Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVI.

Gibray usłyszawszy imię Marji Bressoles i Walentyny, nie mógł zapanować nad sobą, nie mógł wstrzymać się od okazania swą miną wielkiego niezadowolenia.
— Umówiłeś się z temi paniami, że się z niemi spotkasz w lasku Vinceńskim?
— Nie — odrzekł Albert, którego uwadze nie uszło, że ojciec zmarszczył brwi. — Stało się to tylko przypadkiem. Wiesz, że pojechałem do przyjaciela mego Oktawiusza, on mi zaproponował pójść na ślizgawkę, na co się też zgodziłem, bo zapalonym jestem amatorem łyżwiarstwa. Dopiero na stawie spotkaliśmy się z panią i panną Bressoles, oraz Maurycym Vasseur.
Nazwisko to, przez Alberta wymówione, — zwróciło uwagę jego ojca.
— Z Maurycym Vasseur? — powtórzył.
— Tak, to ten młody człowiek, co był na wieczorze u Bressolów.
— Czem on jest?
— Zdaje się, że dziennikarzem.
Sędzia śledczy więcej się nie wypytywał.
— Który doktor udzielił ci pomocy?
— Wojskowy, sprowadził go Oktawjusz. Powiedział, że niema się czego lękać, że za kilka dni wszystko przejdzie i spodziewam się, że będę mógł być na przyszłym wieczorze u Bressolów.
Paweł de Gibray powtórnie zmarszczył brwi.
— Co ojcu jest? — zapytał młodzieniec, znów uderzony zmianą wyrazu twarzy.
— Jak się tylko odezwę o Bressolach, zdaje się, że ojcu nieprzyjemnie.
Sędzia śledczy niezwłocznie byłby mu to wytłómaczył, gdyby nie obecność porucznika Tamisier, przyjaciela syna.
Pomimo to nie bez goryczy odpowiedział:
— Wątpię, czy co dobrego może wyniknąć z twej znajomości z tą rodziną.
Albert drgnął. Ojciec mówił dalej:
— Masz na to już dowód. Spotkanie w lasku Vinceńskim wcale nie było szczęśliwe.
Na ustach Alberta zjawił się wymuszony uśmiech.
— Ojciec tego poważnie nie mówi.
— Bardzo poważnie!
— Czyżby ojciec stawał się zabobonnym?
— Wcale nie, ale mam przekonanie, że są ludzie, którzy zawsze przynoszą nieszczęście.
Rozmowa ta bardzo się nie podobała Albertowi. Postanowił ją przerwać i rzekł:
— Wstanę.
— Czy to ci nie zaszkodzi? — spytał ojciec z wielką troskliwością.
— E, ani trochę; czuję się już bardzo dobrze. Oktawjusz zostanie u nas na obiedzie, a ja także usiądę do stołu. Mam ogromny apetyt, a doktór wcale mnie na djetę nie skazał.
Obiad przeszedł wesoło. Około godziny dziewiątej porucznik artylerji pożegnał się z Gibray‘ami i odjechał do Vincennes.
Ojciec z synem pozostali sami. Albert z niecierpliwością oczekiwał tej chwili.
— Teraz jesteśmy sami — zaczął mówić młodzieniec, — a przeczuwam, że ojciec chce ze mną mówić o Bressolach.
— Nie mylisz się, kochane dziecko — odrzekł ojciec — rzeczywiście mam ci powiedzieć coś ważnego, ale chyba lepiej odłożyć to będzie na kiedyindziej.
Jesteś chory, osłabiony jeszcze. Potrzeba ci spokoju. Połóż się i uśnij. Pomówimy jutro.
— Przestrasza mnie ojciec! — wykrzyknął młodzieniec — jakąkolwiek jest prawda, zawsze lepszą, niż niepewność. Nie jestem już dzieckiem. Niech mi ojciec powie wprost otwarcie, co ojca martwi?
— To ciebie bardziej jeszcze zmartwi.
— Będę miał dość męstwa, aby to przenieść. — Domyślam się już, że ojcu się Marja Bressoles nie podoba.
— Bóg mi świadkiem, że nie mam żadnego do niej uprzedzenia. Jest ona dla mnie jak najsympatyczniejsza.
— Więc nie o niej będzie ojciec ze mną mówił.
— O niej.
Albert poczuł dreszcz.
— Błagam ojca, niech mi ojciec powie wszystko! — zawołał — niepokój ten dla mnie jest męczarnią! Kocham Marję, wiesz o tem ojcze, bo ci już mówiłem. Cóż jej możesz zarzucić? Muszę, chcę wiedzieć.
Gibray uczuł, że mu się serce ścisnęło na widok niepokoju syna. Zasłonił twarz rękoma i przez kilka sekund milczał. A tymczasem myślał:
— A jednak trzeba powiedzieć... Milczeć niepodobna!
Albert mówił dalej:
— Odpowiedz mi, ojcze, mów, dlaczego wahasz się i zwlekasz... a może masz oznajmić mi coś strasznego.
Sędzia śledczy podniósł głowę i oczy utkwił w Albercie.
— Więc kochasz bardzo to dziewczę? — wyszeptał smutno.
— Kocham ją całem sercem, całą duszą, ze wszystkich sił i czuję, że bez niej nie mógłbym być szczęśliwym na ziemi!
Gibray wzruszył ramionami.
— Wysłuchaj mnie mój drogi — rzekł Paweł de Gibray po chwili milczenia — a gdy wysłuchasz, postanowisz, jak masz postąpić.
— Mów ojcze — odparł młodzieniec — czekam twych słów, jak wyroku życia lub śmierci.
— Musisz pamiętać, że kilka dni temu oddałem ci list zapraszający, który Bressoles przysłał mnie i tobie i kiedyś wyznał przedemną miłość swą ku jej córce, chciałem ostrzec cię, jakie bywają pierwsze uniesienia serca i ażeby cię przekonać, opowiedziałem ci wypadek z mojej młodości.
— Tak, pamiętam. Dowiedział się ojciec niespodziewanie, że ta, którąś uważał za szlachetną, nikczemnem jest stworzeniem, gotowem nawet zbrodnię popełnić, byleby się pozbyć swego dziecka. Zgrozą mnie przejęło to opowiadanie.
— Pamiętasz chyba również, że nie znając rodziny Bressolów, i żyjąc zdala od świata, nie chciałem pójść na ten wieczór, na który mnie zapraszali i tylko skutkiem twych próśb tam się udałem.
— Nie zapomniałem i o tem i jeszcze raz dziękuję ojcu.
— No, mój drogi, wyobraź sobie moje zdumienie, przerażenie moje, gdym znalazł potwora w tej rodzinie, z którą się chcesz połączyć.
— Potwór! — przerwał Albert, zbladłszy.
— Wyrażenie nie jest za silne! Znalazłem tę kobietę niegodną, którą niegdyś kochałem. Nazywała się wtedy Walentyna — teraz nazywa się pani Bressoles.
— To matka Marji!
Albert zerwał się z krzesła i w tejże chwili powalił się na nie, jakby rażony gromem i rękę przyłożył do serca.
— Marja jest córką tej kobiety! — jęknął złamanym głosem.
Głowa mu opadła na piersi, a łzy potoczyły się z oczu. Nagle Albert podniósł głowę.
— Więc jestem skazany — wyszeptał — i Marja również skazana tak, jak ja. Ona niewinna, ale matka jej jest kobietą nikczemną i dlatego, że anioł urodził się z istoty nikczemnej mamy być rozłączeni na zawsze! Ale czy słusznem to jest, że dzieci odpowiadać mają za postępki, których nie popełniły i za nie mają być karane! O! przecie tak być nie może! Tak być nie powinno! Skądże ojciec wie przytem, że ta matka się nie poprawiła, gdy została żoną, nie odkupiła przeszłości późniejszem życiem bez skazy?
— Niech tak będzie — odrzekł sędzia śledczy. — I na to przypuszczenie się zgadzam. Ale niechaj mi powie, co uczyniła z mą córką, niechaj mi ją odda, a ja jej przebaczę.
— A ojciec pytał ją o tę córkę?
— Pytałem.
— I cóż ojcu odpowiedziała?
— Że wziął ją brat, Armand Dharville.
— I po tem, co ci powiedziałem, czy się jeszcze odważysz pomyśleć o ożenieniu się z Marja?
— Dlaczegóżby nie? Dziewczęciu, które kocham, nic zarzucić nie można, jest ono godne ciebie i mnie...
— Ja ci nakazuję zerwanie — rzekł sędzia śledczy — bez względu na skutki.
— Więc skazujesz mnie, ojcze, na rozpacz?
— Rozpacz byłaby słabością charakteru, a ja chcę, żebyś był niezłomny, jakim powinien być człowiek honorowy.
— Zabijasz swego syna — szepnął Albert.
Głowa opadła mu w tył, a twarz przyoblekła się bladością śmiertelną. Straciwszy siły zgnębiony wzruszeniem, boleścią zemdlał. Sędzia śledczy zadzwonił na lokaja. Obaj zanieśli zemdlonego Alberta do jego pokoju, położyli go do łóżka i otoczyli staraniami.
Omdlenie trwało zresztą niedługo. W kilka minut przyszedł do siebie, lecz w tejże chwili opanowała go gorączka. Niezwłocznie wezwany lekarz zapisał mu uspokajające lekarstwo.
— Czy jest niebezpieczeństwo? — spytał Gibray ze drżeniem.
— Dotychczas nie — odpowiedział doktor — ale może nastąpić. Pański syn ma usposobienie nerwowe, wrażliwe... potrzebny mu wielki spokój... zbyteczne wzruszenie może niebezpieczeństwem zagrozić jego życiu.
Doktór odjechał, sam podawszy przepisane lekarstwo.
Albert zasnął. Sędzia śledczy z duszą pełną niepokoju, który łatwiej zrozumieć, aniżeli opisać, spędził noc przy łóżku syna, oczu nie zamknąwszy ani na chwilę. Nazajutrz choremu było o wiele lepiej. Doktór zabronił jednak wszelkiej pracy, oraz zalecił spokój i djetę. Gibray ani wspomniał, o czem mówiono w przeddzień. Czule pocałował Alberta i poszedł do sądu, gdzie go wzywały obowiązki.
Na myśl, że się z Marją już nie zobaczy, — młodzieniec doznał nadzwyczaj silnego cierpienia moralnego. Rozdrażniła go nieugiętość ojca, oburzony był jego niesprawiedliwością.
Godziny upływały powoli i smutno. Poprzedniego dnia Bressoles przychodził dowiadywać się o jego zdrowiu.
— A czy dzisiaj przyjdzie? Jeśli go zaś nie odwiedzi, czyż nie będzie to można przypisać pogorszeniu zdrowia Marji?
Nastał wieczór. Bressoles ani sam nie był, ani nikogo nie przysłał. Niepokój Alberta wzmógł się do szczytu, doktór zastał większą gorączkę i zmarszczył brwi. W tej chwili, choroba się pogorszyła i lekarz zapowiedział początki choroby serca, lecz obiecał energicznie ją pokonywać. Gdy właśnie pisał nową receptę wszedł lokaj.
— Czego chcesz? — zapytał sędzia śledczy.
— Do pana bilet wizytowy... czekają.
Gibray spojrzał na bilet, podany mu przez lokaja z poruszył się i widocznym gniewem.
— Dobrze — odezwał się — idę.
Albert zobaczył gniewny wyraz twarzy ojca. Domyślił się.
— Ojcze — zawołał błagającym głosem — jeśli tym gościem, jak przeczuwam, jest pan Bressoles, poproś go tu z łaski swej, chcę się z nim zobaczyć, zapytać go o...
Zamilkł, Imię które wymówić chciał, zamarło na jego ustach. Serce biło mu silnie.
Doktor spiesznie przystąpił do niego i rzekł do sędziego tonem prawię rozkazującym:
— Poproś pan osobę, która przyszła. Potrzeba mi przyjrzeć się wzruszeniu, jakie w synu pańskim obudzi obecność tego gościa.
— Nie mogę — odezwał się sędzia śledczy.
Albert mu przerwał:
— Ona jest tutaj! — szepnął, składając ręce.
— Ona jest tutaj... jestem tego pewny. Odgaduję ją... zdaje mi się, że ją widzę.
— Chodźmy, panie doktorze — wyrzekł de Gibray.
I wyprowadził doktora z pokoju.
— Cóż takiego? — zapytał tenże, gdy wyszli z pokoju.
— Albert odgadł... przyszła tu panna Marja Bressoles z swoim ojcem.
— Więc cóż z tego?
— On kocha tę pannę, a ja dla względów rodzinnych nie mogę na tę miłość przystać.... mam inne plany.
— Strzeż się pan... te plany nie dojdą do skutku. Jeśli pan nie przychyli się do życzeń jego serca, serce go zabije.
— Więc — szepnął przestraszony ojciec — muszę ustąpić, aby nie zostać mordercą syna! Muszę pomimo oburzającego się mnie sumienia, pomimo wszystkiej mej woli, muszę zezwolić na ten wstrętny związek. Niech pan doktor będzie łaskaw, do niego powrócić...
— A pan tymczasem...
— Ja posłusznym się stanę nauce i rozkaz jej spełnię.
Doktor powrócił do pokoju pacjenta. Gibray udał się do saloniku, dokąd lokaj wprowadził Ludwika Bressola i Marję. U drzwi zatrzymał się drżąc jeszcze z niepewności. Potem zdecydował się nagłe i otworzył drzwi. Zobaczywszy go, Bressoles i Maria podnieśli się z krzeseł. Budowniczy poszedł na jego spotkanie i wyciągnął doń rękę. Sędzia śledczy ujął ją i uścisnął z udaną serdecznością, potem skłonił się Marji, która blada i drżąca nie śmiała się poruszyć.
— Niech nam pan wybaczy, żeśmy nalegali na to, ażeby się z panem zobaczyć, lecz nie widząc wczoraj nigdzie Alberta, postanowiliśmy dowiedzieć się od samego pana, lękając się, czy wypadek na lodzie nie był tak fatalny, że aż syn pański nie może wychodzić z domu.
— Tysiąckrotnie dziękuję państwu za współczucie, jakie okazujecie państwo Albertowi — odpowiedział Paweł de Gibray.
— Wpadnięcie do stawu nie było wcale niebezpiecznem i syn zdrów byłby już zupełni, gdyby nie nastąpiła w stanie jego zdrowia niepokojąca komplikacja.
— Niepokojąca — powtórzyła Marja, zachwiawszy się i zbladłszy. — Więc pan Albert chory, bardzo chory? To wpadnięcie do wody lodowej, któremu ja życie zawdzięczam, sprowadziło nań może śmiertelne niebezpieczeństwo. O! niech pan powie, proszę pana, błagam... niech pan powie prędzej.
Ludwik Bressoles ze zdziwieniem patrzył na córkę. To pomieszanie, to silne wzruszenie, tem bardziej go dziwiły, znał bowiem powściągliwy i niezłomny charakter Marji.
— Syn chory — odpowiedział sędzia i bardzo chory.
— O, Boże mój, Boże! — szepnęło dziewczę.
Szlochanie, którego nie była w stanie powściągnąć, wydarło się z jej ust.
— Marjo, moje dziecko, uspokój się! — żywo zawołał budowniczy. — Ty jesteś przyczyną nieszczęścia, jakie spotkało na lodzie syna pana de Gibray, wiem o tem, ale stało się to bez twej woli i nie masz sobie nic do wyrzucenia.
Potem zwracając się do sędziego, zapytał:
— Czy możemy na chwilę widzieć się z panem Albertem?
Paweł de Gibray zawahał się z daniem odpowiedzi i o miało co nie odezwał się odmownie, lecz spojrzał na Marję, na twarzyczce której malowała się wzruszająca boleść. Pomyślał o cierpieniach, doświadczonych przez Alberta, przypomniał sobie takie ostatnie wyrazy doktora, rzekł więc:
— Zaprowadzę państwo do pokoju Alberta. Zastaniemy przy nim doktora. Służę państwu.
Poprowadził gości.
Otworzyły się drzwi. Wszedł Gibray z Ludwikiem i jego córką. Przestąpiwszy przez próg, Marja rzuciła się ku choremu, ale wstrzymało ją uczucie wstydu dziewiczego, silniejsze nawet niżeli miłość.
Zobaczyła Alberta bladego, zmienionego.
Wyciągnął do niej ręce. Serce się jej ścisnęło, z oczu trysnęły łzy.
Albert płakał również. Ujął za ręce ojca, który doń przystąpił i rzekł doń głosem drżącym:
— O, dziękuję ci, dziękuję... ojcze, jakiś ty dobry!... jaki ja szczęśliwy.
Jednocześnie doktor szepnął do ucha sędziemu śledczemu:
— To jest wyzdrowienie... czego nauka nie potrafi, ta panienka uczynić może.
Wzruszenie obojga młodych było tak wzruszające, tak przejmujące, że doktór nie był w stanie go nie podzielić. Ujął Marję Bressoles za rękę, poprowadził ją do Alberta i posadził przy łóżku. Ojcowie obaj patrzyli na te piękne dzieci, tak siebie godne i wzajemnie tylko dla siebie żyjące i mimowolnie spojrzeli na siebie.
Wizyta trwała ledwie kilka minut z woli doktora, który obawiał się zmęczenia dla chorego, ale, odchodząc, Marja czuła się szczęśliwą, a uspokojony Albert już myślał o prędkiem wyzdrowieniu. Gdy już wyszła z pokoju Alberta, Marja Bressoles rzuciła się na szyję ojcu i ucałowała go serdecznie.
— Co tobie dziś, moje dziecko? — spytał ją poczciwy Ludwik Bressoles. — Nie jesteś taką, jak zwykle.
— Ojczulku — szepnęła Marja, tuląc twarzyczkę do piersi ojca. — Czyż się nie domyślasz? Ja go kocham!

— — — —
Maurycy był ciągłym gościem u Bressolów. Zjednał sobie poważanie u ojca i sympatię u córki, okazując jak najwyższe współczucie dla Alberta Gibray‘a, o którym wiedział dobrze, że go kocha Marja. Lekkomyślna Walentyna namiętnie w Maurycym rozkochana, nie opierała się tej nowej miłości, radziła się młodego człowieka we wszystkiem.

Następnego tygodnia odbyć się miał u Bressolów bal. Syn Aime Joubert doradził, ażby salony przekształcić w ogrody zimowe. Potrzeba było ubrać je tylko w rzadkie rośliny i zasłonić obicia wspaniałą podzwrotnikową roślinnością. Efekt stąd powinienby być wielkim. Walentyna z zapałem uchwyciła się tego projektu. Maurycy, upoważniony zupełnie przez panią domu, cuda poczynił w urządzeniu salonów i sam wszystkiego doglądał.
Dzień tylko brakowało do balu, zapowiadającego się świetnie. Pokoje przekształciły się w obszerne oranżerie, pełne duszącej woni roślinności indyjskiej.
Maurycy udał się do pałacyku przy ulicy Surennes. Zastał tam Verdiera, naradzającego się z Piotrem Lartiguesem. Mniemamy kapitan Van Broke i rzekomy opat Meriss spędzali ze sobą większa część dnia poza daremnemi poszukiwaniami Symony.
— Co słychać? — spytał Verdier młodzieńca.
— Nic.
— Więc jak zawsze, pojutrze?
— Tak. Czyście rozważyli ułożony przezemnie plan, o którym kilka słów powiedziałem wam wczoraj?
— Długo myślałem nad tym planem.
— Jak uważasz, czy można go będzie wykonać?
— Niezawodnie, ale trudno nam będzie znaleźć głównego aktora tego dramatu.
— Przeciwnie, nic łatwiejszego... znajdę go, kiedy zechcę.
— Gdzie?
— W Fontainebleau.
— Byleby ci się lepiej udało przy ulicy Verneuil, niż w lasku Vinceńskim.
— Uda mi się z pewnością. Albert de Gibray wciąż chory jeszcze i tym razem już nie przeszkodzi mym planom.
— Dzisiaj czy jutro pojedziesz do Fontainebleau? — zapytał Lartigues.
— Jutro.
Ale zaraz po balu przyjdę wam opowiedzieć o wszystkiem. Do widzenia!
Wróciwszy do siebie na ulicę Navarin, zdziwił się wielce, zastawszy list od Oktawji. Od maskarady w Operze nie widział córki Klaudyny Charvais i nic o niej nie słyszał. Zresztą nie starał się też wcale do niej zbliżyć. Gdyby Oktawja była jak dawniej wolna, przeszkodziłaby tylko jego planom.
— Czego ona chce odemnie? — zapytał sam siebie, idąc po schodach do swego mieszkania.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.