Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
JOAŚKA.

Druga wybiła na zegarze więzienia Ś-go Łazarza, nadeszła godzina przechadzki.
Na odgłos dzwonu wyszło około dwustu kobiet jednakowo ubranych, każda miała czarny czepek, niebieską wełnianą długą kapotę, ściśniętą paskiem, zamkniętym na żelazną klamrę. Były to kobiety publiczne, osadzone w więzieniu za naruszenie przepisów policyjnych.
Skoro wybiegły na podwórze, otoczyły z krzykiem małą, garbatą, czterdziestoletnią kobietę. Zdarły jej z głowy czepek, z pod którego żółtawe, szorstkie, potargane włosy wysypały się i spadły na niskie czoło. Kobieta ta miała pod pachą coś zawiniętego w podartą chustkę, a lewą ręką zasłaniała się od uderzeń towarzyszek.
Twarz jej była okropnie brzydka, pomarszczona, brudna, oczy czerwone. Więzione kobiety dla rozrywki codzień dręczyły to nędzne stworzenie, które przezwały Joaśką. Jedna wszakże okoliczność winna ją była ochronić od złego obchodzenia się — była w poważnym stanie.
Najwięcej prześladowała ją Wilczyca.
— Mój Boże, mój Boże! — krzyczała Joaśka, — dlaczego mnie prześladujecie, dlaczego pastwicie się nade mną?
— Przypatrz się sobie, a zobaczysz, że nie masz prawa skarżyć się.
— Wszak sama wiem, że jestem brzydka, istne straszydło, wolno wam łajać mnie, śmiać się ze mnie, wszystko mi jedno, tylko mnie nie bijcie, o to jedno was proszę.
— Co to masz w tej chustce? — zapytała Wilczyca.
— Odbierz, Wilczyco! wydrzyj! zobaczymy, co ona tam ma! — krzyczały pomięszane głosy.
— Powiem wam, to powijaki — dla mego dziecka, zbieram na nie porzucone kawałki starego płótna.
— Dawaj powijaki! — zawołała Wilczyca i wyrwała zawiniątko z rąk Joaśki.
Rozdarła się stara chustka, kawałki rozmaitego koloru materji i płótna rozleciały się po dziedzińcu, kobiety deptały je nogami z krzykiem i śmiechem.
— Co za łachmany!
— Jak u gałganiarza!
— I ona to zszywa!
— Jakżeście wy nieludzkie — wołała biedna, goniąc za rozrzuconemi gałgankami. — Cóżem wam zrobiła — dodała płacząc: — czynię, co chcecie, oddaję wam połowę mego chleba, chociażem sama głodna! — Nagle zawołała: — Gualeza idzie! Gualezo, poproś je, aby mnie nie dręczyły, będą cię słuchać, bo cię tak kochają, jak mnie nienawidzą.
Właśnie Gualeza wchodziła na podwórze. Była ubrana, jak wszystkie inne kobiety, a jednak i w tem ubraniu była piękna. Zmieniła się jednak od czasu porwania, z folwarku Bouquevail: dawny lekki rumieniec zastąpiła marmurowa bladość, na twarzy malował się głęboki smutek.
Gualeza, nie odpowiadając ani słowa, zaczęła zbierać po jednemu rozproszone szmaty i zgromadziła je wszystkie, została tylko jeszcze do odebrania czapeczka dziecinna, którą Wilczyca trzymała w ręku.
— Proszę cię, daj mi ją — rzekła Gualeza.
— Nie dam — odpowiedział Wilczyca — czy dlatego mamy ci zawsze ustępować, żeś najsłabsza z nas? nadużywasz naszej dobroci.
— Jakaż byłaby twoja zasługa, jeślibyś mi ustąpiła, gdybym była mocniejszą — rzekła z czarującym uśmiechem Gualeza.
— Więc my podle postępujemy! — zawołała Wilczyca rozgniewana. — Odpawiadajże! podle postępujemy?
Inne kobiety także otoczyły Gualezę z groźnym krzykiem.
— Musisz nas przeprosić, Gualezo — zawołała Wilczyca; — gdybyśmy ci tak pozwalały, wyrabiałabyś z nami, co sama zechcesz.
Gdyby Gualeza zaczęła mówić o słuszności, o obowiązkach, nie usłuchanoby jej wcale. Lecz dotknęła najdotkliwszej strony, powołując się na wrodzoną szlachetność, która nigdy nie zamiera w masach, choćby najbardziej zepsutych. I Wilczyca i inne kobiety szemrały jeszcze, ale czuły, że postąpiły nikczemnie. Gualeza, korzystając z pierwszej chwili zwycięstwa, mówiła dalej:
— Powiadacie, że ona nie warta litości! ale jej dziecię zasługuje na litość! ono czuje ból, gdy bijecie matkę. Kiedy Joaśka błaga, to nie dla siebie, ale dla swego dziecięcia! Dla niego prosi was o chleb. Dla niego prosi o oddanie tych gałganków! Ta czapeczka zszyta z różnych szmatek, wam zdaje się śmieszna, a mnie się płakać chce, kiedy na nią patrzę. Śmiejcie się teraz, jeżeli chcecie i ze mnie i z Joaśki.
Już nikt się nie śmiał; Wilczyca spojrzała nawet smutnie na czapeczkę, którą trzymała w ręku.
— Tak, Gualezo — zawołała Wilczyca; — mówiłaś prawdę, byłyśmy nikczemne, a tyś odważna, żeś nam to powiedziała i nie zlękłaś się nas. Próżno temu przeczyć, żeś ty nie taka jak my wszystkie, zawsze musimy się w końcu do tego przyznać, choćbyśmy nie chciały.
Tak zawsze bywa ze wzburzonemi masami; równie szybko przechodzą od uczuć złych do dobrych, jak od dobrych do złych. Krótkie, proste i tkliwe słowa Gualezy obudziły w uwięzionych kobietach współczucie dla Joaśki, która płakała z radości. Nagle Wilczyca, we wszystkiem gwałtowna i prędka, wzięła czapeczkę, wrzuciła w nią dwadzieścia su i zawołała, pokazując ją towarzyszkom:
— Daję dwadzieścia su na powijaki dla dziecka Joaśki. Same je pokrajemy i uszyjemy.
— Tak, tak, złóżmy się.
— Ja daję dziesięć su.
— Ja trzydzieści.
— Ja tylko cztery, nie mam więcej.
— Ja nic nie mam, ale daję mój jutrzejszy obiad, kto go kupi?
— Ja — rzekła Wilczyca; — płacę za ciebie dziesięć su, ale obiadu twego nie biorę, zjesz go sama.
Trudno wyrazić radość Joaśki; łzy nadawały jakiś wzruszający wyraz jej brzydkiej warzy, jaśniejącej szczęściem i wdzięcznością. I Gualeza była uszczęśliwiona, mimo to, że musiała powiedzieć Wilczycy, kiedy ta przyszła do niej z czapeczką:
— Nie mam pieniędzy, ale będę szyła, ile mi sił starczy.
— O mój aniele opiekuńczy! — zawołała Joaśka, padając na kolana przed Gualezą i chwytając jej rękę, żeby ją pocałować — czemże zasłużyłam na tyle dobroci i łaski?
— Mamy osiemdziesiąt osiem franków i siedem su — rzekła Wilczyca, przeliczywszy składkę. — Komu to dać do schowania? Joaśce nie można, ona nie umie obchodzie się z pieniędzmi.
— Oddaj Gualezie — wołano zewsząd.
— Słuchajcie — rzekła Gualeza — najlepiej oddajmy pieniądze pani Armand i prośmy ją, żeby kupiła, czego trzeba. A może nawet pani Armand, widząc ten dobry postępek, uprosi dla niejednej skrócenie czasu więzienia. I cóż, Wilczyco — dodała, biorąc ją za rękę — czy teraz nie jesteś weselszą, niż kiedyś rozrzucała szmatki Joasi?
— Pójdź Gualezo! mam ci coś powiedzieć — szepnęła Wilczyca ponuro. I, odprowadzając ją od innych kobiet, zawiodła nad brzeg sadzawki i usiadła z nią na stojącej tam ławce.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.