, do ciebie wycelowane, trza spojrzeć nieulękle. Daj mi słowo, Jurku, że dotrwasz, że sumiennie zarobisz sobie na tę wielkość. Oni są straszni — ci, którzy przyjdą do nas, aby zamordować... Sam wiesz, jacy oni są. Dlatego ci mówię. — Więc daj mi słowo żołnierza żelaznej brygady, że się nie ugniesz, że obaj pomrzemy inaczej, niż ci, co tu siedzą, zamknięci z nami, a żaden nie wie, za co dostanie kulą w łeb. Dasz słowo? Dobrze? Jurku, braciszku mój kochany?!...
W te słowa Jan mówił do brata i czuł że i sam znajduje w nich olbrzymie ukojenie, jakby się przed kim spowiadał i kogoś pocieszał zarazem. Miłość do ojczyzny i miłość braterska włożyła mu w usta te właśnie słowa, które były potrzebne. Młodzieniec, zawsze chlubiący się trzeźwością swych poglądów, a dla leguńskiej tężyzny rozmyślnie w sobie hodujący żołdaczość duchowych odruchów, przemawiał, jak poeta, nie wiedząc o tem wcale.
A Jerzy słuchał i jaśniał na twarzy, jak lampa, w której rozpala się święty ogień. Brał do duszy każde słowo brata i zamykał je w muszlach myśli, kwitnących, jak perłowa macica, młodzieńczemi barwy i szlachetnie podatnych na wszystko, co wielkie i piękne. Z tych słów urabiały się w nim jakoby perły, nizane na złota nitkę uczucia. A nić ta snuła się z jego serca, nagle wskrzeszonego, i wracała doń, objąwszy pierścieniem bolesnego ukochania całą daleką ziemię ojczystą i znacząc jej tą miłością żołnierską granice, których nie zamaże przenigdy żaden polityczny traktat, podpisany nieuczciwa ręka możnych maklerów[12] tego świata. Jerzy z tą twarzą jasną, z płomieniami w źrenicach, łyskajacemi jak miecze skrzyżowane, rzekł cichym, pozornie obojętnym głosem:
— Ja nie zrobię wstydu — ani Polsce ani naszej brygadzie — ani tobie, Janku. Tak mi dopomóż Bóg, że nie zrobię.
Poczem obaj bracia wstali, aby się przechadzać po celi. Była w tem inicjatywa[13] Jana, który wielce troszczył się o to, jak się wydają z bratem ludzkim oczom; czuwał nad zachowaniem się obu, mającem podkreślać, że oni sobie nic ale to nic najzupełniej z rychłej śmierci nie robią. Teraz przychodziło im to tem łatwiej, że osiągnęli stan ducha, do tego niezbędny: śmierć przestała dla nich istnieć.
O tem nieistnieniu śmierci to nie komunał[14] poetycki, lecz prawda istotna, jak samo życie. Ażeby pogodnie umierać, będąc mordowanym, trzeba być żołnierzem Chrystusa, albo żołnierzem wielkiej ojczyzny. Nad głową skazańca musi jaśnieć promienny Krzyż, lub odwieczne godło jego ziemi. Pierwsi chrześcijanie umierali w ekstazie[15] męczeńskiej, śpiewając pieśni pobożne. Romuald Traugutt uśmiechał się do tłumów pod hakiem moskiewskiej szubienicy, a Toczyski ucałował swój stryk, jak relikwję. Bajką jest, co wiemy o pogodnej śmierci senatorów rzymskich, skazywanych przez cezara. Sumienne studja historyczne mówią, że oblamowani purpurą stoicy[16] chwytali się życia, wyrywając się z rąk, nasłanych dla zamordowania centurjonów[17], jak zarzynane prosięta, które wierzgają i kwiczą wniebogłosy. Samuraj[18], robiący sobie z wyższego nakazu harakiri[19], umiera przecie z pobudek honoru, identyfikowanego[20] z pojęciem ojczyzny. Aby więc umrzeć pięknie, trzeba wyjść poza siebie i roztopić się w czemś wiekuistem, jak Bóg, i wiecznem, jak ojczyzna.
Zwadowie, wychowani w czasach, gdy religijność była wyśmiewana, a tradycja ojców — z młodych głów wyparta przez europejską filozofję, wykalkulowaną przez Żydów i duchowych ich bastardów[21], nie słali do Boga modlitwy, coby wysłana wracała, jak cicha gołębica, składającą na zrozpaczonej piersi oliwną gałązkę łagodnej pociechy. Lecz, że byli żołnierzami na ordynansie[22] u niewskrzeszonej Rzeczypospolitej, oto, na ich pierwszą myśl o Niej, przyszła — Ona, Najjaśniejsza, Wspaniała, Wyśniona... Cierpiące dusze roztopiła w wielkości swojej i natchnęła je zbiorowym duchem wszystkich bezimiennych Trauguttów, Toczyskich i Okrzejów.
Wyolbrzymiła ku sobie miłość skazańców i uczyniła, iż każda ich myśl w głowach, rosnących aż pod sklepienie niebieskie, przewiewała szeroką falą wiatru, co od gór tatrzańskich płynie wzdłuż srebrnej i błękitnej Wisły, pomiędzy nieobeszłą polską ziemią a wysokiem i zadumanem polskiem niebem.
Słowa Jana poruszyły w Jerzym najgórniej dźwięczące struny. Jerzy mówił o czemś do brata powoli, jakby przypominał z siebie rzeczy cudowne, a głęboko dotychczas ukryte. Było tam: o domu, o matce, która nigdy nie będzie wiedziała, jak pomarli jej synowie, o towarzyszach niedoli żołnierskiej, co może doczekają żywi niepodległej Polski. Najwięcej jednak obchodziła go Ojczyzna. Gdy o Niej mówił, był w swej ekstazie anhelicznej[23] nieskończenie, marzycielsko piękny.
— Myślę, Janku, nad tem, coś powiedział o Polsce i o nas. Że wobec Niej proch jesteśmy i nicość. To tak, jakby Rzeczpospolita była świętym słowiańskim dębem, który konarami rozrósł się ponad wszystką ziemię naszą. Pokolenia polskie, to dębu tego liście. Sto razy i więcej zazielenieje, zżółknie i opadnie listowie, ale dąb stoi, jak stał, i szumi wyniośle. Rodzili się, żyli i marli na polach bitew i po katorgach Polacy, ale Polska nie minęła i nie przeminie nigdy. A my właśnie, ja i ty, Janku, to takie dwa listki, zawiane Bóg nie wie gdzie... My zmarniejemy, jak liść, zadeptany w krwawem błocie, ale Drzewo nasze, zanim od gromów dziejowych zwali się ostatecznie, pierwej po stokroć wyda ze siebie zieleń, chlubniejszą nad laury starogreckich bohaterów. Pamiętasz, Janku, mój wiersz, ten, co to wydrukowano go w gazecie legjonowej na pierwszej stronie, a nawet grubszym drukiem? Ty go nazywałeś banialuką[24] modernistyczną[25], a ja zawsze mówiłem, że to najlepszy mój wiersz. Powiedziałem tam o Polsce, że jej wizję[26] niesiemy wszyscy na bagnetach naszych, jak cudnego motyla. A bardzo ostrożnie tego motyla niesiemy, aby się nie spłoszył i nie odleciał. Z twego i mego bagnetu ten motyl odfrunął. Lecz żywi doniosą go do ziemi polskiej, a wtedy on w orła się wyskrzydli, wbije szpony orle w graniczne kopce i ziemi swojej nikomu nie odda! Tyle będzie nieprzejednanych orłów, ile bagnetów. A święty nasz Dąb okryje się drogocenną zielenią młodzi, która dorasta, zapatrzona na wielkie zdarzenia w Ojczyźnie. Kiedyś Polska musi być skrzydlata dwojgiem mórz, wrośnięta w swe dawne ziemie, pod republikańskiem berłem sprawiedliwych i wolnych rządów, dzierżąca plemiona pobratymcze, które oddadzą się pod Jej królewskie ramię. Ale w jednem nie zgadzam się z tobą: mścić się Polska na nikim nie będzie. To Niemiec kryje skrytobójczy odwet, a Moskal rozjusza się szałem zemsty. My na to za szlachetni, za jaśnie wielmożni. Gdzieś o tem proroczo woła Słowacki, że kiedy ze snu Polacy powstaną, to zadziwią się narody, że bój jest taki krwawy, ale nie słychać zwierzęcego krzyku...
Jan słuchał uważnie tych słów, i nagle, w jakiejś chwili, Jerzy wydał mu się kimś innym, więcej niż zwyczajny brat.
Nie był to już «niedorajda», któremu w dzieciństwie nabijało się guzy z tytułu starszeństwa i większej siły w chłopięcej piąstce, nie był «wierszokleta», piszący całemi nocami sążniste tasiemce rymem we wspólnej stancyjce studenckiej; i nie był «cywilny kapral, nie umiejący w zwartym szyku przećwiczyć plutonu». Jan dostrzegł w bracie jakąś wielkość, posiana w jego duszy nie ludzkiemi rękami. Zadumał się nad tem i naraz go pożałował, wprost już po ojcowsku, rozpaczliwie, zato właśnie, że przecie Jerzy, razem z tą świeżo odkrytą wielkością, za parę godzin zginie od kuli moskiewskiej.
A on, tym swoim marzycielskim jakimś recytatiwem[27], mówił dalej:
— Czy znasz ten wiersz Norwida?

«Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica,
tam jest mój środek dziś, tam ma stolica,
tam jest mój gród...»

— Czytałem to kiedyś, alem tego nie rozumiał wtedy, choć względem Norwida robiłem minę ogromnie pojętną i panibracką[28]. A teraz naprawdę rozumiem. Bo jestem żołnierz polski, na którego śmierć już woła. Tyle jest więzień w tej czerwonej Rosji, a w każdem siedzi legjonista i czeka swojej godziny. Nie pomrzemy dzisiaj samotnie. W każdem więzieniu chodzą wzdłuż celi nasi koledzy i, jak my, rozmawiają z sobą. A tam, gdzie ostatnia zaświeci szubienica, gdzie tylko ostatnia rozlegnie się salwa, będzie dziś środek Polski najlepszej, stolica Jej ducha i niezdobyty gród bohaterstwa bez gestu. Jak myślisz, czy oni również są tacy jacyś... szczęśliwi, jak my?
— Kto?
— Tamci, co w innych więzieniach...
— Przypuszczam, że tak. Oni też — za Polskę...
— Nie wyśmiewaj się ze mnie, Janku. Ale coś takiego czuję, że chciałbym ściskać ciebie i całować. Coś takiego... jakbyto określić? Sam nie wiem...
Zdaje mi się, że mam pełną pierś tego szczęścia dziwnego, że po wszystkich żyłach pulsuje mi ono, niby słońce płynne. Jak mnie zastrzelą, to zamiast krwi lunie na ziemię potok plam słonecznych! Hm, wcale niezłe porównanie poetyckie... Ach, Janku, Janku, jakże ja teraz wiem i wierzę, że na świecie jest coś większego nad życie i mocniejszego nad śmierć!...
Jerzy mówił, a Jan coraz to mocniej czuł owo, ojcowskie jakby, rozżalenie na okrutny los, i przyszła nań obawa, z kolei o siebie, aby się sam nie rozbeczał. Wlot pojmował wszelkie «modernizmy»[29] brata, ale jego nie mógł już poznać: tak mu w oczach zmienił się i urósł. Istotnie w Jerzym na ową chwilę odmieniła się dusza. Może i lepiej, że zginał. Bo gdyby na wojnę nie chodził, stałby się zapewne jednym z tych poetów, co widzę i odkrywają wszystek swój świat wciąż i wciąż jeno w ciasnem kole ciał kobiecych, opisując swe odkrycia wytwornisiowskiem słówkiem, tudzież żonglerskim[30] rymem, wymanikiurzonym[31], jak paznokcie stołecznej nierządnicy. W najlepszym razie mógłby kiedyś napisać pięknym stylem dramat, w którym syn uwodzi rodzoną matkę, a matka syna, poczem schodzą ze sceny niby to dla dalszego grzechu w słodkiem sam na sam, zaś publiczność wyje i klaszcze jak opętana. Jednak Jerzy, na szczęście dla ojczystej literatury, w cywilu nie został, lecz wojował. I oto przed śmiercią zestrzelił całą ekstazę twórczą w improwizacji[32], wypowiedzianej bratu, niby w łabędziej pieśni swojej. Wszelaki «bodeleryzm»,[33] «nowy dreszcz w sztuce», «naga dusza», «absolut»[34], wszystko to, co wykarlowacało całe pokolenia polskie, opadło z Jerzego pod dotknięciem świętej różdżki chwil przedśmiertnych, jak słomiany chochoł z krzewu róży, gdy wrychle ma ona rozkwitnąć krwawemi gruzłami kwiecia. A zostało w nim to, co jedynie było pięknem i zawsze będzie: młoda, czysta i ofiarna dusza żołnierza polskiego.
— A wiesz co, Janku? — ciągnął dalej rzecz swoją Jerzy. — Jedno mię tylko niepokoi... Gdy Polska będzie już niepodległa i wielka, przecie nie wszystko w niej pójdzie dobrze. Widzieliśmy za naszych czasów różnych ludzi. To pewno i w wolnej Polsce będą rozmaici Polacy. Nawet na słońcu bywają plamy... Tylko to mi w głowie pomieścić się nie może — bije się z tą myślą, ale nie chcę jej uwierzyć — żeby znalazł się kiedykolwiek w gromadzie polskiej człowiek, coby mógł — strach pomyśleć! — wyciągnąć rękę do naszych katów po ich dłoń, lepką od naszej krwi. Przecie wyciągnąć trzeba ją będzie przez nasze, rozumiesz? nasze mogiły!...
— Idealisto ty, idealisto! — pokiwał głową Jan. — Całe życie uczyłem ciebie rozsądku, a ty umierasz niepoprawny. Wspaniałość polskiego ducha i jego szlachetność bywa od Tatr niebosiężniejsza, lecz znasz-że ty podłość duszyczki ludzkiej? Tej, co to koziołkuje na błazeńskiej arenie polityki każdego państwa quasi-samodzielnego[35], a sprzedajna jest jak dziewka, która za złoto byle kogo gotowa na ekscesy[36] najhaniebniejsze?
— Nie mów tak, Janku. Trzeba w duszę polską wierzyć. Ja w nią wierzę! W godzinę śmierci mojej wierzę! Takich ludzi w Polsce nie będzie.
— Daj Boże. I mnie nawet trudno sobie wyobrazić, aby naszej Polsce wydarzył się taki kolosalny szubrawiec.





  1. Rozegzaltowany (egzaltować się) — w stanie wielkiego podniecenia uczucia i wyobraźni.
  2. Popularna nazwa legjonisty, stworzona przez włościan.
  3. Hinterland (niem.) — części kraju, leżące w tyle armji, t. zn. nie biorące bezpośredniego udziału w operacjach wojennych; tutaj — ironiczne określenie wykręcających się od służby w wojsku polskiem.
  4. N. K. N. — naczelny komitet narodowy w Krakowie, utworzony po wybuchu wojny, który przy poparciu rządu austrjackiego zorganizował dwa legjony polskie.
  5. Item (łac.) — a więc.
  6. Szlag, szlak — paraliż, apopleksja.
  7. Ergo (łac.) — a zatem, przeto.
  8. Wenus z Milo, albo milońska — starogrecki posąg marmurowy bogini Wenery, arcydzieło rzeźby starożytnej; znajduje się w Muzeum Luwru w Paryżu.
  9. Doża — nazwa naczelnika dawnych republik Wenecji i Genui.
  10. Słynny mit grecki, opracowywany niejednokrotnie w utworach literackich i w dziełach sztuk plastycznych.
  11. Hurtem, zbiorowo, razem.
  12. Makler a. mekler (niem.) — faktor, agent, pośrednik przy załatwianiu spraw handlowych.
  13. Inicjatywa (franc.) — pomysł, projekt.
  14. Komunał (łac.) — ogólnik, zdanie oklepane, znane powszechnie.
  15. Ekstaza — zachwyt, uniesienie.
  16. Stoik (greck.) — filozof, uznający za szczyt doskonałości opanowanie zupełne własnych namiętności, cierpień i wszelkich pragnień.
  17. Centurjon (łac.) — setnik.
  18. Samuraj — członek kasty rycerskiej w Japonji, szlachcic japoński.
  19. Czyn samobójczy, polegający na rozcięciu sobie brzucha własnoręcznie.
  20. Identyfikować (franc.) — utożsamiać.
  21. Bastard, bękart — potomek poboczny.
  22. Ordynans — rozkaz, zlecenie.
  23. Anheliczny — anielski; wyraz ten utworzył Słowacki.
  24. Banialuka — głupstwo, niedorzeczność.
  25. 25,0 25,1 25,2 Modernistyczny (modernizm), nacechowany właściwościami prądu literacko-artystycznego, zwanego modernizmem, który polega, między innemi, na odtwarzaniu wzruszeń i odczuć dusz krańcowo indywidualnych.
  26. Wizja — widzenie.
  27. Recitativo (włosk.) — śpiewna deklamacja z towarzyszeniem muzyki.
  28. Panibracki — wyraz nowy (neologizm), oznaczający stosunek z kimś poufały, «zapanbrat».
  29. Por. ods. 78[25].
  30. Żongler (franc.) — Średniowieczny śpiewak-wykonawca pieśni miłosno-rycerskich, komponowanych przez t. zw. trubadurów; obecnie wyraz ten oznacza zręcznego kuglarza, umiejętnie wykonywającego rękoma rozmaite «sztuki»; stąd żonglerski — zręczny, jak kuglarz.
  31. Wymanikiurzony (franc.) — tutaj: wypielęgnowany.
  32. Improwizacja — utwór literacki lub muzyczny, który powstał bez przygotowania, z natchnienia.
  33. Bodeleryzm — od nazwy poety francuskiego Baudelaire’a (1821—1867), oznacza kierunek literacki, polegający na odtwarzaniu w poezji indywidualnych odczuć i wzruszeń dziwacznych, niepospolitych, niedostępnych i niezrozumiałych dla ogółu.
  34. Szukanie w człowieku «nagiej duszy», «absolutu» i t. p. cechowało twórczość prądu modernistycznego w literaturze (por. ods. 78)[25].
  35. Quasi (łac.) — niby.
  36. Eksces (łac.) — nadużycie, wybryk.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eugeniusz Małaczewski.