Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom III/XXXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIX.

Agenci rozbiegli się po pokojach, prócz Sylwana Cornu, który teraz ukląkł przy rzekomym trupie i przyłożył rękę do jego serca.
— Ten człowiek nie umarł! — zawołał — serce jeszcze bije.
— Tak, to prawda, chwała Bogu! — rzekła pani Rosier.
— Usta się poruszają, powieki się podnoszą, hrabia patrzy na nas... widzi!
Hrabia rzeczywiście otworzył oczy, a ręce się jego poruszały. Podniósł się trochę.
— Doktora — rzekł ledwie zrozumiałym głosem — mego przyjaciela... Juanosa... ulica Opery nr. 7.
Hrabia Iwan nie mógł już więcej mówić, — brakło mil sił. Oczy mu się zamknęły i upadł.
— Prędzej, prędzej! — rzekł naczelnik. — Niech jeden z was wsiądzie do naszej karety i popędzi do doktora Juanosa w imieniu hrabiego Smoiłowa.
Jeden agent natychmiast pobiegł. Moskala położono na łóżko, zdjęto z niego część ubrania i odszukano ranę. Była ona na plecach, wąska i widocznie głęboka.
Krew się jeszcze sączyła. Tymczasem policjanci oglądali mieszkanie, lecz poszukiwania ich żadnego nie miały rezultatu. Przyszli powiedzieć o tem naczelnikowi, a ten z gniewem, tupnąwszy nogą, krzyknął:
— Czy znowu się nam wymknie?
I zwróciwszy się do odźwiernego, zapytał:
— Czy do tego mieszkania nie prowadzą jeszcze inne schody?
— Nie.
— Więc drugiego niema?
— Niema drugiego.
— To łotr powinienby tu jeszcze być, schował się gdzieś. Tysiąc franków nagrody temu, kto go znajdzie! Szukajcie! Przetrząśnijcie wszystko!
Agenci rewidowali z podwójnym zapałem, podnosili dywany, oglądali podłogi, mierzyli grubość ścian. Aime Joubert blada była z gniewu. Nagle jeden z „numerów“ brygady śledczej krzyknął triumfująco. Znalazł jedno miejsce, gdzie odgłos wskazywał próżnię w ścianie.
— Wybijcie ścianę! — rozkazał naczelnik.
Walić poczęto młotkami i drągiem żelaznym i w kilka minut pokazał się przyrząd rodzaju windy. Odźwierny rozdziawił usta wobec tego odkrycia, które bardziej go dziwiło niż wszystkich, bo od lat dwudziestu mieszkał w tym domu i myślał, że go zna od góry do dołu. Zdziwienie jego bardziej jeszcze wzrosło, gdy agenci wprawili przyrząd w ruch, a winda spuściła się z trzeciego piętra do mieszkania Martina. — Spóźniono się!
Czytelnikom wiadomo, że Lartigues był już w miejscu bezpiecznem. Naczelnik, którego zrozpaczenie łatwiej pojąć, niż opisać, padł na krzesło, zwiesiwszy głowę. Pani Rosier podeszła do niego.
— Niech pan ma nadzieję — szepnęła mu do ucha. — Przyrzekłam i przyrzeczenia dotrzymam... Już po północy, więc mamy już środę. Niech pan poczeka do wieczora.
W tejże chwili wrócił agent, posłany na ul. Opery i przywiózł z sobą doktora Juanosa.

★ ★ ★

Nazajutrz po tej nocy okropnej pani Rosier prędko się przebierała. Wybiła godzina 6-ta zrana. Agentka wybierała się na ulicę Meley, dokąd przyjść mieli do niej dwaj agenci policyjni, przyobiecani przez naczelnika. Straszne zdarzenie wczorajsze przerażało ją niezmiernie.
Biedna kobieta padła na kolana i gorąco pomodliła się do Boga, prosząc, ażeby jej dopomógł i zesłał powodzenie, bo w dobrej walczyła sprawie. Modlitwa uspokoiła ją nieco.
Powstała pokrzepiona nadzieją, wypiła filiżankę czekolady, którą przyniosła Magdalena. W minutę później wszedł Maurycy uśmiechnięty, z wesołą miną.
— Tak wcześnie, kochane dziecko! — zawołała pani Rosier, całując Maurycego.
— Czy to mamę dziwi?
— Trochę, co prawda.
— Z domu wyszedłem już wcześnie i wstąpiłem do ciebie.
— Chciałem mamie przypomnieć, że jutro podpisuję akt ślubny. Ułożyliśmy sobie, że tego dnia będziemy na obiedzie u Bressolów.
— Jutro prawdopodobnie będę miała bardzo dużo do roboty — odrzekła matka — i nie wiem, czy będę mogła być na obiedzie przy ulicy Verneuille. Gdybym nie mogła, przeproś za mnie i powiedz, że przy podpisywaniu aktu bezwarunkowo będę, ale teraz musze cię już pożegnać; mam się z kimś zobaczyć i nie mogę się spóźnić.
— Do widzenia więc mateczko.
— Do widzenia, kochane dziecko.
Agentka znowu pocałowała Maurycego i tenże wyszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.