Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Podstępne uprowadzenie
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 18.
PODSTĘPNE UPROWADZENIE.

— Proszę wejść! — zawołał doktór.
Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł jakiś obcy człowiek, który widocznie nie wiedział, że należało zameldować się przez lokaja.
— Czy pan jest sennor Zorski? — spytał.
— Tak, to ja.
— Przysyła mnie do pana hrabianka Róża de Rodriganda.
— Donna Róża? Przecież pojechała do Pons.
— Tak. Wstąpiła do mnie po drodze i posłała mnie do pana. Jaśnie wielmożna hrabianka prosi, żeby pan zechciał pojechać ze mną.
— Po co?
— Nie wiem. Zatrzymała się w mojej gospodzie po drodze do Pons wraz z jeszcze jedną damą i czekają tam na pana.
— Ach, to wy jesteście oberżystą?
— Tak, sennorze.
— Gdzie?
— W Elbrida, po drodze do Pons.
— Czyście przyjechali końmi hrabianki?
— Nie, sennorze, własnymi. Hrabianka nie chciała męczyć swoich.
— Siadajcie. Zaczekacie na mnie, za chwilę będę gotów.
Zorski począł się szykować do drogi. Nie przyszło mu na myśl, że to podstęp, gdyż pewny był, że Róży stało się coś w drodze. Ubrał się i wsiadł do czekającej nań lekkiej dwukonnej karety.
Na górze w swym pokoju stał notariusz z kochanką i synem.
— Wsiada! — rzekł, zacierając ręce — dobra nasza!
— Już w sieci ten bezbożny grzesznik — dodała zacna siostrzyczka. — Bóg cię natchnął znakomitą myślą, Gasparino. Teraz z pomocą Bożą będziemy w spokoju spożywać owoce naszych trudów.
— Chciałbym widzieć jego minę, kiedy się dowie prawdy — zaśmiał się Alfons.
Tymczasem kareta toczyła się prędko po drodze do Pons, nagle jednak skręciła na prawo i wyjechała na drogę, prowadzącą do Barcelony.
— Cóż to? — spytał Zorski — czy woźnica nie zna drogi? Przecież jedziemy w złym kierunku
— Dobrze jedziemy — odpowiedział obcy.
— Jak to, przecież to droga do Barcelony?
— Tak.
— A mieliśmy jechać do Pons.
— Nie. Jedziemy do Barcelony — ostrym tonem oświadczył obcy.
Zorski zwietrzył coś złego, spytał więc:
— Kim sennor jesteś? Czego chcesz?
— Jestem korregidorem z Manrezy i mam pana zawieźć do Barcelony.
— Korregidorem? — zdumiał się doktór — ale cóż pan ode mnie chce? Po co mam jechać do Barcelony?
— Nie wiem. Delegados[1] rozmówi się tam z panem.
— A cóż on ode mnie może chcieć?
— Nie wiem. Dowie się pan sam.
— Okłamał mnie więc pan, sennorze.
— To trudno. W naszym zawodzie zmuszeni jesteśmy czasami chwytać się podstępów.
— No, a gdybym nie chciał panu dotrzymywać towarzystwa i wysiadłbym z karety?
— Nie zrobi pan tego głupstwa, doktorze, bo to się na nic nie zda. Wyjrzyj pan przez tylne okienko — czy widzisz tych czterech żandarmów z bronią, gotową do strzału? To nasza eskorta.
— Do licha! Pomyślałby kto, że jakiegoś groźnego zbrodniarza prowadzicie.
— O, nie, sennorze. To tylko mała formalność. Pewny jestem, że dziś jeszcze wrócisz do domu, ale otrzymałem rozkaz odstawienia cię do Barcelony, więc wziąłem do pomocy żandarmów, gdyż obawiałem się, że jako nieznający naszych praw cudzoziemiec będziesz stawiał opór.
— Ani mi to w głowie — odpowiedział doktór dumnie. — Mam czyste sumienie, więc się nie obawiam dochodzeń.
— Zupełnie słusznie, sennorze. Nic trzeba nigdy fałszywie osądzać swego położenia i pogarszać je przez niepotrzebny opór. Jeżeli dobrze pójdzie, odwiozę pana z powrotem.
Korregidor kłamał najbezczelniej w świecie. Wiedział doskonałe, co czeka Zorskiego w Barcelonie, ale zwodził go, udając życzliwość.
— Czy w Rodriganda wiedzą, dokąd mnie pan wiezie? — zapytał doktór.
— A tak, naturalnie — zapewnił go skwapliwie korregidor.
— Kogo pan zawiadomił?
— Kilka osób ze służby.
Ale i to było kłamstwem, gdyż oprócz trójki sprzymierzonych nikt nie wiedział, kim był tajemniczy przybysz i dokąd zabiera Zorskiego.
Dalej jechali w zupełnym milczeniu.
Przed wieczorem przybyli do Barcelony i zatrzymali się przed ponurym, staroświeckim budynkiem, o małych zakratowanych okienkach.
— Wysiadaj pan — rozkazał urzędnik.
Zorski otoczony przez żandarmów wszedł przez bramę na ciemne schody, prowadzące na niemniej ciemny korytarz, po obu stronach którego było mnóstwo małych bocznych drzwi.




  1. starosta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.