Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
PROTEKTORKA.

Dozorczyni weszła z Gualezą do sali, gdzie znajdowała, się Klemencja. Żywa rozmowa z Wilczycą zarumieniła blade lica młodej dziewczyny, a pani d’Harville spojrzawszy na nią, wspomniała o Rudolfie, i wyznała przed sobą, że taka piękność godną jest miłości księcia.
— Pani markiza, z powodu dobrego świadectwa, które dałam za tobą — rzekła pani Armand — chce cię widzieć i może ci nawet wyjedna zmniejszenie kary.
Dozorczyni wyszła, a pani d’Harville odezwała się do Gualezy w te słowa:
— Moje dziecię, pani Armand chwali bardzo twój łagodny charakter i przykładne postępowanie, ale skarżyła się, że jej nie ufasz, że nie chcesz się jej zwierzyć.
Gualeza w milczeniu spuściła głowę.
— Ubiór wieśniaczy, w którym tu przyszłaś, ciągłe milczenie co do miejsca twego pobytu każą się domyślać, że ukrywasz pewne okoliczności. Nie mam żadnego prawa do twego zaufania, nie chcę zadawać ci przykrych pytań; ale powiedziano mi, że na moje zaręczenie uwolnią cię z więzienia. Chciałabym więc wiedzieć, jakie masz zamiary na przyszłość? Co myślisz robić po wyjściu na wolność? Jeżeli, o czem nie wątpię, chcesz postępować na dobrej drodze, mogę ci zapewnić uczciwy sposób do życia.
Gualazia, do łez prawie rozczulona tkliwą dobrocią markizy, odpowiedziała po chwili milczenia.
— Pani jesteś dla mnie talk łaskawą, że nie powinnam może dłużej ukrywać przeszłości, dotąd jednak przysięga zmuszała mnie do tej skrytości.
Markiza, zdziwiona słodyczą głosu i wysławieniem Gualezy, rzekła do niej:
— Muszę ci powiedzieć, że twoja postać, twoja mowa niezmiernie mnie zastanawiają. Z takiem wychowaniem jak mogłaś...
— Upaść tak nisko? nieprawdaż, pani? — zapytała z goryczą Gualeza. — To wychowanie odebrałam przed niedawnym czasem; winnam je szlachetnemu mężowi, który mnie nie znał, jak pani, nie dano mu nawet za mną dobrego świadectwa, a ulitował się nade mną...
— Któż to jest?
— Nie wiem.
— Czy wiesz, jak się nazywa?
— Wiem — odpowiedziała Gualeza z zapałam; — mogę ciągle błogosławić, uwielbiać to imię. Nazywa się Rudolf.
— Czy stary?
— Młody jeszcze.
— A piękny?
— O! piękny, jak jego serce.
Namiętna wdzięczność, malująca się w tych słowach, sprawiła przykre wrażenie na markizie. Jakieś nieprzezwyciężone, niepojęte przeczucie mówiło jej, że to książę.
— Dozorczyni nie omyliła się — pomyślała Klemencja, — Gualeza kocha Rudolfa, jego imię we śnie wymówiła.
Klemencja, pomimo szlachetnych przymiotów duszy i serca, była kobietą; kochała Rudolfa, chociaż zagrzebała tę tajemnicę we własnem sercu. W pierwszym momencie bolesnego wrażenia, upatrywała w Gualezie rywalkę. Oburzyła się jej duma na myśl, że mimowolnie się rumieni, że cierpi.
— Powiedzże mi panna, jak ten protektor może pozwolić ci pozostawać tutaj? — zapytała markiza z pogardą, która w rażący sposób odbijała od pierwszych jej słów pełnych łaski i dobroci. — Jakim sposobem tu się panna dostałaś?
— Boże — odpowiedziała trwożliwie Gualeza, nie pojmując tak nagłej zmiany, — czyli panią czem obraziłam? Pani mówi tak surowo!
— Czy potrzeba, żebym ważyła każde moje sławo? Ponieważ chcę się zająć losem panny, sądzę, Że mogę zapytać się o to i owo.
Ledwie Klemencja wymówiła te słowa, już ich żałowała. Dodała więc znowu nieco łagodniej, żeby nagłą zmianą nie obudzić podejrzenia w Gualezie.
— Powtarzam, że doprawdy nie pojmuję, jak taki dobroczyńca mógł cię zastawić w więzieniu? jak powróciwszy na dobrą drogę, mogłaś być przytrzymana sama w nocy na ulicy? A chociaż nie mam innego prawa do twego zaufania, prócz chęci zrobienia ci dobrze, obiecuję ci raz jeszcze zachować tajemnicę, jeżeli mi ją powierzysz, i pomóc ci we wszystkiem, o ile tylko będę mogła.
Takim zwrotem markiza odzyskała stracone zaufanie Gualezy, która nawet wyrzucała sobie, że nie zrozumiała pani d’Harville.
— Przed trzema miesiącami — rzekła do Klemencji — pan Rudolf umieścił mnie o pięć mil stąd na folwarku. Sam mnie tam zawiózł i powierzył w ręce szanownej kobiety, którą kochałam jak matkę. Pani ta z proboszczem tamtejszym zajęli się serdecznie mojem wychowaniem.
— A pan Rudolf, czy często tam przyjeżdżał?
— Przez czas mego pobytu byłtylko trzy razy.
Klemencja nie mogła ukryć radości.
— I, kiedy przyjeżdżał, byłaś bardzo szczęśliwą?
— O! pani, więcej niż szczęśliwą, było to uczucie wdzięczności, uszanowania, uwielbienia, a nawet bojaźni, bo między nim a mną, między nim a innymi istnieje duży przedział.
— Dlaczegóż opuściłaś szczęśliwe schronienie, które znalazłaś na folwarku?
— Niestety, wbrew mej woli. Przed kilkoma dniami — dodała Gualeza drżąc na samo wspomnienie — szłam na plebanję, kiedy niegodziwa kobieta, która mnie dręczyła w młodości, ze wspólnikiem, zasadzeni w parowie, rzucili się na mnie, związali i unieśli do fiakra. Zaledwie fiakr ruszył, kobieta koniecznie chciała mi twarz spalić witrjolem, żeby minie oszpecić.
— Co za — okropność! Biedne dziecię! któż cię od tego uchronił?
— Jej wspólnik, ślepy, zwany Bakałarzem. Wszczęła się walka między nim i Puhaczką, lecz Bakałarz zmusił ją do wyrzucenia oknem butelki z witrjolem. Noc była ciemna. W półtorej godziny powóz zatrzymał się na równinie Saint-Denis, człowiek na koniu czekał tam na nas, a na jego pytanie: — Czy macie ją przecie? — Mamy, odpowiedziała Puhaczka. Jeżeli pan chcesz pozbyć się dziewczyny, najlepiej będzie, jeśli ją położymy na ziemi, ja ją przytrzymam i pojazd po niej przejedzie, będą myśleli, że przypadek.
— Ach, okrutna!
— Puhaczka byłaby tak zrobiła. Szczęściem ów konny powiedział, że nie chce, aby mi się stało co złego, że trzeba tylko przez dwa miesiące trzymać mnie w tak ścisłem zaniknięciu, abym nie mogła ani wyjść, ani do nikogo napisać. Puhaczka przekładała, żeby mnie osadzić w szynkowni Czerwonego Janka, na Polach Elizejskich i zamknąć w piwnicy. Konny zgodził się na to, obiecując, że po dwóch miesiącach zapewni mi los lepszy, niż miałam na folwarku Bouqueval.
— Jakaż dziwna tajemnica!
— Ten człowiek dał Puhaczce pieniądze, obiecał jej dać jeszcze więcej i oddalił się galopem. Kiedy podjeżdżaliśmy do rogatek Paryża, Bakałarz rzekł do Puhaczki: „Chcesz zamknąć Gualezę w piwnicy Czerwonego Janka, a wiesz przecie, że ją czasem Sekwana zalewa? Chciałabyś więc ją utopić!“ — „Chcę“, odpowiedziała Puhaczka. Bakałarz jej na to: — „A ja nie chcę, żeby się utopiła, nie zawiozę jej do Czerwonego Janka“. Puhaczka równie jak ja dziwiła się, że mnie ten człowiek broni i przysięgła w gniewie, że mnie wbrew jego woli zawiezie do Czerwonego Janka. — Nie lękam się tego, mówił Bakałarz, trzymam Gualezę za rękę i nie puszczę jej, a ciebie uduszę, jeżeli się do niej zbliżysz. — Cóż z nią zrobisz? spytała go Puhaczka, trzeba ją przecież zaniknąć na dwa miesiące. — Mam sposób, odpowiedział Bakałarz, pojedziemy na Pola Elizejskie, zatrzymamy się o kilka kroków od jakiego odwachu, ty pójdziesz po Czerwonego Janka, teraz północ, zastaniesz go w szynku, on zaprowadzi Gualezę na odwach i powie, że to dziewczyna z Cite, którą spotkał włóczącą się koło swojej szynkowni. Ponieważ pod karą trzech miesięcy więzienia zabroniono takim dziewczynom chodzić po Polach Elizejskich, a Gualeza jeszcze zapisana w policji, osadzą ją w więzieniu św. Łazarza, — Ale, powiedziała znowu Puhaczka, Gualeza nie da się uwięzić, na odwachu wszystko wyjawi. I choćby ją nawet uwięzili, napisze do swego protektora i wszystko się odkryje. — Owszem, pójdzie dobrowolnie do więzienia, odpowiedział Bakałarz, bo wprzódy przysięgnie, że ani w więzieniu, ani potem o niczem nikomu nie powie, powinna to dla mnie zrobić, bom ją bronił od witrjolu, a gdyby złamała przysięgę, spalimy, wyrżniemy cały folwark Bouqueval. Potem Bakałarz rzekł do mnie. — Przysięgnij, albo oddam cię Puhaczce i zaleje cię woda w piwnicy Czerwonego Janka. Wiem, że, jeżeli przysięgniesz, dotrzymasz słowa.
— I przysięgłaś?
— Przysięgłam, bo bałam się utonąć w piwnicy, to musi być okropne. Od innej śmierci możebym się nie broniła.
Markizie łzy w oczach stanęły, bo uczuła całą szczerość ostatnich słów Gualezy.
— Spodziewam się — rzekła z dobrocią, — że nie zawsze będziesz tak surową dla siebie. Ale mów dalej, teraz pojmuję twoje milczenie, nie chciałaś wydać tych nędzników?
Wtem weszła zmieszana pani Armand i opowiedziała Klemencji, że książę de Lucenay jest na dole i kazał powiedzieć, że przybył z nowiną smutną i nieprzewidzianą, że dowiedział się od swojej żony, że pani markiza tu jest i do niej pospieszył.
— Smutna nowina! — rzekła do siebie markiza. — Potem nagle zawołała z rozpaczą: O! pewnie córka moja, córka moja umarła. Chodźmy do księcia!
I strwożona Klemencja oddaliła się spiesznie z panią Armand.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.