Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom III/XXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVII.

Czytelnicy bez wątpienia nie zapomnieli, że pani Rosier pojechała do naczelnika policji śledczej. Zobaczywszy ją, naczelnik policji zawołał:
— Cóż się stało, kochana pani Rosier?
— Nadzwyczaj ważne rzeczy. Czemprędzej do prefektury. Potrzeba tylko ludzi — Lartigues w naszem ręku.
— Ależ powiedz mi pani...
— Tu ani słowa. Minuty tyle warte co godziny. W drodze panu opowiem.
Naczelnik wziął kapelusz i poszedł za agentką. W prefekturze zastali dyżurnych agentów i pojechali na bulwar Temple.
W drodze Aime Joubert opowiedziała po krótce i skończyła temi słowy:
— Widzi pan, że miałam słuszność, gdym prosiła o pilnowanie przedmieścia św. Honorego.
Naczelnik sam to zaraz przyznał w myśli, ale nic nie odpowiedział.
Na końcu bulwaru ulicy Turbigot, obok bulwaru, Aime Joubert kazała stanąć karecie w której jechali agenci wyszli.
— Meunier — rzekł naczelnik do inspektora — weź czterech ludzi i idź do domu pod nr. 18 na ulicy Berangera, to będzie poza domem nr. 41 od bulwaru Temple. W tym domu są dwa wyjścia. Pilnujcie z tej strony, ażeby nikt nie wyszedł. Uprzedźcie stróża.
— Dobrze panie naczelniku — odpowiedział inspektor.
Wziął czterech ludzi i poszedł spełnić polecenie naczelnika. Naczelnik znów wespół z panią Rosier i innymi agentami poszedł na bulwar. — Sylwan Cornu i Galoubet znajdowali się wciąż jeszcze na swych stanowiskach.
— Jest co nowego? — spytał naczelnik, podchodząc do nich.
— Nic — odpowiedział Galoubet. — Nic się nie ruszyło. Nikt nie wyszedł.
— Napewno to wiesz?
— Tak, ani na minutę nie spuszczałem oczu z bramy.
— No, to będziemy go mieli.
Naczelnik policji śledczej stanął przy bramie pod nr. 41; była zamkniętą. Przechodnie na ulicy coraz rzadszymi się stawali. Teatr się skończył, zamykano kawiarnie. Naczelnik dwa albo trzy razy zapukał do drzwi trzciną, mówiąc przez zęby:
— Pamiętam, że od tej strony nie ma odźwiernego, że Meunier usłyszy, jak się dobijam i przyśle go, ażeby otworzył.
W tejże chwili na pierwszym piętrze otworzyło się okno i wyjrzała głową jakiegoś lokatora. Naczelnik usłyszawszy otwieranie lufciku podniósł głowę i spytał:
— Zapewne pan u siebie w domu?
— Tak.
— Czy tu stróża nie ma?
— Niema. Stróż jest od ulicy Berangera dla obu bram.
W tejże prawie chwili otworzyły się drzwi. Inspektor policji kazał odźwiernemu otworzyć od strony bulwaru.
Kiedy furtkę otworzono, naczelnik policji wszedł z panią Rosier i agentami i rzekł do odźwiernego.
— Wiesz kto jesteśmy?
— A wiem.
— Nie, nie wiem, ale się domyślam. Na rewizję zapewne, tylko nie wiem do kogo.
— Dobrze. Zaprowadź nas do mieszkania pana Marchais.
Odźwierny miał przy sobie lampkę i zaraz też poszedł na schody.
— Zapalcie swe latarki — nakazał naczelnik agentom.
Ci natychmiast wyciągnęli z kieszeni ślepe latarki i zapalili je. Przyszli na drugie piętro. — Naczelnik przystąpił do znanych nam drzwi i zadzwonił. Słychać było, jak dzwonek rozległ się głośno wewnątrz mieszkania. Poczekawszy kilka sekund wśród ciszy głębokiej, naczelnik drugi raz szarpnął za dzwonek.
Nikt nie odpowiedział.
— Trzeba zapewne będzie zamek wyłamać mruknął naczelnik i zmarszczywszy brwi.
I znów zadzwonił gniewnie, Pani Rosier ledwie oddychała.
— Może wyszedł — szepnęła.
— Zaraz się dowiemy — rzekł naczelnik i dodał, zwracając się do jednego z agentów.
— Gentille, — otwórz te drzwi!
— Ależ proszę pana! — zawołał odźwierny — ja na to nie mogę pozwolić.
— Rozkaz od sądu. Biorę wszystko na siebie, Gentille, czyś słyszał?
Agent wyjął z kieszeni pęk kluczów i włożył wytrych do zamku. Zamek nie ustąpił. Gentille chciał drzwi otworzyć. Drzwi się nie otworzyły.
— Do djabła! — rzekł — taki ostrożny. Tam jeszcze zasunięty jest rygiel.
— Trzeba drzwi wyłamać i odwieźć kurki rewolwerów — rzekł naczelnik.
Trzech agentów naparło drzwi plecami i dał się słyszeć trzaski. Drzwi pękły i wypadły. Agenci z rewolwerami; w ręku wbiegli zaraz do pokojów; za nimi Aime Joubert i naczelnik.
Z tylu szedł odźwierny, trzęsąc się jak w febrze. Przeszli przez przedpokój. Agent, który był na przodzie, przestąpił próg saloniku i zatrzymał się z głuchym okrzykiem. Na pokrwawionym dywaniku leżał jakiś człowiek bez życia.
— Zamordowany ktoś! — zawołała pani Rosier.
Uklękła, ażeby zobaczyć twarz zabitego i nagle zerwała się przerażona.
— Hrabia Iwan! — rzekła ochrypłym głosem. — Hrabia Iwan!
Naczelnik policji pochylił się nad ciałem. Zimny pot wystąpił mu na skronie.
— To on!... to on!... To Lartiguesa dzieło! Szukajcie, szukajcie wszędzie! Drzwi zamknięte były z wewnątrz! Morderca musi tu być!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.