Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
KAROL ROBERT
.

Major, jak go nazywała pani Pipelet, wszedł bez ceramonij do notarjusza, który, będąc w złym i ponurym humorze, ledwo go przywitał.
— Kochany notariuszu, idzie o rzecz dla mnie ważną. Wiesz, że przy pożyczeniu ci trzystu pięćdziesięciu tysięcy franków na zapłacenie notarjatu, zawarowałem sobie, że, za wymówieniem na trzy miesiące naprzód mogę odebrać moją sumę, od której płacisz mi procenty. Jednem słowem, proponują mi kupno dóbr, i jeżeli ci to nie zrobi przykrości, chciałbym, to jest życzyłbym sobie odebrać od ciebie moje pieniądze i przychodzę cię o tam zawiadomić podług umowy...
— Więc myślisz, że twoje pieniądze u mnie niepewne?
— O nie, wcale nie, ale radbym je mieć w ręku.
— Zaczekaj tu — Ferrand zamknął biurko i wstał.
— Dokąd idziesz, kochany notarjuszu?
— Po dowody przekonywujące jak prawdziwe są rozsiewane wieści, że źle, stoję w interesach — odpowiedział notarjusz z szyderstwem. I Otworzywszy ukryte drzwiczki, prowadzące do jego własnych pokojów, wyszedł.
Zaledwie wyszedł, gdy zapukał starszy dependent.
— Niema pana notarjusza?
— O co chodzi?
— Jakaś dama za woalowana życzy sobie natychmiast z mm pomówić w bardzo ważnym interesie.
— Powiem ma o tem. Czy ładna?
— Trudno odgadnąć, bo zasłonięta gęstym czarnym woalem, że twarzy prawie nie można rozpoznać.
Dependent wyszedł.
— Dokąd u djabła poszedł notarjusz? — zapytał pan Robert siebie samego — może chce mi pokazać swoje rachunki. Jeżeli wieści fałszywe, tem lepiej, pewnie złe języki je rozsiewają, prawi ludzie, jak Ferrand, zawsze mają wielu zazdrosnych! Ale mniejsza o to, wolę mieć pieniądze u siebie, kupię zamek, o którym mi mówiono, będę wyglądał na wielkiego pana. Lepiej na tem wyjdę, niż na romansach z tą skromnisią, markizą d‘Harville.
Pan Ferrand wszedł z papierami w ręku i rzekł, oddając je panu Karolowi Robert:
— Oto trzykroć pięćdziesiąt tysięcy franków w obligach skarbowych. Napisz pan kwit i powiedz ludziom, co rozgłaszają, że jestem w złych interesach, w jaki sposób odpowiadam na ich zarzuty.
— Prawdę mówiąc, gdy się o tem dowiedzą, twój kredyt jeszcze się bardziej ustali, ale proszę cię, zachowaj te pieniądze, w tej chwili nie miałbym co z niemi zrobić; prosiłem o nie dopiero za trzy miesiące.
— Panie Robert, ode mnie dwa razy nie upominają się o należność.
— Żelazny człowieku, niema z tobą co robić — rzekł Karol Robert i pisząc kwit dodał: — jakaś dama zasłoniona woalem chce z tobą mówić zaraz, ale to zaraz, w bardzo ważnym interesie. Wychodząc muszę się jej dobrze przypatrzeć. Oto kwit, wszak dostateczny?
— Dostateczny, teraz wyjdź temi schodami.
— A dama?
— Właśnie dlatego tędy cię wypuszczam, żebyś jej nie widział. Żegnam, panie Robert.
Po chwili starszy dependent wprowadził księżnę de Lucenay, bardzo skromnie ubraną, okrytą dużym szalem w kapeluszu czarnym z gęstą koronkową zasłoną.
Pani de Lucenay, mocno zmieszana, zbliżyła się do biurka notarjusza, który postąpił na jej spotkanie.
— Panie — rzekła głosem niepewnym, ukrywając twarz za woalem, — czy można mu powierzyć tajemnicę bardzo ważną?
— Wszystko mi można powierzyć, muszę tylko wiedzieć i widzieć, z kim mówię.
— Może się bez tego obejdzie. Mam pana za najuczciwszego, za prawego człowieka.
— Do rzeczy, pani, do rzeczy, czekają na mnie. Kto pani jesteś?
— Nic panu nie przyjdzie z tej wiadomości. Mój przyjaciel, mój krewny tylko co wyszedł od pana.
— Jak się nazywa?
— Pan Florestan de Saint-Remy.
— A! — rzekł notarjusz, rzucając na księżnę przenikliwe spojrzenie. — Cóż więc? Skoro pan Saint-Remy jest pani krewnym, zamiast przyznawać się do takiego pokrewieństwa, winnaś się pani rumienić.
Tak zuchwała niegrzeczność oburzyła arystokratyczną dumę księżny. Podniosła głowę, odrzuciła na bok woal i w dumnej postawie, z rozkazującym wzrokiem, mocnym głosem rzekła:
— Mości notarjuszu, pan de Saint-Remy należy do moich przyjaciół, powiedział mi, w jak trudnem znajduje się położeniu, będąc ofiarą podwójnego oszukaństwa. Wszystko w święcie daje się załagodzić pieniędzmi. Ile trzeba na wydobycie tych nieszczęsnych papierów?
Ferrand, odurzony tak śmiałem wyłuszczeniem rzeczy, odpowiedział gniewnie:
— Żądają stu tysięcy franków.
— Będziesz je pan miał, ale proszę zaraz odesłać papiery panu de Saint-Remy.
— A gdzie pieniądze?
— Alboż nie powiedziałam, że je pan dostaniesz?
— Kto mi ręczy za tę sunnę?
— Ja
— Lecz pani...
— Jestem księżna de Lucenay...
— Sto tysięcy franków! to duża suma... Trzebaby poważnego zabezpieczenia! — Mamże panu powiedzieć, że o cztery mile od Paryża mam posiadłość ziemską, która mi przynosi osiemdziesiąt tysięcy franków rocznie. To będzie dostateczne, zdaje mi się, na to, co pan nazywa, zabezpieczeniem.
— Nic nie znaczy, zawsze pozostaje pani pod władzą męża, a akta hypoteczne wymagają długich formalności. Zaufanie pani czyni mi zaszczyt, ale ja nie mogę zadosyć uczynić żądaniu księżny.
— Czy pan niema tej sumy?
— Mam daleko więcej w biletach bankowych i złotem w mojej kasie.
— Więc o co idzie? chce pan mego podpisu? Dobrze, podpiszę.
— Przypuszczając, że pani jest księżną de Lucenay...
— Przyjdź pan za godzinę do mego pałacu, tam podpiszę, co trzeba.
— Czy i książę podpisze?
— Pocóż?
— Podpis księżny samej nie wystarcza.
Jakób Ferrand cieszył się z bolesnej niecierpliwośći księżny, która się mimowoli zdradzała, że nie miała już żadnych środków. W wilję dnia tego pożyczyła u jubilera znaczną sumę na zastaw swoich brylantów, z których część była powierzona Morelowi. Suma ta poszła na zapłacenie weksli i innych długów pana de Saint-Remy. On — oskarżany, osadzany w więzieniu! Gdyby się nawet ratował ucieczką, zawsze na imieniu jego zostałaby plama. Na tę myśl księżna zadrżała, ślepo kochała tego człowieka, była to namiętność bez granic, jak zwykle u kobiet jej charakteru, po przejściu pierwszej młodości..
Jakób Ferrand śledził uważnie najmniejsze ruchy księżny de Lucenay i coraz bardziej znajdował ją piękną, zachwycającą.
— Przyjmujesz pani wszelkie warunki? — zapytał notarjusz tonem szczególnym.
— Wszelkie! dwa, trzy, cztery tysiące franków procentu, jeżeli chcesz. Bo widzi pan — dodała szczerze, tonem prawie poufałym, — tylko w panu ostatnia nadzieja, tylko w panu. Nie mogę dostać od nikogo innego tak znacznej sumy na jutro, a tu trzeba! Rozumie pan? Trzeba koniecznie.
Notarjusz ledwie mógł odetchnąć, nabrzmiały mu żyły zaczerwieniło się czoło. Wstał nagle. Księżna, zmieszana, również się podniosła i patrzyła na niego zdziwiona;
— Nic pani nie wstrzyma! — rzekł głosem drżącym i przerywanym, zbliżając się jeszcze bardziej.
— Dobrze, pożyczę pani tę sumę, ale pod warunkiem, pod jednym warunkiem i przysięgam, że...
Na widok jego twarzy rozognionej, księżna odgadła jego żądze miłosne, a te wydały się jej tak komiczne, że mimo smutku i trosk roześmiała się śmiechem szczerym, głośnym, przeciągłym, aż notarjusz cofnął się zdziwiony. Księżna spuściła woal i ciągle śmiejąc się, rzekła:
— Już wolę wprost udać się z moją prośbą do męża.
I wyszła, a notarjusz, miotany nienawiścią i gniewem, za drzwiami jeszcze słyszał jej śmiech głośny, nieustający. Siedział, pogrążony w czarnych myślach, kiedy otworzyły się ukryte drzwi, weszła strwożona pani Seraphin i, składając ręce, rzekła:
— Ach, Fernandzie, dobrze mówiłeś, że kiedyś może zapłacimy za to, żeśmy ją przy życiu zostawili!
— Kogo?
— Tę przeklętą dziewczynkę.
— Jakto?
— Jednooka baba, której nie znam i której Tournemine przed czternastu laty oddał tę dziewczynkę, kiedyśmy ją zrobili umarłą, ach Boże! ktoby to pomyślał! Ta kobieta tylko co była na dole. Powiedziała mi, iż wie, że to ja oddałam dziewczynkę.
— Przekleństwo! Kto jej mógł powiedzieć? Tournomine jest na galerach.
— Zaprzeczyłam wszystkiemu, złajałam babę, ale co to pomoże? ona powiada, że teraz dziewczynka urosła, że ona wie, gdzie się znajduje i że może wszystko odkryć.
— Czy piekło się dziś na mnie sprzysięgło! — zawołał notarjusz z wściekłością.
— O Boże, co powiedzieć tej kobiecie? Co jej obiecać, żeby milczała?
— A to córka hrabiny Sary Mac-Gregor! — rzekł do siebie notarjusz. — I tylko co obiecywała mi wielką nagrodę, bylebym powiedział, że jej córka nie umarła. Córka ta żyje, mógłbym ją oddać! Tak, lecz sfałszowany akt zejścia! Jeżeli będą śledzili, zginąłem!
— Kiedy znowu baba przyjdzie?
— Jutro.
— Napisz do Polidoriego, żeby tu był dziś wieczorem o dziesiątej.

Nad wieczorem tego samego dnia Rudolf rzekł do Murfa, który, choć się stawił u notarjusza, nie mógł widzieć się z nim.
— Niechaj pan Graun natychmiast wyśle kurjera, za sześć dni koniecznie Cecylja musi być w Paryżu.
— Znowu ta przeklęta kobieta! niegodna żona biednego Dawida, równie piękna, jak występna! Poco, Mości Książę?
— Poco sir, Walterze Murf? Za miesiąc spytasz o to notarjusza Ferrand.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.