Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Alboż nie powiedziałam, że je pan dostaniesz?
— Kto mi ręczy za tę sunnę?
— Ja
— Lecz pani...
— Jestem księżna de Lucenay...
— Sto tysięcy franków! to duża suma... Trzebaby poważnego zabezpieczenia! — Mamże panu powiedzieć, że o cztery mile od Paryża mam posiadłość ziemską, która mi przynosi osiemdziesiąt tysięcy franków rocznie. To będzie dostateczne, zdaje mi się, na to, co pan nazywa, zabezpieczeniem.
— Nic nie znaczy, zawsze pozostaje pani pod władzą męża, a akta hypoteczne wymagają długich formalności. Zaufanie pani czyni mi zaszczyt, ale ja nie mogę zadosyć uczynić żądaniu księżny.
— Czy pan niema tej sumy?
— Mam daleko więcej w biletach bankowych i złotem w mojej kasie.
— Więc o co idzie? chce pan mego podpisu? Dobrze, podpiszę.
— Przypuszczając, że pani jest księżną de Lucenay...
— Przyjdź pan za godzinę do mego pałacu, tam podpiszę, co trzeba.
— Czy i książę podpisze?
— Pocóż?
— Podpis księżny samej nie wystarcza.
Jakób Ferrand cieszył się z bolesnej niecierpliwośći księżny, która się mimowoli zdradzała, że nie miała już żadnych środków. W wilję dnia tego pożyczyła u jubilera znaczną sumę na zastaw swoich brylantów, z których część była powierzona Morelowi. Suma ta poszła na zapłacenie weksli i innych długów pana de Saint-Remy. On — oskarżany, osadzany w więzieniu! Gdyby się nawet ratował ucieczką, zawsze na imieniu jego zostałaby plama. Na tę myśl księżna zadrżała, ślepo kochała tego człowieka,