Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/334

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakaś dama za woalowana życzy sobie natychmiast z mm pomówić w bardzo ważnym interesie.
— Powiem ma o tem. Czy ładna?
— Trudno odgadnąć, bo zasłonięta gęstym czarnym woalem, że twarzy prawie nie można rozpoznać.
Dependent wyszedł.
— Dokąd u djabła poszedł notarjusz? — zapytał pan Robert siebie samego — może chce mi pokazać swoje rachunki. Jeżeli wieści fałszywe, tem lepiej, pewnie złe języki je rozsiewają, prawi ludzie, jak Ferrand, zawsze mają wielu zazdrosnych! Ale mniejsza o to, wolę mieć pieniądze u siebie, kupię zamek, o którym mi mówiono, będę wyglądał na wielkiego pana. Lepiej na tem wyjdę, niż na romansach z tą skromnisią, markizą d‘Harville.
Pan Ferrand wszedł z papierami w ręku i rzekł, oddając je panu Karolowi Robert:
— Oto trzykroć pięćdziesiąt tysięcy franków w obligach skarbowych. Napisz pan kwit i powiedz ludziom, co rozgłaszają, że jestem w złych interesach, w jaki sposób odpowiadam na ich zarzuty.
— Prawdę mówiąc, gdy się o tem dowiedzą, twój kredyt jeszcze się bardziej ustali, ale proszę cię, zachowaj te pieniądze, w tej chwili nie miałbym co z niemi zrobić; prosiłem o nie dopiero za trzy miesiące.
— Panie Robert, ode mnie dwa razy nie upominają się o należność.
— Żelazny człowieku, niema z tobą co robić — rzekł Karol Robert i pisząc kwit dodał: — jakaś dama zasłoniona woalem chce z tobą mówić zaraz, ale to zaraz, w bardzo ważnym interesie. Wychodząc muszę się jej dobrze przypatrzeć. Oto kwit, wszak dostateczny?
— Dostateczny, teraz wyjdź temi schodami.
— A dama?
— Właśnie dlatego tędy cię wypuszczam, żebyś jej nie widział. Żegnam, panie Robert.
Po chwili starszy dependent wprowadził księżnę de Lu-