Tajemnicza choroba/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Tajemnicza choroba
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 29.6.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Indeks stron


Smutna prawda


— Wybacz mi, Edwardzie... Gdybym tak głośno nie mówił, nie sprowadziłbym nam na głowę policji — rzekł Brand.
Znajdowali się już po za obrębem niebezpieczeństwa.
— Widzisz, jak należy mieć się na baczności — odparł Raffles — wydaje mi się jednak, że Darington podejrzewał cię już od dawna. Ludzie w jego sytuacji zwracają uwagę na szczegóły, które mogłyby ujść uwagi innych osób.
— Podziwiam bezczelność tego człowieka... Jakże człowiek w jego sytuacji ośmiela się sprowadzać do domu policję?.. Przecież on wie, że przeniknęliśmy jego zamiary?
— Nic w tym dziwnego, Brand — odparł Raffles, wzruszając ramionami. — Czy mamy w ręku dostateczne dowody? Nie.. Żaden szanujący się człowiek nie da wiary słowom Rafflesa, ani też jego wspólnika, który w kobiecych szatach wkradł się do domu lorda Seymoura w całkiem niewyraźnych zamiarach.
— A tymczasem nasz plan wziął w łeb... Musimy opracować inny.
Raffles milczał przez chwilę i spojrzał na zegarek.
— Jedynym wyjściem z sytuacji jest natychmiastowe wtajemniczenie we wszystko starego Seymoura Higgsa — rzekł. Przyznam mu się że początkowo zgoła inne żywiłem wobec niego zamiary, ale teraz skoro przypadkowo trafiłem na ślad ohydnej zbrodni, pierwotny cel stał się narazie nieaktualny. Darington nie będzie zasypiał gruszek w popiele: Rozumie, że w ten lub w inny sposób będziemy starali się sparaliżować jego plany. — Słuchaj mnie uważnie, Brand, i zastosuj się ściśle do moich instrukcji.
Obaj przyjaciele zagłębili się w omawianiu nowego planu. Wreszcie auto zatrzymało się przed willą na ulicy Wiktorii..

W godzinę po wyżej opisanych wypadkach, stary Huntman wszedł do pokoju lorda Seymoura Higgsa.
Na twarzy służącego malowało się niezdecydowanie. Lord siedział w głębokim fotelu obok kominka. Huntman wiedział, że stary pan nie znosił, kiedy mu przerywano odpoczynek.
Zatrzymał się przeto w progu i dopiero po chwili zbliżył się do lorda, podając mu na srebrnej tacy kartę wizytową.
— Jakiś pan pragnie niezwłocznie widzieć się z mylordem — rzekł wreszcie.
Lord Seymour odłożył gazetę i mrucząc niechętnie, wziął do rąk kartę.
— Nie znam go... Czego chce ode mnie ten człowiek?
— To prawdziwy pan, mylordzie — poprawił go subtelnie sługa.
Stary lord puścił tę uwagę mimo uszu.
— Czy nie mógł ci powiedzieć, co go tu sprowadza? Nie jestem teraz usposobiony do przyjmowania gości... Takie wydarzenie!.. I pomyśleć, że w moim domu gościłem Johna Rafflesa i jego wspólnika w kobiecych szatach.... Odpraw go pod pierwszym lepszym pozorem... Nie przyjmę go teraz... Jeśli chce, może wrócić jutro.
— Bardzo mi przykro, mylordzie, — ozwał się jakiś dźwięczny głos. — Jutro może być za późno!
Na progu stał wysoki szczupły mężczyzna o oliwkowej cerze i krótkich ciemnych wąsach.
Lord Seymour poniósł się z fotelu, trzęsąc się z tłumionej złości. Zamierzał właśnie wskazać drzwi intruzowi, gdy nieznajomy wyciągnął ku niemu z uśmiechem rękę.
— Proszę mi poświęcić pięć minut czasu, mylordzie... Po pięciu minutach osądzi pan, czy mam pokój ten opuścić, czy też pozostać. Daję panu słowo honoru, że zastosuję się do jego życzenia.
Lord spojrzał na dziwnego gościa z pod nastroszonych, krzaczastych brwi. Uderzył go wyraz po wagi, malujący się na jego twarzy, i dziwny blask stalowo-szarych oczu.
— Daję panu pięć minut czasu — rzekł ostro. Nadmieniam, że nie jestem usposobiony do przyjmowania gości. Wydarzyły się tu bowiem dość dziwne wypadki i policja zaledwie przed kilku minutami opuściła mój dom....
— Wiem o tym, mylordzie, i właśnie w tej sprawie przychodzę, — odparł żywo nieznajomy.
Lord Seymour skinął na Huntmana, dając mu znak, aby opuścił pokój. Usiadł z powrotem w fotelu.
— Jest pan zapewne prywatnym detektywem, który dowiedział się o tej przykrej sprawie? — rzekł z odcieniem lekceważenia w głosie.
— Jestem czymś więcej od prywatnego detektywa, mylordzie.
— A więc może detektywem ze Scotland Yardu?
— I jeszcze więcej... Nazywam się John Raffles...
Lord Seymour chwycił się mocno za poręcz fotelu, aby się przekonać, że nie śni. Twarz jego zalała się krwią, poczym zbladła jak płótno. Raffles obawiał się przez chwilę, że ta nagła wiadomość podziała zbyt silnie na lorda.
— I pan odważa się mówić mi to prosto w twarz? — odezwał się wreszcie lord. — Pan, który zaledwie przed godziną uciekł z tego domu przez okno, poturbowawszy po drodze dwóch agentów policji?
— Odwagi mi nigdy nie brakło — odparł Raffles z uśmiechem. — Musiałem to uczynić, gdyż nie miałem innego wyjścia. Mam nadzieję, że obrażenia jakie odnieśli obydwaj agenci, nie są zbyt ciężkie i pozwolą im wkrótce wrócić do swych zwykłych zajęć...
— Ale skąd ta pewność, mister Raffles, że zadzwonię na służbę i nie każę pana.
— Przeszkodzi panu w tym miłość do wnuka, mylordzie — odparł Raffles poważnie. — Wierzę, że nie pozwoli pan, aby popełniono w pańskim domu bezkarnie ciężką zbrodnię! Przyszedłem tu w nadziei, że znajdę u pana zrozumienie i poparcie... — Przybywam nie w żadnych złych zamiarach, ale po to, aby zapobiec morderstwu! Czy panu to wystarcza, mylordzie?
W głosie Rafflesa brzmiała tak wielka siła przekonania, że stary lord opadł bezwładnie na poduszki fotelu i szepnął:
— Co to wszystko ma znaczyć?
— Zaraz panu wytłumaczę... Moje zjawienie się w pańskim pałacu pod postacią doktora Craiga miało bardzo poważne uzasadnienie...
— Ale kim, u licha, była owa gospodyni, którą piekło powinno pochłonąć, zanim się tu zjawiła? — zawołał lord Seymour.
— Był to mój najlepszy przyjaciel, mylordzie... Nazwiska jego, niestety, ujawnić nie mogę. Proszę mi jednak wierzyć, że żywił on równie przyjazne zamiary, jak ja.
— Dalej, dalej — naglił niecierpliwie lord Seymour. — Jakież to były powody?
Zamiast odpowiedzi, Raffles zbliżył się drzwi i wyjrzał na korytarz. Przekonawszy się, że niema nikogo, powrócił do starego pana.
— Czy pański siostrzeniec Cecil Darington jest w domu?
— Nie... Wyszedł przed dziesięciu minutami. — Dlaczego pan o to pyta?
— Ponieważ nie powinien słyszeć tego, o czyni tu będziemy mówili. Przygodę, która spotkali mnie i mojego przyjaciela, zawdzięczamy tylko temu, że Cecil podsłuchiwał pod drzwiami...
— Spełnił tylko swą powinność, mój panie, — zawołał stary arystokrata. Powinien był przecież zawiadomić policję.
— Myli się pan, mylordzie — odparł Raffles. — Zrobił to tylko dla własnego bezpieczeństwa... — Wiedział dobrze, że pragniemy pokrzyżować jego zbrodnicze plany.
— Zbrodnicze plany? — powtórzył lord Seymour powoli.
— Postanowił on bowiem zgładzić ze świata pańskiego wnuka, Arnolda Seymoura — odparł Raffles poważnie.
Przez chwilę miało się wrażenie, że stary pan padnie ofiarą ataku apoplektycznego. Usta jego stały się sine, ręce drżały nerwowo.
— Co to ma znaczyć? — wyszeptał wreszcie. — Czy pan oszalał?
— Jestem w pełni władz umysłowych — odparł Raffles — to, co mówię jest, niestety, prawdą. Pański siostrzeniec, mieszkający z panem pod jednym dachem, postanowił zgładzić chłopca, działając powoli, ostrożnie i zacierając za sobą wszelkie ślady. Czy muszę jeszcze wymieniać powody, które mnie do tego skłaniają? Wystarczy, że wspomnę o majątku, który dziedziczy na wypadek wcześniejszego zgonu chłopca.
— To prawda... Odziedziczyłby wszystko. — Syn mój pierworodny, któremu winien przypaść tytuł i majątek nie dostanie nic...
Nagle zadrżał i jak gdyby myśl pewna przyszła mu do głowy, począł wołać nerwowo.
— Dowody!... Jakie ma pan dowody, któreby potwierdzały prawdę pańskich słów?
Strona:PL Lord Lister -86- Tajemnicza choroba.pdf/14 Strona:PL Lord Lister -86- Tajemnicza choroba.pdf/15 Strona:PL Lord Lister -86- Tajemnicza choroba.pdf/16 to w porę i silnym uderzeniem pięści obezwładnił łotra.
Darington zwalił się na ziemię bez przytomności.
Wszystko to stało się tak szybko, że gdy Arnold, zbudzony hałasem, słabym głosem zapytał Huntmana, co to wszystko miało znaczyć, obaj przyjaciele zdążyli już zbiec wraz z Daringtonem i jego „widmem“ nie tylko z pałacu, ale i ogrodu pałacowego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.