Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
WILCZYCA I GUALEZA.

— Co mi masz powiedzieć? — zapytała Gualeza towarzyszki, siedzącej obok niej w ponurem milczeniu.
— Musimy się rozmówić — zawołała Wilczyca — tak dłużej zostać nie może.
— Cóżem ja tobie winna?
— Winnaś, bo nie jestem ta sama od czasu twego tu przybycia, tak, nie mam ani serca, ani siły, ani odwagi. Gdyby mój kochanek, Mancjal, wiedział, jak ja tu postępuję od trzech dni, zabiłby mnie na miejscu.
— Cóżeś złego zrobiła? Czy żałujesz dobrodziejstwa, wyświadczonego Joaśce?
— Żałuję!
— Nie wierzę ci.
— A ja powtarzam, że żałuję, bo to nowy dowód, że ty z nami robisz, co chcesz. Dłużej tego nie zniosę. Nie darmo nazywają mnie Wilczycą, a przecież parę razy pragnęłam być do ciebie podobną, skąd się to bierze?
— Proszę cię, posłuchaj mnie...
— Nie, na nic się dla mnie nie zdało słuchać ciebie, patrzeć na ciebie. Nigdy nikomu nie zazdrościłam. A teraz! spostrzegłam już parę razy, jakżem głupia i nikczemna, że ci zazdroszczę twojej łagodnej i smutnej twarzy! Zazdroszczę ci czasem nawet blond włosów i oczu niebieskich, chociaż sama brunetka, zawsze nienawidziłam blondynek. Chciałabym być do ciebie podobną, ja, Wilczycą! Gdyby mi to kto dawniej powiedział, nie uszłoby mu bezkarnie.
— Nie gniewaj się proszę, ale powiedz, czego chcesz, bo ja nie rozumiem ciebie.
— Wczoraj przy robocie widziałam cię dobrze, schyliłaś się nad robotą, łza ci spadła na rękę. To zdaje się nic, ale miałaś wtedy minę tak nieszczęśliwą, że mi się serce krajało, czy myślisz, że to miło? Ja, com zawsze twarda jak skała, nikt mnie nie widział płączącej, a teraz na widok twojej twarzyczki łzy mi w oczach stają! To nikczemnie, sama czuję i dlatego od trzech dni już nie śmiałam pisać do mego Marcjala, bo nie mam spokojnego sumienia. Ty mi osłabiasz charakter, tak dłużej być nie może. Nie, nie, mam lat dwadzieścia, jestem równie jak ty piękna, jestem zła, boją mnie się, tego właśnie chcę, o resztę nie dbam! Przestawanie z tobą na nic się nie zdało, ty mnie psujesz i jeżeli tak dłużej będzie, za dwa tygodnie nie będą mnie nazywali Wilczycą, ale Owcą.
— Wszystko to nie jest skutkiem nikczemności twoich uczuć, ale ich szlachetności; tylko szlachetne serca umieją czuć cudze nieszczęście.
— Nieprawda! — zawołała Wilczyca — to nie jest szlachetność, ale nikczemność, podłość. Potem ja nie chcę, żebyś mówiła, że się rozczulam, bo to nieprawda...
— Już więcej nie powiem, ale ponieważ litowałaś się nade mną, pozwolisz mi być ci za to wdzięczną?
— Co mi stąd przyjdzie? Dziś wieczór jeszcze będę w innej sali, a niedługo zupełnie stąd wyjdę.
— Dokądże pójdziesz?
— Do mego mieszkania.
— Jakże się ucieszysz, gdy znowu zobaczysz Marcjala?
— O! niezawodnie — odpowiedziała namiętnie Wilczyca. — Kiedy mnie tu wsadzili, on dopiero przychodził do zdrowia. Przez siedemnaście dni i nocy nie odstępowałam jego łóżka, sprzedałam nawet połowę rzeczy, żeby zapłacić doktora i aptekę. Jeżeli Marcjal żyje, mnie to winien.
— Gdzie on teraz i co robi?
— Mieszka, jak zawsze, nad brzegiem Sekwany, przy wiosce Asnieres, w samotnym domku, razem z rodzeństwem. Prowadzi ciągłą wojnę ze strażą pilnującą rybołówstwa; a kiedy siedzi w swojej łódce i ma fuzję, wtedy nie przystępuj do niego — dodała Wilczyca z dumą.
— Czemże się trudni?
— W nocy łowi ryby naprzekór straży, prócz tego, jeżeli jaki tchórz chce się zemścić, on się podejmuje jego sprawy. Ojciec jego popadł w nieszczęście przed sądami. Została mu jeszcze matka, dwie siostry i dwóch braci.
— Gdzie poznałaś Marcjala?
— W Paryżu. Chciał się nauczyć ślusarstwa. Czasem przychodzi do mnie do Paryża, czasem znowu ja idę do niego do Asnieres; droga niedaleka, poszłabym do niego na kraj świata, choćby mi przyszło wlec się na kolanach.
— Jakżeś ty szczęśliwa! pójdziesz na wieś — rzekła Gualeza z westchnieniem, — pewno lubisz, jak ja, chodzić po polu.
— Wołałabym chodzić po lesie, po borach, z moim.
— Po borach? i nie bałabyś się?
— Czego mam się bać? Alboż Wilczyca czego się boi? Im gęstszy bór, tem lepiej. Mieć szałas gdzie na ustroniu z Marcjalem, w nocy zastawić sidła na zwierzynę...
— Czy mieszkałaś już kiedy w lesie?
— Nigdy.
— Skądże masz takie myśli?
— Od Marcjala. On już mieszkał w lasach Rambouillet. Przed rokiem oskarżyli go, że strzelił do gajowego, łotr gajowy! nie dowiedli mu nic złego, ale musiał wynieść się z lasu. Wtedy przyszedł do Paryża uczyć się ślusarki i ja go poznałam. Ne mógł się zgodzić z majstrem, wolał więc wrócić do Asnieres do rodzeństwa i włóczyć się po rzece, ale zawsze żal mu lasów i kiedykolwiek znowu w nich osiądzie. Tyle mi mówił o borach, że tak je kocham, jakbym się w nich urodziła.
Nastąpiło długie milczenie, Wilczyca myślała o kochanku. Gualeza zadumała się o sposobie skutecznego przemówienia do serca nieukróconej towarzyszki.
— Coby to było, gdyby ci kto powiedział: Kochasz Marcjala, on ciebie kocha, porzućcie oboje to życie niepoczciwe, pobierzcie się. Zdaje mi się, że cię widzę w lesie, mieszkasz tam z mężem, masz kilkoro dzieci. Dzieci! co Za szczęście! nieprawda, Wilczyco?
— Dzieci z Marcjalem? — krzyknęła Wilczyca z dziką namiętnością. — O, jakbym je kochała.
— Zawsze znalazłabyś robotę, trzeba dopilnować dzieci, gotować jeść, obszyć dom cały, raz zdarzy się pranie, drugi raz pieczywo chleba, to znowu mycie podłogi, ażeby inni leśniczowie, gdy was odwiedzą, powiedzieli: Niema lepszej gospodyni nad żonę Marcjala.
— Tak, prawda, nazywaliby mnie panią Marcjal — przerwała z dumą Wilczyca.
— To ładniej, niżeli nazywać się poprostu Wilczycą.
— A naturalnie, piękniej jest nosić nazwisko kochanego męża, niż dzikiego zwierza, lecz niestety! urodziłam się Wilczycą, Wilczycą też umrę.
— Kto wie? może się wszystko odmienić.
Gualeza chciała się przekonać, czy towarzyszka jej znajdzie upodobanie w obrazie uczciwego sposobu życia, pędzonego wśród pracy i wystarczającego na konieczne tylko potrzeby, przekonana, że, gdy zapragnie takiego bytu, okaże się godną współczucia i wsparcia.
— Powiedz mi teraz, jak byłabyś wdzięczną temu, ktoby ci dopomógł zmienić na taki byt spokojny i błogi, opłakane życie, jakie prowadzisz wśród błota Paryża?
Wspomnienie o Paryżu nagle przywiodło Wilczycy na pamięć jej stan rzeczywisty. Dziwna zaszła zmiana w duszy tej szczególnej kobiety. Obraz prostego, pracowitego sposobu życia sprawił na Wilczycy wrażenie głębsze, więcej przejmujące, niż wszelkie napomnienia i nauki. Kiedy Gualeza kreśliła ten obraz, Wilczyca pragnęła być to gospodynią rządną i zapracowaną, to kochającą żoną, to bogobojną matką, poświęcającą się dla dzieci. Milczała dosyć długo, potem zerwała się, potarła ręką czoło i zawołała z groźbą i gniewem:
— Patrzaj, niedarmo ja tobie nie wierzę, nie ufam ci i słuchać cię nie chcę. Poco to wszystko mówiłaś? Od tej chwili, choćbym nie chciała, wiecznie będzie mi na myśl ta chata w lesie, te dzieci, to szczęście, które mi nigdy nie przeznaczone... nigdy!... nigdy! Jeśli o niem nie zapomnę, życie moje będzie katuszą, piekłem, a wszystkiemu tyś winna.
— Posłuchaj mnie, Wilczyco. Czy istotnie ci się zdaje, żem ja tak zła, żebym obudziła w tobie takie myśli, takie nadzieje, nie będąc przekonaną, iż są środki do zapewnienia ci sposobu życia, którego obraz skreśliłam?
— Ty mogłabyś mi je zapewnić?
— Nie, nie ja, ale inna osoba, dobrotliwa i potężna, jak przeznaczenie.
— Co mówisz?
— Przed trzema miesiącami i ja zostawałam w takimi stanie poniżenia, jak ty teraz. Osoba, o której ci ze łzami wdzięczności mówię, on, anioł dobroci, przyszedł do mnie, pierwszy mówił mi słowa pociechy. Rozpowiedziałam mu moje cierpienia, nędzę, wstyd, podobnie jak ty dziś opowiedziałaś mi swoje życia. Wysłuchał minie łaskawie, nie karcił, ale litował się nade mną, zachwalił mi życie skromne, spokojne, czyste.
— Cóż uczynił dla ciebie?
— Obszedł się ze mną, jak z chorem dzieckiem; tak, jak ty, byłam pogrążoną w atmosferze zarażonej; on posłał mnie odetchnąć powietrzem zdrowem i ożywiającem; mieszkałam wśród ludzi występnych i zbrodniarzy, on posłał mnie na mieszkanie wśród ludzi do niego podobnych, gdzie oczyściłam duszę, wzniosłam umysł. Tak jest, Wilczyco, jeśli słowa moje cię wzruszają, jeśli widząc łzy moje sama płaczesz, to dlatego, że jego duchem, jego myślami jestem natchniona. Nakoniec mówię ci: Miej nadzieję! bo on zawsze opiekuje się nieszczęśliwymi, którzy szczerze pragną poprawy.
Lice Gualezy gorzały żywym rumieńcem, niebieskie jej oczy błyskały ogniom.
— Gdzie jestem? co się ze mną dzieje? — zawołała Wilczyca, — czy to sen? nigdy nie widziałam, nie słyszałam nic podobnego! Ale powiedz mi, kto jesteś? O! wszakże ja zawsze mówiłam, że nie to samo jesteś, co my. Lecz, znowu, ty, co tak pięknie mówisz, co tyle możesz, co znasz Judzi tak potężnych, czemu się znajdujesz tu, w więzieniu? żeby nas kusić?
Gualeza chciała odpowiedzieć, gdy wtem weszła pani Armand, dozorczyni, i kazała jej iść do markizy d’Harville.
Wilczyca stała w osłupieniu; dozorczyni rzekła do niej:
— Widzę z pociechą, że obecność Gualezy w więzieniu miała dobry wpływ na ciebie i na twoje towarzyszki. Wiem, że zrobiłyście składkę dla Joaśki, to chwalebnie. W nagrodę tego uczynku wstawię się za wami, żeby wam skrócono czas, który macie tu siedzieć.
Pani Armand oddaliła się z Gualezą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.